Życie na głębokiej prowincji nie jest sielanką. Położona kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy wiocha, w której mieszkałem, była prawdziwą dziurą zabitą dechami. Ludzie tutaj już dawno przestali uprawiać cokolwiek, dlatego po horyzont ciągnęły się porośnięte chwastami nieużytki. Nieremontowane od lat, grożące zawaleniem się chałupy, a przed nimi zniechęceni, zniszczeni lokalsi pijący tanie wina i palący najpodlejsze papierosy – taki widok oglądałem, gdy po czternastej wracałem z pracy.

Byłem szczęśliwcem, któremu udało się złapać fuchę w niewielkiej odlewni żeliwa, jedynym zakładzie produkcyjnym w okolicy. Robota ciężka i na czarno, płaca marna, ale i tak rozpierała mnie duma, że nie siedzę bezczynnie jak inni, czekając na listonosza, który przyniesie zasiłek bądź emeryturę. Z wyższością, czy wręcz z pogardą, patrzyłem na swojego ojca, kalekę topiącego smutki w alkoholu. Kiedy cukrzyca pozbawiła go nóg, załamał się. Przepijał całą swoją marną rentę, więc ciężar utrzymania rodziny spadł na mnie. Matka już dawno przestała się nim przejmować. Skupiła się na przetrwaniu, a mojej wypłaty z ledwością starczało na jedzenie i opłaty.

Chciałem mieć dobre życie

Marzyłem o wyprowadzce do jakiegoś miasteczka, o założeniu rodziny i zawodzie, dzięki któremu mógłbym zapewnić rodzinie godny byt. Moje plany wiązałem z Moniką, koleżanką z odlewni. Pracowaliśmy na tym samym dziale, jako rdzeniarze. Nasze stanowiska znajdowały się obok siebie, więc mogliśmy rozmawiać. Monia była ode mnie dwa lata młodsza i śliczna jak Królewna Śnieżka. Delikatną twarz okalały czarne włosy. Błękitne oczy, cudny uśmiech. Dużo się uśmiechała, choć życie jej nie rozpieszczało. Była sierotą i mieszkała ze schorowaną babcią. Większość zarobionych pieniędzy wydawała na lekarstwa dla staruszki.

Niejedną bezsenną noc spędziłem na rozmyślaniu o Monice i o tym, czy mam jakieś szanse na bycie kimś więcej niż kolegą z pracy. Wciąż zbierałem się na odwagę, by zaprosić ją na randkę, i jakoś nie miałem śmiałości. Zbliżyła nas dopiero śmierci jej babci. Gdy po pogrzebie Monika pojawiła się w pracy, była blada, smutna i piękna jak nigdy.

– Moje kondolencje – wydukałem.

Posłała mi słaby uśmiech.

Przez resztę dniówki milczeliśmy. Jednak kiedy skończyliśmy pracę, Monika podeszła do mnie. Wyglądała na zmieszaną, wyraźnie szukała słów.

– O co chodzi? Mów. Zrobię, co zechcesz.

Westchnęła cicho:

– Mógłbyś spać dzisiaj u mnie?

Zatkało mnie. Bardziej ze szczęście niż ze zdziwienia.

– Wiem, jak to brzmi, ale ja… boję się spać sama w domu. A nie mam nikogo innego, kogo mogłabym poprosić…

Wtedy zaczął się nasz związek

Nieśmiało ją objąłem, a ona wtuliła się we mnie i rozpłakała. Głaskałem ją po głowie, aż się uspokoiła.

– Ta cisza jest przerażająca – powiedziała żałośnie. – Pewnie za jakiś czas się przyzwyczaję, ale na razie ta pustka… Po prostu nie mogę wytrzymać. I tęsknię za babcią…

– Już nigdy nie będziesz sama, obiecuję.

Siedzieliśmy przy stole, obok rozpadającego się pieca kaflowego, i rozmawialiśmy. Monika opowiadała mi o swoim dzieciństwie i o wypadku samochodowym, w którym zginęli jej rodzice, a ja ją pocieszałem. Od tamtej pory odwiedzałem ją prawie codziennie, i coraz częściej zostawałem na noc. Aż wreszcie zaproponowała:

– Tomek, a może wprowadziłbyś się do mnie na stałe?

Zgodziłem się bez wahania.

Kłóciliśmy się nieustannie

Żyliśmy z Monią biednie, ale dobrze. Nasza miłość kwitła. Planowałem zaręczyny i w tajemnicy odłożyłem niewielką kwotę na skromny pierścionek. Niestety ponura rzeczywistość prowincji szybko wypaczyła nasze szczęście. Właściciel odlewni, w której pracowaliśmy, popadł w długi. Odbiorcy nie płacili za towar, a za coś trzeba było kupić materiał do wytopu. Początkowo szef ratował się pożyczkami, a wypłaty dawał nam w ratach. W końcu rozłożył ręce i zamknął firmę.

Zostaliśmy z Moniką na lodzie. Bez żadnej odprawy, bo pracowaliśmy na czarno. Żeby związać koniec z końcem łapaliśmy jakieś dorywcze prace. W tamtym okresie każdy dzień wyglądał tak samo. Co gorsza, zaczęliśmy zaglądać do kieliszka. Odkryliśmy smutną prawdę, że przynajmniej na początku alkohol to najszybszy i mimo wszystko najtańszy znieczulacz, doraźne lekarstwo na wszystkie problemy. Najpierw flaszka wódki albo kilka win, potem machinalny seks i do spania.

Narastała w nas frustracja. Wieczorne rozmowy, które tak uwielbialiśmy, zmieniły się w karczemne awantury. Oskarżaliśmy się wzajemnie o to, co nas spotkało. Mieliśmy do siebie ciągłe pretensje i żal. Nawet nie wiem, kiedy stałem się zgorzkniałym menelem, oczekującym od życia tylko możliwości zalania się w trupa. Z Moniką już prawie w ogóle nie gadałem. Nie było o czym. Potrafiłem godzinami wpatrywać się w pustą butelkę z nadzieją, że ta jakimś cudem znów się napełni.

Kiedy jeden z sąsiadów poinformował mnie, że mój ojciec nie żyje, zupełnie się tym nie przejąłem. Nawet nie poszedłem na pogrzeb. Dopiero śmierć matki, która odeszła miesiąc później, poruszyła we mnie jakąś strunę. Na jej pogrzebie stałem na uboczu i płakałem. Nikt z obecnych na ceremonii nie podszedł złożyć mi kondolencji. Wyglądałem tragicznie i cuchnąłem jak cap. Monika została w domu przypominającym melinę. Leżała pijana do nieprzytomności.

Chciałem skończyć ze sobą

Decyzję o odebraniu sobie życia podjąłem w jednej chwili. Był ponury, zimowy dzień. Przenikliwy wiatr zacinał od wschodu, chłostając marznącą mżawką. Monika spała w kałuży wymiocin. W niczym nie przypominała dawnej siebie, mojej Królewny Śnieżki. Tak jak ja w niczym już nie przypominałem jej księcia. Miałem dość – jej, siebie, życia, wszystkiego. Wyzerowałem kolejną flaszkę. Obudziłem się w szpitalu. 

– Co się stało? – wychrypiałem, kiedy do sali wszedł lekarz.

– Nie pamięta pan? Cóż, niewiele brakowało… – Niech pan odpoczywa – nakazał lekarz, widząc, że otwieram usta. – Dam panu coś na sen.

Następnego dnia odwiedziło mnie dwóch policjantów.

– Monika D. nie żyje – oznajmił jeden z nich, nie bawiąc się w łagodzenie ciosu. – Znaleźliśmy ją w domu, pijaną i zakrwawioną. Była w ósmym miesiącu ciąży, zmarła zaraz po przewiezieniu do szpitalu.

Słuchałem zszokowany. Ciąża? Ósmy miesiąc? Jak mogłem nie zauważyć? Ano mogłem, skoro jedyne, co mnie interesowało, to gorzała.

– A dziecko? Co z dzieckiem?

– Żyje. Ma pan syna.

Zacząłem nowe życie dla niego

Cud gonił cud. Okazało się, że zostałem ojcem ślicznego i zupełnie zdrowego chłopczyka. Lekarze badali go i sami nie mogli uwierzyć, choć przestrzegali mnie, iż wady rozwojowe mogą ujawnić się później. Opieka społeczna chciała mi go zabrać, ale nie pozwoliłem. Dla mojego synka zdecydowałem się żyć. Dla niego wziąłem się w garść, wyszedłem z dołu depresji, nałogu i żałoby po Monice.

Stałem się panem siebie i pełnoetatowym ojcem. Wyjechałem do Warszawy, gdzie znalazłem pracę w firmie budowlanej. Wynająłem mieszkanie i powoli zapominałem o mrocznej przeszłości. Aż pewnej zimowej nocy wyrwał mnie ze snu paniczny wrzask Piotrka. Mój sześcioletni syn zwykle spał jak suseł. Wystraszony wpadłem do jego pokoju. Usiadłem na łóżku, a malec przywarł do mnie całym ciałkiem. Czułem, jak drży. Płakał.

– Co się stało? Miałeś koszmar?

– To było straszne, tato! – wychlipał. – Śniło mi się, że nie żyjesz. Ja nie chcę, żebyś umarł!

Przytuliłem go jeszcze mocniej i obiecałem, że nic mi się nie stanie. Teraz pragnąłem żyć jak nigdy wcześniej. Właśnie dla niego.