Mój Borys od szczeniaka nie lubił kotów. Gdy tylko zobaczył jakiegoś na horyzoncie, szczekał i gonił za nim jak szalony. Było mi przykro, bo kocham wszystkie zwierzęta i chciałam, żeby żył z nimi w zgodzie lub przynajmniej je ignorował. Nic z tego… Choć przekupywałam go smakołykami i tłumaczyłam, że mruczki są milutkie, Borys ani myślał złagodnieć. Byłam przekonana, że już do końca swoich dni będzie żył z kotami jak ten pies z przysłowia.

Okazało się jednak, że się mylę

To było trzy miesiące temu. Wybrałam się z Borysem za miasto. Chciałam, żeby pobiegał sobie trochę po polach. Uwielbiał to. Zwykle gdy wypuszczałam go z samochodu, od razu puszczał się przed siebie i gnał niemal do utraty sił. Wtedy jednak nawet się dobrze nie rozpędził. Przebiegł kilka metrów, zatrzymał się na chwilę, pociągnął nosem, a potem nagle zawrócił i wskoczył do przydrożnego rowu. Próbowałam go przywołać, ale nawet nie zaszczekał ani nie wystawił łba. Zdziwiło mnie to, ale też zaniepokoiło, bo zawsze reagował na komendy. Czyżby mu się coś stało? Podeszłam bliżej, wskoczyłam do rowu i zamarłam.

Borys leżał nieruchomo, jakby go ktoś do przykleił do ziemi. Tuż przy jego pysku dostrzegłam młodego kotka. Był ranny i tak wycieńczony, że nie miał siły się poruszyć. W pierwszej chwili przebiegła mi przez głowę myśl, że to mój psiak go tak urządził, ale szybko ją odpędziłam. Raz, że kot wyglądał tak, jakby tu leżał od dłuższego czasu, a my przecież przyjechaliśmy dopiero przed chwilą; dwa, w zachowaniu mojego pupila nie było najmniejszych oznak agresji. Wręcz przeciwnie w jego dużych brązowych oczach zobaczyłam coś jakby smutek i troskę. Szybko zdjęłam sweter i owinęłam nim kociaka. Borys natychmiast wstał. 

– Dzisiaj sobie niestety nie pobiegasz. Jeśli mamy uratować tego kotka, musimy natychmiast zawieźć go do weterynarza – powiedziałam, patrząc psu w oczy. 

Bez jednego szczeknięcia ruszył w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu i karnie usiadł przy drzwiach. Stałam i patrzyłam na to jak urzeczona. Mój Borys zrezygnował z szaleństw po polach po to, bym mogła ratować kota? Wszystkiego się spodziewałam, tylko nie tego. Nie miałam jednak czasu na rozmyślanie, bo trzeba było ratować rannego zwierzaka.  

O dziwo, nie był agresywny

Pośpiech okazał się uzasadniony. Kot trafił do kliniki dosłownie w ostatniej chwili. Obrażenia wskazywały na to, że został potrącony przez samochód.

– Jeszcze godzina czy dwie i byłoby po nim. Miał szczęście, że go pani znalazła – powiedział weterynarz, podłączając kotu kroplówkę.

– To nie ja, tylko on – sprostowałam i wskazałam na Borysa. 

Nie miałam czasu, by zawieźć go do domu, więc wszedł ze mną do gabinetu. Teraz leżał w kącie i przyglądał się nam spod wpółprzymkniętych powiek.

– Naprawdę? Dzielny, dobry, mądry psiak! I chyba bardzo lubi koty. 

– Sęk w tym, że nie. Od małego jest postrachem wszystkich dachowców na osiedlu. Goni je, warczy, szczeka… Nie rozumiem, skąd u niego nagle taka zmiana…

– Ale się pani z niej cieszy? 

– Pewnie, że tak! – odparłam. –  Dzięki temu kociak żyje! To niemal jak cud. Gdy go już podleczę i odkarmię, to poszukam mu naprawdę dobrego domu. Należy mu się, po takich ciężkich przeżyciach.

– Na pani miejscu bym nie szukał. Nie ma sensu…

– A to dlaczego? 

– Bo uważam, że on już ma dom. U pani.

– U mnie? Nigdy nie myślałam o przygarnięciu kota.

To radzę szybko pomyśleć. Bo coś mi się wydaje, że Borys już traktuje tego malucha jak przyjaciela i za nic w świecie nie będzie chciał się z nim rozstać. Prawda? – weterynarz uśmiechnął się do Borysa. 

Ten szczeknął i zamachał ogonem, jakby dokładnie rozumiał, o co pyta go weterynarz. A ja? Znowu osłupiałam. I pomyślałam, że jeśli dawna niechęć Borysa do kotów już nie wróci, to naprawdę przygarnę tego malucha. Nie mogłam przecież sprawić pupilowi zawodu… 
Kociak dochodził do siebie przez niemal półtora miesiąca.

Przez ten czas Borys nie odstępował go na krok. Jeździł nawet z nami na kontrolę do weterynarza! Rzeczywiście zakochał się w tym małym kotku, a ten mu się za tę miłość odwdzięczał. Wtulał się w niego z ufnością, pozwalał się lizać. Traktował go niemal jak matkę. Stało się jasne, że nie wolno ich rozdzielać.

Dziś Marcel – bo tak dałam na imię kotu – jest najlepszym kumplem Borysa. Razem śpią, jedzą, bawią się, rozrabiają i… rozmawiają. Co prawda jeden miauczy, a drugi szczeka, ale i tak świetnie się rozumieją i dogadują. Myślę, że w trakcie takiej pogawędki Marcel musiał wytłumaczyć Borysowi, że wszyscy przedstawiciele jego gatunku są w porządku, bo psiak już nie goni dachowców po osiedlu. Złagodniał…