To był jeden z takich dni, gdy nic się nie układa. Dwa dni wcześniej okazało się, że oblałem kolokwium z matmy, do tego wyłożyłem się na fizyce – przy czym ta ostatnia klęska, u profesor K., pogromczyni pierwszoroczniaków, była najgorsza ze wszystkich i mogła okazać się brzemienna w skutkach. Przynajmniej według opinii starszych, bardziej doświadczonych kolegów. Na dokładkę uciekł mi pociąg, a autobus był tak wypchany, że się nie zmieściłem. Musiałem czekać na kolejny pociąg, przez co nie miałem szans, by zdążyć na spotkanie z Bartkiem, z którym przygotowywaliśmy razem projekt na zaliczenie z mechaniki. Przy takich sukcesach mój pierwszy rok na politechnice będzie także ostatnim, a przecież już pierwszy semestr zaliczyłem istnym cudem. Jak teraz obleję, rodzina się mnie chyba wyrzeknie. Tak wyglądały moje perspektywy, zanim wsiadłem do pociągu.

Jakby się rozpłynęła

Wparowałem do wagonu wkurzony, nastawiony na walkę o przetrwanie i miejsce siedzące, bo po tych wszystkich klęskach czułem, że mi się ono po prostu należy. O dziwo, miejsc siedzących było aż nadto, co tylko zwiększyło moją frustrację, bo nawet nie mogłem się na nikim wyładować.

Zrezygnowany usiadłem naprzeciwko młodej blondynki całkowicie pochłoniętej książką, grubą na jakieś dziesięć centymetrów. Że też chciało jej się nosić taki ciężar. Książka musiała być jednak dość zabawna, bo dziewczyna co rusz się uśmiechała.

Gapiłem się za okno, blondynka czytała, pociąg jechał. Moja złość znikała w tempie proporcjonalnym do liczby przejechanych kilometrów. Nagle dziewczyna roześmiała się tak głośno, dźwięcznie i radośnie, że nie mogłem się powstrzymać i też zachichotałem. Najpierw nieśmiało, ale hamulce szybko puściły, stres zaś domagał się ujścia, więc po chwili rechotałem na całe gardło. Resztę pasażerów też „zaraziliśmy”, bo trudno się oprzeć roześmianej parze. W dobrych humorach dotarliśmy do Gliwic.

Pomyślałem sobie, że skoro dziewczyna jest z tych, co wolą czytać, niż gapić cały czas w swoją komórkę – nawet na randce – to może warto zdobyć się na odwagę i zaprosić ją na kawę tudzież pogawędkę. Poza tym miała w sobie coś znajomego, w rysach twarzy, w gestach… Czyżbym już ją kiedyś spotkał? Może jako dzieci byliśmy razem na jakimś obozie? To by oznaczało niesamowity zbieg okoliczności albo… przeznaczenie. Tym bardziej powinienem ją bliżej poznać. Niestety zanim się do tego zabrałem, śmieszka zniknęła mi z oczu. Zostaliśmy rozdzieleni w korytarzu przez innych podróżnych, a na peronie już nie dałem rady jej wypatrzeć. Jakby się rozpłynęła. Nie znałem jej imienia, numeru telefonu, adresu, nic. Tyle w kwestii obiecującego romansu.

Do bani z takim przeznaczeniem

Gdy emocje i nadzieje opadły, wróciła rzeczywistość i przykra świadomość, że gdzieś tam przeklina mnie kumpel, z którym się umówiłem. Pokonany przez życie i okoliczności towarzyszące powlokłem się na uczelnię. Na nieszczęsne ćwiczenia z matematyki z doktorem Mateckim. Moja grupa już czekała pod salą w holu głównym budynku na wydziale budownictwa. Obrażony Bartek nawet na mnie nie spojrzał. Uznałem, że samotność będzie najlepszą oprawą dla mojego cierpienia i stanąłem z boku. I kiedy tak stałem, udając, że mnie nie ma, usłyszałem ten sam śmiech. To była ona, dziewczyna z pociągu! Nie mogłem się pomylić. Jej zaraźliwy śmiech już na mnie podziałał, już się rozjaśniłem, już sam zaczynałem chichotać. Głos dobiegał z korytarza odchodzącego od holu, od którego dzieliło mnie kilkanaście metrów.

Ruszyłem tam z kopyta, mijając beztrosko doktora M. Niestety korytarz okazał się już pusty, ale pozostała mi nadzieja, że może los ponownie zetknie mnie ze śmieszką, skoro jesteśmy sobie pisani. Tymczasem spóźniłem się na zajęcia. Minięty beztrosko matematyk zemścił się, stawiając mnie przy tablicy, każąc mi rozwiązywać jakieś absurdalnie trudne zadania i publicznie robiąc ze mnie idiotę. Ale to on wydawał się bardziej załamany, gdy wreszcie pozwolił mi usiąść.

Zobacz także:

– Matko i córko – mruczał – kto go tu przyjął, jakim cudem… i teraz ja… za jakie grzechy…

Koledzy mieli ubaw, ale bezwstydnie mi to nie przeszkadzało. Najważniejsze, że odnalazłem dziewczynę z pociągu, a przynajmniej byłem tego bliski, skoro krążyła gdzieś niedaleko. Może dam ogłoszenie, że jej szukam?

Matematyka i wykład z ekonomii nie zdołała zabić we mnie ochoty do życia, za to pojawił się głód. Ponieważ mieliśmy godzinną przerwę w zajęciach pomaszerowałem na stołówkę. Na miejscu tłumu nie było. Szybko uwinąłem się z pobraniem talerzy i zasiadłem do uczty. Jadłem zupę, a kolejka obiadowa się wydłużała. Pochwaliłem w duchu swój zegar biologiczny, bo inaczej nie zdążyłbym na kolejne zajęcia, a profesor K. nie trawiła spóźnialskich.

W połowie kotleta do moich uszu poprzez cały stołówkowy gwar doleciał śmiech. Ten śmiech! Czyżby oprócz zegara biologicznego przygnała mnie tu także intuicja? Kto wie, może zaprzyjaźniła się z losem? Zacząłem przyglądać się kolejkowiczom, ale nigdzie nie dostrzegłem dziewczyny z pociągu. Może ktoś inny śmiał się podobnie? Tu, w stołówce, i tam, na wydziale. Ta myśl sprawiła, że szczęście, które podniosło mnie z kolan po paśmie klęsk, wyparowało, a kotlet zamienił się w podeszwę.

I wtedy w eter buchnęła kolejna salwa śmiechu. Spojrzałem… Niemożliwe! Profesor K.? To ona umie się śmiać? Tak ślicznie? Towarzyszyło jej dwóch mężczyzn; w jednym rozpoznałem matematyka. On też się śmiał. Dziwów ciąg dalszy. Sądziłem, że jednym ze skutków ubocznych bycia wykładowcą matematyki czy fizyki jest brak poczucia humoru. Cóż, najwyraźniej się pomyliłem. Widać to przy takich asach jak ja wszelkie rozbawienie w nich zamierało. Zresztą mniejsza z tym. Co innego sprawiło, że zastygłem z otwartą buzią. W gestykulacji i mimice pani profesor, którą przecież już wcześniej widziałem wiele razy, nagle dostrzegłem coś nowego, a zarazem dziwnie znajomego. Sposób, w jaki odgarniała włosy, te szare oczy…
A potem znowu roześmiała się w głos, po jakimś komentarzu drugiego z towarzyszy. Cholera, to ją słyszałem na wydziale!

Ale jak to możliwe, że surowa pani profesor śmiała się jak urocza dziewczyna z pociągu? Na dokładkę wydawała się do niej podobna. To było złośliwe ze strony losu. Wręcz podłe. Do bani z takim fałszywym przeznaczeniem.

Miałem przerąbane!

Spojrzałem na zegar i aż się zdziwiłem, że tak długo gapiłem się na K. Obiad wystygł, ale i tak straciłem na niego ochotę. Do zajęć z fizyki miałem jeszcze pół godziny. Wyjąłem z torby kartkę, ołówek i zacząłem szkicować twarz blondynki z pociągu. Zawsze tak robiłem, kiedy chciałem coś lub kogoś zapamiętać.

Na zajęciach oprócz kolejnej pały z kolokwium zaliczyłem jeszcze jeden cios. Okazało się, że muszę odrobić wcześniejszą nieobecność i pójść na konsultacje. Godzina sam na sam z profesor K. Wątpię, by było nam do śmiechu. Zwłaszcza jak przeczyta moje wypociny na zadany przez nią miesiąc temu temat. Dziś mijał ostateczny termin oddawania referatów, więc musiałem jej wręczyć co wysmażyłem, choć czułem, że zachwycona nie będzie.

No i wreszcie po całym stresującym dniu wróciłem do domu. Chciałem się zrelaksować i uzupełnić szkic śmieszki, ale nigdzie nie mogłem go znaleźć. A przecież na pewno wsadziłem rysunek do teczki, którą miałem w torbie. Czy potem ją wyciągałem? Nie. Wyjmowałem tylko nieszczęsny referat. Aż jęknąłem i usiadłem, kiedy sobie uświadomiłem, czym została obdarowana profesor K.! Rysunkiem na odwrocie referatu, bo byłem tak rozkojarzony, że nie zauważyłem, po czym bazgram. Surowa profesorka – nieważne, jak pięknie śmieje się prywatnie – na bank uzna to za dowód lekceważenia. Jej przedmiotu, jej zaleceń, jej osoby w ogóle. Miałem przerąbane!

Następnego dnia jechałem na uczelnię jak na ścięcie. Jako pierwsze miałem w planie konsultacje z profesorką. Wyjechałem dużo wcześniej, by na pewno się nie spóźnić.

Pora uwolnić pana od tej męki

– Proszę usiąść – przywitała mnie chłodno, nawet nie podnosząc wzroku. – Nazwisko? – spytała.

– B. Jakub.

Dopiero teraz na mnie spojrzała.

– A, to pan. Ciekawy ten pana referat, bardzo ciekawy… Oceniłam jego dwie części. Na odwrocie również. Część merytoryczna dwója, część kompletnie niezwiązana z tematem – piątka. Uderzające podobieństwo… Dlatego śmiem podejrzewać, że referat powstał na odwrocie rysunku…

– To nie tak! Ja mogę wyjaśnić! – wystartowałem z desperackim tłumaczeniem. – To przypadek. I przeznaczenie. Znaczy rysunek to przypadek, pomyliłem kartki, a dziewczyna, którą wczoraj spotkałem w pociągu, to przeznaczenie. Mam nadzieję. Wydaje się inna niż wszystkie, śliczna, lubi czytać i pięknie się śmieje, podobnie jak pani, przepraszam, ale słyszałam wczoraj, nawet myślałem, że to ona, ale niestety nie, przepraszam – bredziłem chaotycznie, czując, że się pogrążam, zamiast ratować. Ale brnąłem dalej.

– Nie chciałem jej zapomnieć, dlatego narysowałem jej twarz, poza tym jak się denerwuję, to zawsze szkicuję, a wczoraj miałem naprawdę kiepski dzień, poza spotkaniem śmieszki w pociągu, no ale nie wiem, kim ona jest, więc to może być stracona szansa na miłość życia, którego zresztą mogę już nie mieć, ja mnie pani obleje. Ojciec wyrzuci mnie z domu, a matka nie będzie mu przeszkadzać. Wyląduję pod mostem! – zakończyłem głośnym westchnieniem mającym wzbudzić litość.

Pani profesor nie wyglądała na przejętą moim losem. Po jej ustach błąkał się uśmiech. Nieodgadniony.

– Grunt, że nie przez pana stawianym, mówię o moście. Panie B., sądziłam, że jest pan przypadkiem nierokującym. Miałam pana za lenia z gatunku niezdolnych, a pan po prostu fatalnie wybrał studia. To nie jest błąd, którego nie da się naprawić. Konsultowałam się w pańskiej sprawie z doktorem M. i wspólnie doszliśmy do wniosku, że pora uwolnić pana od tej męki.

– Ależ pani profesor! Pani nie może!

– Ależ mogę, co więcej mam podstawy i obowiązek. Dla wspólnego dobra. Budownictwo to nie zabawa. Błędy mogą się skończyć tragicznie. Ja bym się bała psa wpuścić do budy, którą by pan zrobił. Na litość boską, czemu politechnika? Czemu nie złożył pan papierów na akademię sztuk pięknych, tylko nas pan katuje?!
Musiałem mieć zabawną minę, bo profesor się uśmiechnęła.

– Nigdy pan o tym nie myślał?

Nie sądziłem, że zna ją aż tak dobrze

Zacząłem się zastanawiać. Niby wiedziałem, że umiem rysować, ale nie zwykłem myśleć o sobie jak o kimś z talentem, a swoich rysunków nie traktowałem jak czegoś, z czego można by wyżyć. To było moje hobby, sposób na relaks, ucieczkę od rzeczywistości. W mojej rodzinie wszyscy wybierali studia techniczne, bo mieli do tego dryg, bo taka była tradycja, bo to dawało większą gwarancję stabilizacji w przyszłości. Budownictwo, informatyka, architektura – to brzmiało dobrze. Ale artysta? To kojarzyło się z rozczarowaniem rodziców, z kpinami rodzeństwa…

Z drugiej strony, to było moje życie, nie ich. Może lepiej klepać biedę i znosić docinki, niż nienawidzić swojej pracy, niż się męczyć całe życie, robiąc coś, czego się nie znosi, do czego się nie nadaje. Może wreszcie nadszedł czas, żeby szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, co da mi szczęście, a przynajmniej zadowolenie. Przecież absolwent akademii artystycznej to dziś ktoś inny niż sto lat temu. Kierunków też jest więcej. Oprócz tradycyjnych, jak malarstwo, rzeźba czy grafika, są na przykład: animacja, wzornictwo, fotografia, sztuka mediów, konserwacja i restauracja dzieł sztuki… Do wyboru i koloru. Choć ja bym pewnie chciał na grafikę. Profesor K. jakby czytała mi w myślach.

– Zamiast marnować tu swój czas i potencjał, niech pójdzie pan zaraz do dziekanatu i zabierze swoje dokumenty, a potem niech pan poszpera i dowie się, co trzeba zrobić, by zwiększyć swoje szanse dostania się na którąś z artystycznych uczelni. Z tego co wiem, matura musi być po prostu zdana. Mniejsza o wybrane przedmioty, bo i tak najważniejszy w rekrutacji jest egzamin praktyczny. Więc warto ustalić, z czego musi się pan podszkolić, co pan musi zgromadzić, w sensie prac do pokazania, i tak dalej.

– Ale…

– Nie sądzę, by rodzice wyrzucili pana z domu, a nawet jeśli… widać inaczej się nie da. Musi im pan pokazać swoją determinację. Znajdzie pan jakiś sposób. Rodzice zwykle przegrywają ze swoimi dziećmi, gdy te się uprą. Wiem, co mówię.

– Ale…

– W zamian zdradzę panu tajemnicę tej dziewczyny – stuknęła palcem w obrazek.

Zatkało mnie na dobre. Fakt, wspomniała coś o „uderzającym podobieństwie”, jakby znała moją „modelkę”. Nie sądziłem, że zna ją aż tak dobrze.

– To moja córka. Gardzi matematyką i studiuje filologię, czego zapewniam pana, nie pochwalam, i uwielbia artystów, co też mnie nie raduje, ale pan może mieć u niej szanse. Mogę jej przekazać ten rysunek i pana numer. Sądzę, że zadzwoni, choćby z ciekawości. Wierzy w znaki, przeznaczenie i takie różne metafizyczne, nie do dowiedzenia, rzeczy.

Przeznaczenie? Znak? Przypadek? Okazja? Co by to nie było, zaryzykowałem. Burzę w domu i odrzucenie. Pani profesor miała rację: jej córka zadzwoniła. Minął rok, a my nadal się spotykamy się. I jest, hm… mistycznie, magicznie, cudownie, zabawnie, czasem ciężko, bo oboje bywamy uparci.

Nie myliła się też co do reakcji moich rodziców. Po burzy z piorunami, po obrażonej ciszy, gdy dalej trwałem przy swoim, gdy poszedłem do pracy i zapisałam się na lekcji rysunku, odpuścili.

– Jak się dostaniesz, będziemy cię wspierać – usłyszałem. – Finansowo też.

Nie doceniłem ich, nie doceniłem siebie. Dostałem się i od października zaczynam naukę bycia artystą.