Kiedy pani Wanda mnie zatrudniła, czułam się, jakbym złapała pana Boga za nogi. Ja, nieśmiała, zahukana dziewczyna z podkarpackiej wsi, znalazłam pracę w Warszawie! I to nie byle jaką, bo nie miałam siedzieć na kasie czy kelnerować, jak większość moich koleżanek, które też uciekły ze wsi, ale pracować jako „zarządca gospodarstwa domowego”. Tak brzmiało ogłoszenie, na które odpowiedziałam.

Jak zwał, tak zwał, ważne, że robiłam to, na czym się najlepiej znałam, czyli sprzątałam, prasowałam, prałam, gotowałam. Moja mama, co prawda, sarkała, że jestem zwykłą służącą, ale przynajmniej miałam płacone za to, co w domu robiłam za darmo! W dodatku odpadało mi niańczenie młodszego rodzeństwa, więc praca jawiła mi się jako przedsionek raju. 

Moi pracodawcy byli mili, ale nie ma róży bez kolców

Po studiach przez prawie rok siedziałam w domu, bo mnie nawet w fabryce mrożonek, w której harowali moi rodzice, nie chcieli przyjąć. Mówili, że mam za dobre wykształcenie. Wtedy kuzynka, która już od jakiegoś czasu mieszkała w stolicy, wyciągnęła do mnie pomocną dłoń – czyli zaproponowała zamieszkanie z nią w kliteczce z grzybem na ścianie. Nie zastanawiałam się ani chwili.

Wiedziałam, oczywiście, że na pracę w zawodzie nie mam co liczyć, więc najpierw rozniosłam CV po sklepach, barach i restauracjach. A potem znalazłam w gazecie ogłoszenie pani Wandy. Odważyłam się i poszłam na spotkanie. W ramach prezentowania swoich kwalifikacji ugotowałam popisowy rosół mojej babci i dostałam tę pracę. A co najlepsze, mogłam u nich zamieszkać, w dużym pokoju z oknem na ogród! 

I pani Wanda, i jej mąż, pan Henio, byli bardzo miłymi ludźmi. Chociaż do biednych nie należeli, nie zadzierali nosa, wręcz przeciwnie; pani Wanda zajadała się moimi sałatkami, a pan Henio zawsze twierdził, że nikt nigdy tak dobrze nie prasował mu koszul. Jednak, jak to w życiu bywa, nie ma róży bez kolców, o czym przekonałam się jakiś miesiąc po podjęciu pracy. 

Państwo szykowali się właśnie do wyjścia na jakiś raut, a ja pomagałam pani Wandzie zapiąć sukienkę.

– I jak wyglądam? – zapytała, oglądając się w lustrze.

Zobacz także:

– Bardzo dobrze – zapewniłam ją. – Elegancko i modnie.

– A nie wyglądam… staro? – zapytała z wahaniem.

No i co ja miałam powiedzieć? Pytanie było podchwytliwe, bo przecież pani Wanda miała pięćdziesiąt sześć lat (wiem, bo raz zostawiła dowód na szafce), no to raczej młódką już nie była!

– Na ile lat wyglądam? – dopytywała.

– No, tak ze czterdzieści pięć… – powiedziałam powoli, niepewna, czy nie przesadziłam z tym odmłodzeniem.

– Ach, moja droga! – roześmiała się, więc chyba sprawiłam jej przyjemność. 

– A ja mam już pięćdziesiątkę na karku, ale owszem, trzymam się jeszcze nieźle.

Ja, jakbym już chciała tak kłamać, to chociaż nie trzymałabym dowodu na wierzchu.

Pani Wanda miała prawdziwego fisia na punkcie swojego wieku i odmładzania się wszelkimi sposobami. Nie wiem, może bała się, żeby jakaś młoda laska nie zgarnęła jej pana Henia sprzed nosa? Moim zdaniem, niepotrzebnie, bo on świata poza nią nie widział. No ale, skoro chciała, to robiłam jej te wszystkie dietetyczne sałatki, prałam ręczniki zabrudzone po kąpielach błotnych, pilnowałam, żeby nikt nie dzwonił do drzwi przed dziewiątą, bo przecież sen jest niezbędny dla urody… To wszystko okazało się jednak za mało. Pewnego wieczoru pani Wanda z wielce tajemniczą miną wezwała mnie do swojej garderoby.

– Wiesz, że jutro wyjeżdżam – oznajmiła mi uroczyście.

– Tak, wiem, do spa – potwierdziłam.  – Spakowałam szlafrok i wszystko, co pani poleciła – zapewniłam ją.

– Powiem ci prawdę, bo komuś muszę – mówiła dalej tajemniczo. – Wcale nie jadę do żadnego spa, tylko do kliniki chirurgii plastycznej.

– O rety – powiedziałam, bo patrzyła na mnie wyczekująco, pewna, że zrobi to na mnie wrażenie.

– A co chce pani sobie zrobić?

– A, trochę botoksu w policzki i czoło – machnęła ręką, jakby nie warto było o tym mówić. – Tylko cicho sza, Henio nie może się o tym dowiedzieć! To ma być niespodzianka.

Moim zdaniem panu Heniowi było wszystko jedno, jak wygląda jego żona, ale skoro ona tak się cieszyła, to się nie odzywałam. Może zresztą będzie wyglądać o niebo lepiej w tej nowej skórze?

Pani Wandy miało nie być przez tydzień, więc korzystałam z okazji i miałam więcej czasu dla siebie. Panu Heniowi gotowałam kotlety, bigosy i inne kaloryczne przysmaki, na które nie pozwalała mu pani Wanda, więc był wniebowzięty i nawet wręczył mi małą premię, którą od razu przepuściłam na ubrania i prezenty dla sióstr – niech i one mają jakiś pożytek z mojego stołecznego życia.

Miało być pięknie...

W sobotę, kiedy miała wrócić pani Wanda, od rana sprzątałam, żeby wszystko było na wysoki połysk – czyli tak, jak ona lubi. Koło południa od obowiązków oderwał mnie dzwonek do drzwi. Na progu stała jakaś nieznajoma.

– Nie dajemy pieniędzy – powiedziałam, bo tak miałam przykazane. – Ale jeśli pani chce, to proszę dam pani trochę chleba…

– To ja! – syknęła kobieta, i ku mojemu zdumieniu, rozpoznałam nagle głos pani Wandy – Wpuść mnie do tego cholernego domu, zanim przyjdzie Heniek.

Dopiero w holu mogłam się jej dokładniej przyjrzeć. Nic dziwnego, że nie poznałam mojej chlebodawczyni, bo ona po prostu wyglądała całkiem inaczej. Moim zdaniem chirurg plastyczny wykonał kawał dobrej roboty… jeśli chodziło mu o stworzenie potwora na Halloween. Bo do niczego innego pani Wanda nie była podobna. Skóra, która, jak mnie zapewniała, miała być wyraźnie odmłodzona, wyglądała jakby ktoś ją porządnie ponaciągał we wszystkie strony. 

– Wiem, jak to wygląda – powiedziała z rozpaczą pani Wanda, widząc, jak jej się przyglądam. – Ale podobno ma być lepiej, tak mnie zapewniali! Tylko co ja powiem Heniowi – zamartwiała się.

Jasne, że nie chciała się mu pokazać w takim stanie. Coś mi jednak wpadło do głowy.

– Niech pani schowa się w sypialni – poleciłam jej, a sama wzięłam na siebie okłamywanie pana Henia.

– Jak to ma odrę? – nie mógł uwierzyć.

– Nie słyszał pan, że rodzice nie chcą szczepić dzieci i ta choroba od nowa się rozwinęła? – wyjaśniłam niewinnie. – W tym spa była jakaś młoda matka i chyba w ten sposób pani Wanda…

– Natychmiast muszę ją zobaczyć! – oświadczył pan Henio.

Zastawiłam drzwi własnym ciałem.

– Nie może pan! – zaprotestowałam. – Jeszcze się pan zarazi, a ta choroba jest szczególnie niebezpieczna dla mężczyzn – dodałam znacząco.

Na szczęście nie naciskał więcej i nie wpychał się do sypialni. Chcąc być dobra, przysporzyłam sama sobie pracy, bo musiałam dodatkowo z każdym posiłkiem dla pani domu biegać na piętro. Odetchnęłam z ulgą, kiedy w końcu, po dwóch tygodniach, orzekłyśmy, że pani Wanda wydobrzała na tyle, że mogła pokazać się mężowi. Jakby się ktoś jej dokładnie przyjrzał, to może zauważyłby ten efekt odmłodzenia, ale jak dla mnie to było wyrzucenie pieniędzy w błoto.

Pan Henio nie należał do tych spostrzegawczych.

– Boże, Wandeczka, jak ty zmarniałaś po tej chorobie! – zmartwił się, kiedy pierwszy raz ją zobaczył. – Te całe zabiegi wcale ci nie służą. Zresztą dla mnie i tak jesteś najpiękniejsza. Myślałam, że pani Wanda zabije go wzrokiem za te słowa! Szybko jednak pogodziła się z przykrą prawdą.

– Przynajmniej nie będę się więcej katować – orzekła. – Skoro Heniek nawet nie zauważa, czy mam zmarszczki czy nie!