Ojciec wpadł w poważne tarapaty finansowe, kiedy zacząłem trzeci rok studiów. Nie było szans, by mnie dalej sponsorował, więc postanowiłem sam wziąć się za zarabianie. Wierzyłem, że dam radę połączyć naukę z pracą, ale po dwóch miesiącach zorientowałem się, że to niemożliwe. Nie tylko po robocie nie miałem sił na nic oprócz snu, ale w dodatku nie wystarczało mi jednocześnie na życie i wynajem pokoju. 

Odwlekając nieuniknioną kapitulację, wziąłem dziekankę i wróciłem do rodzinnego miasteczka. Jak się okazało, możliwości rozwoju zawodowego ograniczały się tu do jednego zakładu, który, na szczęście, był skłonny mnie przyjąć. Na okres próbny i bez umowy.

– Jeśli pan się sprawdzi – powiedziała ruda piękność z kadr, nie odrywając oczu od swoich dwucalowych paznokci – to po trzech miesiącach będzie szansa na stałe zatrudnienie.

Takie spotkania się pamięta

Zatem sprawdzałem się, odbierając świeżo nacięte deski wprost spod piły tarczowej. Potem sprzątałem zalegające trociny i znów odbierałem deski, układając je w równe stosy. Osiem, czasem dziesięć godzin dziennie jednostajnych czynności, przy ogłuszającym wyciu pił, robiło z człowieka zombie. Liczyłem, że widok żywej gotówki pod koniec miesiąca wynagrodzi mi wszystkie niedogodności, ale się przeliczyłem – nie doczekałem wypłaty. Jakoś tak pod koniec drugiego tygodnia pracy, korzystając z pięknej pogody, postanowiłem zjeść drugie śniadanie na słoneczku.

Wyszedłem na podwórze, usadowiłem się na stosie pachnących żywicą desek, wyjąłem termos z herbatą i kanapki. Wgryzłem się w pierwszą, kiedy na podwórze zajechał luksusowy samochód. Z jego środka wygramolił się potężny mężczyzna w przyciasnym garniturze, dość elegancka kobieta i góra trzyletni brzdąc. Kobieta wzięła dziecko za rękę i, nawet nie oglądając się za siebie, ruszyła w stronę pomieszczeń biurowych. 

– No i po co tam leziesz?! – zawołał za nią facet.

Uniosła w górę dłoń z wyciągniętym środkowym palcem.

Zobacz także:

– Goń się – powiedziała, nie racząc nawet odwrócić głowy w jego kierunku.

Facet trzasnął ze złością drzwiczkami i poszedł otworzyć bagażnik. Wyciągnął z niego spory skórzany neseser i rozejrzał się dookoła. Nasze oczy się spotkały.

– Ej! – pstryknął palcami jak na kelnera. – Weź no tę walizkę i zanieś do biura.

Ugryzłem następny kęs i z niedowierzaniem spojrzałem na gościa.

– Ja? – spytałem, wskazującym palcem dotykając klatki piersiowej.

– A widzisz tu jeszcze kogoś? – zapytał z irytacją w głosie.

– Chyba cię pogięło – wyraziłem przypuszczenie, nalewając herbaty do kubka.

Upłynęło już dobre piętnaście minut przerwy, a chciałem jeszcze zapalić. 

Facet w garniturze po młodszym bracie poczerwieniał na twarzy, jakby za moment miał mieć zawał.

– Won mi z oczu, nierobie! Już tu nie pracujesz! Żreć możesz za bramą.

Nagle jak spod ziemi wyrósł brygadzista i zgarnął mnie ze stosu desek. 

– Durniu – mruczał gniewnie, popychając mnie brzuchem w stronę hali. – Szef ci tego nie zapomni, możesz być pewien. 

– Roman! – krzyknął za nami szef. – Żebym więcej nie widział gnoja w moim zakładzie! I przyślij tu kogoś po walizkę.

Brygadzista, z głupawym uśmiechem, zapewnił, że zrozumiał polecenie, po czym powiedział, że mam się pakować i zmiatać do domu, a pierwszemu naiwniakowi, który się napatoczył, kazał wnieść walizkę do biura. I tak wyczerpałem dostępne możliwości rynku pracy w rodzinnym miasteczku. Chcąc nie chcąc, musiałem znów pomyśleć o wyjeździe. 

Wzorem większości desperatów ruszyłem na Zachód. Zacząłem, jak wielu przede mną, na zmywaku w berlińskiej knajpce. Kokosów nie było, ale dało się przeżyć, więc korzystałem z życia, na ile mogłem sobie pozwolić. Berlin oferował jednak tak bogaty asortyment rozrywek, że zacząłem się rozglądać za lepiej płatną robotą. I wtedy Marcus, właściciel knajpy, zaprosił mnie do swego stolika. Osobiście przyniósł mi z baru drinka i zapytał:

– Chciałbyś pracować na Lazurowym Wybrzeżu? Słyszałem, że nieźle sobie radzisz z francuskim, a ja prowadzę tam mały pensjonat i przydałby mi się łebski facet. Angielski też znasz, a i po niemiecku się dogadasz. Pensja będzie oczywiście odpowiednio większa, a gdy się sprawdzisz, zawsze możesz negocjować podwyżkę. Wchodzisz w to? 

– Po co ci gość z językiem francuskim na zmywaku?– spytałem oszołomiony nagłymi perspektywami.

– Zapomnij o zmywaku – powiedział. 

– Zostałbyś kelnerem, a i to na razie. Moi francuscy pracownicy mają wstręt do języków obcych i tracę klientelę. Muszę zreorganizować biznes, zanim pójdę z torbami. 

No i proszę, ktoś mnie w końcu docenił. Jasne, że się zgodziłem. 

Szybko awansowałem i na pieniądze nie mogłem narzekać

Tydzień później byłem już na Lazurowym Wybrzeżu, jakieś pół godziny jazdy od centrum Saint-Tropez. Jeżeli istnieje niebo, musi być urządzone podobnie jak ten zakątek świata, tylko że stać na nie tylko bogaczy. Pensjonat Marcusa, jak na miejscowe standardy, nie był szczególnie ekskluzywny, omijały go gwiazdy filmowe i milionerzy ale i tak przynosił niemałe dochody. Zaglądali do nas wszyscy ci, którzy pozowali na elitę, ale zasobność portfela nie nadążała za ich wyobrażeniem o sobie, czyli szpanerzy, chcący zabłysnąć zdjęciami z ekskluzywnych wakacji. Było ich dużo więcej niż gwiazd filmowych, więc interes się kręcił się jak ta lala. 

Po roku awansowałem na kogoś w rodzaju menedżera, czyli byłem facetem od wszystkiego, ale nie narzekałem, bo zarobki wynagradzały mi wszelkie niedogodności. Dziekański urlop dawno się skończył, a mnie nawet przez myśl nie przyszło, by wracać na studia. Po co? To byłby raczej krok wstecz. 

W pensjonacie byłem właściwie szefem. Kierownik, jakiś krewny Marcusa, całe dnie spędzał w kasynie, pozostawiając mi wolną rękę i większość pełnomocnictw. Ponieważ interes się kręcił i przynosił dochody, Marcus też się nie wtrącał. Czy mogłem marzyć o lepszej karierze? 
Któregoś dnia na sali jadalnej wybuchła awantura. Byłem akurat w kuchni, kiedy zdenerwowany kelner przyniósł z powrotem talerz z zupą.

– Jakiś Rusek twierdzi, że znalazł w zupie włos. Żąda dwóch posiłków gratis w rekompensacie – powiedział.

Zajrzałem do talerza. Rzeczywiście w zupie pływał długi, ludzki włos. Chwyciłem go delikatnie i podniosłem do światła – był rudy. Rozejrzałem się po obsłudze, ale wiedziałem doskonale, że nie zatrudniamy nikogo o tym kolorze włosów. Dyskretnie wyjrzałem na salę. Przy oknie siedział około pięćdziesięcioletni potężny facet z rudą dziewczyną, która mogła być jego córką. Wydali mi się znajomi, ale długo nie mogłem ich skojarzyć, właśnie dlatego, że założyłem, iż są rodziną. W końcu zaskoczyłem. Nie byli spokrewnieni: on był szefem firmy, w której pracowałem za friko przez dwa tygodnie, ona urzędowała tam w biurze. 

Myślał, że poza kochanką nikt go nie rozumie

No nie, co za spotkanie. Wróciłem do kuchni, rudy włos umieściłem na brzegu talerza, talerz ująłem w dłonie i zaniosłem z powrotem do stolika.

– Aha – odezwał się, kiedy mnie zobaczył. – Sam szef kuchni idzie nas przeprosić. Mówiłem, że tak będzie.
Facet mówił po polsku, będąc pewnym, że nikt, poza kochanką, go nie rozumie. Nie wyprowadzałem go z błędu.

– Czy to państwo zwrócili zupę do kuchni? – spytałem po francusku.

– Powiedz mu, Jolanto, że żądamy darmowej kolacji i jutrzejszego obiadu – zwrócił się po polsku do dziewczyny.

– My nie rozmawiać po francuski – powiedziała ruda koślawym angielskim.   

– Czy właśnie pani żądała rekompensaty za włos znaleziony w zupie? – płynnie przeszedłem na ten język.

Skinęła głową, a ja położyłem przed nią talerz i wyjaśniłem jak dziecku:

– We Francji bardzo surowo traktuje się każdą próbę wyłudzenia, a pani propozycja do takich należy. Twierdzę z całą odpowiedzialnością, że włos należy do pani, a naszej obsłudze nie można nic zarzucić. 

– No i co, Joluś – przerwało mi panisko, zwracając się po polsku do dziewczyny. – Co on tam szwargocze?
Uciszyła go podniesieniem dłoni.

– Mogą państwo upierać się przy swoim – kontynuowałem. – Wtedy zlecimy badanie DNA włosa. Sprawa, oczywiście, musi być przeprowadzona sądownie, i gdy okaże się, że racja jest po stronie klienta, będziemy zobligowani nie tylko do zaoferowania darmowych posiłków, ale też pokrycia kosztów sądowych i wysokiego odszkodowania.

Dawno nie miałem w pracy takiej frajdy, a coraz bardziej spanikowany wyraz twarzy Rudej był dla mnie prawdziwym natchnieniem.

– Jeżeli jednak włos, który wpadł do talerza należy do pani, koszty spadają na was – ciągnąłem. – Czy mnie pani zrozumiała?

Ruda nerwowo przełknęła ślinę i skinęła głową.

– W takim razie – powiedziałem, kłaniając się szarmancko – życzę smacznego.

Odchodziłem już w stronę kuchni, kiedy usłyszałem jego głos.

– No i co tam, kiciu, co taka smutna? Weź, powiedz mu jeszcze, żeby przysłał do obsługi jakiegoś żabojada, a tego najlepiej niech wsadzi na zmywak, żeby nie straszył ludzi. 

Nie czekałem, co prezes ma mi do zakomunikowania

Podjąłem decyzję. Odwróciłem się i podszedłem do stolika.

– Byłbym zapomniał – powiedziałem po polsku. – Właściciel pensjonatu jest katolikiem o dość radykalnych poglądach. Nie aprobuje pod swoim dachem rozwiązłości pozamałżeńskich i innych dewiacji, dlatego po zjedzeniu obiadu proszę się wymeldować z pokoju, który państwo zajmują. W przeciwnym razie będę zmuszony wezwać policję obyczajową. Proszę mi nie przerywać… Do tego dochodzą rasistowskie wypowiedzi dotyczące obsługi. W tym kraju nie toleruje się podobnych obyczajów, więc radzę się spakować, odstawić panienkę do biura i wracać do żony i dzieciaka.

– Co… co?! – gęba drania zrobiła się czerwona jak pomidor, a żyła na skroni pulsowała, jakby zaraz miała pęknąć.– Ja sobie wypraszam! Ja, ja…

Nie czekałem, co prezes ma mi do zakomunikowania. Powoli i statecznie oddaliłem się w stronę recepcji, a tam gorączkowo zająłem się przeglądaniem książki meldunkowej. Byłoby gorąco, gdyby rozszedł się z żoną i poślubił rude dziewczę z działu kadr, a przecież mogło tak być. Odszukałem nazwisko faceta, potem jej… Na szczęście były różne. 

Jeszcze tego samego dnia goście z Polski opuścili nasz pensjonat. Godzinę później sprzątaczka zameldowała, że razem z nimi odjechał płaszcz kąpielowy i ręczniki. No cóż, nie wyślę przecież za nimi policji, chociaż miałbym ochotę, naprawdę.