Jako dzieci byliśmy z Markiem sąsiadami. Razem się bawiliśmy w piaskownicy i nigdy nie kłóciliśmy się o łopatkę czy wiaderko. Może to brzmi śmiesznie z perspektywy czasu, ale wtedy wydawało się ważne. Bo z innymi dzieciakami nieraz się pokłóciłam o jakąś bzdurę, a z Markiem nigdy.

– Jak dorosnę, to się z tobą ożenię – mówił czasami. Nasze mamy, plotkujące na ławce, zawsze wtedy chichotały, a ja pęczniałam z dumy.

Gdy trochę podrośliśmy, zamiast w piaskownicy bawiliśmy się w pobliskim parku i – kiedy rodzice nas nie pilnowali – na porzuconej budowie szkoły. Marek strasznie się wówczas rajcował Indianą Jonesem, więc nasze zabawy dotyczyły odkrywania nieznanych artefaktów, przygód w zapomnianych ruinach i uciekania wyimaginowanym nazistom.

Wszystko skończyło się zupełnie niespodziewanie. Niedługo po moich dwunastych urodzinach Marek pojawił się u mnie i powiedział, że jego tata dostał pracę w Niemczech, więc za miesiąc się przeprowadzają. Co najmniej na dwa lata…

– Ale nie martw się, wrócę i zabiorę cię na prawdziwą wyprawę archeologiczną, gdzieś do Ameryki Południowej – obiecał. – Więc do tego czasu lepiej nie znajduj sobie żadnego męża!

Zaśmiałam się, uściskałam go i przez miesiąc udawaliśmy, że wszystko jest ok. Choć zamiast bawić się jak zwykle, snuliśmy plany na przyszłość: oglądaliśmy w marzeniach wszystkie te miejsca, które razem odwiedzimy, i wszystkie te cenne artefakty, które zdobędziemy dla muzeów. Przysięgliśmy sobie, że będziemy w kontakcie, że za dwa lata, jak kontrakt taty Marka wygaśnie, znów się spotkamy. Takie dziecinne obiecanki, które zweryfikowało życie. Po kontrakcie w Niemczech była praca we Włoszech, a potem aż w Meksyku, bo tata Marka był rozchwytywanym specjalistą.

Jakaś dziwna siła ciągnęła mnie do archeologii

Nasza przyjaźń powoli wygasała. Mimo że próbowaliśmy utrzymywać kontakt przez Internet, różnica czasu bardzo to utrudniała, no i coraz mniej mieliśmy tematów do rozmowy. Marek trochę opowiadał o miejscach, które odwiedził, i mimo że były to ciekawe historie, nijak się miały do mojego życia i polskiej rzeczywistości. No i chociaż wciąż go lubiłam, to przecież wiedziałam, że do Polski raczej już nie wróci.

Zobacz także:

A potem zniknął. Nie odpowiadał na maile, nie było go online. Ja też rzadziej bywałam w sieci, bo pochłonęło mnie codzienne życie. Musiałam się uczyć do matury, która zbliżała się nieubłaganie. I jeszcze… na osiemnastce koleżanki poznałam chłopaka.

Andrzej był przystojny, inteligentny i wyraźnie mną zainteresowany. No i mieszkał blisko, a nie po drugiej stronie świata. Zaczęło się od korepetycji: ja mu pomagałam w historii, on mnie w matmie – i zanim się obejrzałam, chodziliśmy ze sobą. Trochę czułam się winna wobec Marka, ale… wciąż nie pisał, nie odzywał się, więc pewnie o mnie zapomniał. Nic dziwnego, przecież te nasze zabawy, wielkie plany i obietnice to była zwykła dziecinada, śmieszne mrzonki. Tak sobie przynajmniej tłumaczyłam, ale… ilekroć o nim pomyślałam, to jednak czułam ukłucie żalu.

Być może przez te wszystkie lata w głębi serca wierzyłam, że Marek i ja jesteśmy sobie przeznaczeni już od dziecka, że w tych naszych zabawach i przyjaźni kryło się coś więcej. Coś niezwykłego i romantycznego: miłość od piaskownicy, nastoletnie obietnice, przeznaczenie. Wiem, to głupie. Życie to nie bajka, a czas i odległość potrafią zniszczyć wszystko. Na szczęście, mówiłam sobie, wydoroślałaś i dałaś sobie spokój z tą bzdurą.

A jednak… Opowieści Marka i nasze wspólne zabawy zaraziły mnie na całe życie: wbrew rodzicom poszłam na archeologię. Jakby jakaś niewidzialna siła przyciągała mnie do tego kierunku. Andrzej nie był takim romantykiem i wybrał ekonomię.

– Ktoś musi zarobić na przyszłą rodzinę – zażartował, choć zabrzmiało poważnie.

Czułam, że nie spodobał mu się mój wybór, ale nigdy nic nie powiedział. Życie toczyło się dalej, a my próbowaliśmy łączyć intensywną naukę z jeszcze intensywniejszym imprezowaniem. Wiadomo, jak się studiuje, to się baluje.

Pierwszy rok studiów minął jak z bicza strzelił, ale zanim skończyła się letnia sesja, Andrzej i ja doczekaliśmy się pierwszej poważnej kłótni. Poszło o wakacje, które Andrzej dla nas zaplanował, jakby zapomniał, że latem miałam praktyki na wykopaliskach. Kiedy mu o tym przypomniałam, wybuchnął.

– To jakiś absurd! Nie dość, że studia bez przyszłości, to jeszcze zabierają ci czas prywatny! Naprawdę nie możesz tego odbębnić inaczej?

Pewnie mogłam, ale nie chciałam, a jego komentarze mnie wkurzyły. Może archeologia nie miała przyszłości, ale uczyłam się czegoś, co naprawdę lubiłam. Jeśli Andrzej nie potrafił tego zrozumieć… Potrząsnęłam głową. Nie mogłam być taka samolubna.

– Możemy pojechać gdzieś we wrześniu – próbowałam negocjować. – Będzie nawet lepiej, bo pogoda wciąż dobra, ale turystów dużo mniej. Wszystkie dzieciaki wracają do szkoły.

Trochę go to ułagodziło i zaczęliśmy wspólnie planować wypad w góry, które Andrzej uwielbiał.

Wykopaliska były po prostu wspaniałe i trochę przyćmiły te dwa tygodnie z Andrzejem w Karkonoszach. Zwłaszcza że wydawał się trochę nieobecny i naburmuszony, ale jak pytałam, co się dzieje, to mnie zbywał.

Na uczelnię wróciłam z ulgą. Znajome ściany i przyjazne twarze.

– W piątek idziemy opijać początek roku – powiedziała mi Agnieszka tuż po pierwszym wykładzie.

– W piątek nie mogę – odparłam z żalem. – Wybieram się z Andrzejem do kina.

– Z Andrzejem? – zdumiała się. – Myślałam, że zerwaliście przed wakacjami. Przez całe lato łaził z jakąś wypindrzoną laską z prawa i nawet się z tym nie krył.

Na chwilę odebrało mi mowę. Kiedy w końcu się odetkałam, uwolniłam się od Agnieszki pod byle pretekstem i jak tylko znalazłam się w bezpiecznej odległości, napisałam SMS-a do Andrzeja.

„O co chodzi? Spotykasz się z kimś?”…

Ręce mi się trzęsły i nie miałam odwagi zadzwonić, choć byłam niemal pewna, że Andrzej zaprzeczy, rozwieje te plotki oraz moje wątpliwości. To pewnie jego kuzynka albo koleżanka.

Odpisał, ale nie tak, jak się spodziewałam.

„No i się wydało. Liczę, że masz dość klasy, żeby nie robić scen”.

Marek? To dlatego te oczy wydawały się znajome!

Drań nawet nie zadzwonił! Tchórz, który nie miał odwagi, by zerwać ze mną osobiście. Nic już nie napisałam, bo po co. Wszystko było jasne, a my przestaliśmy się do siebie odzywać, nawet mijając się w korytarzu, udawaliśmy, że się nie znamy. Trzepnęło mnie, przyznaję. Snułam się po uczelni, opuszczałam wykłady i prawie zawaliłam semestr. Dopiero oblany egzamin mnie otrzeźwił i szaleńczo zaczęłam nadrabiać zaległości w nauce.

Siedziałam w bibliotece i przyswajałam do egzaminu poprawkowego notatki skserowane od Agnieszki. Jeden z pierwszoroczniaków był chyba w podobnej sytuacji, bo widywałam go niemalże codziennie. Czasem patrzył na mnie i uśmiechał się przyjaźnie. Jakoś znajomo. Chociaż koncentrowałam się na nauce, nie mogłam nie zauważyć, że był całkiem przystojny. Ciemne włosy, ciemna karnacja, jakby od lata nie zeszła mu opalenizna, kontrastujące z nią szare oczy, też dziwnie znajome, które patrzyły na mnie z łagodną zachętą. W końcu jej uległam.

– Zawalony egzamin? – zapytałam, kiedy spotkaliśmy się przy automacie do kawy.

– Dwa – westchnął. – Z jednym tylko o włos mi się nie udało.

Pokiwałam głową.

– Jeśli masz jakieś pytania, wal śmiało. Ja pierwszy rok mam już za sobą i znam wykładowców. Beata jestem – wyciągnęłam rękę.

Spojrzał na mnie zaskoczony, potem uśmiechnął się szelmowsko.

Marek. Nie poznałaś mnie, prawda?

Zamarłam. Marek?! Teraz już rozumiałam, czemu wydawało mi się, że skądś znam ten uśmiech i te oczy. Zarumieniłam się, bo głupio mi się zrobiło, że go nie rozpoznałam. A on mnie tak. No ale nigdy bym się nie spodziewała, że go spotkam w Polsce, i to na własnej uczelni! Poza tym Marek się zmienił, wydoroślał. Poza tym zapuścił włosy, co w połączeniu z ciemną opalenizną dodawało mu jakiegoś egzotycznego, mrocznego uroku. Nie był już chłopcem, ale młodym mężczyzną.

– Co ty tu robisz? – wydukałam.

– Chciałem studiować w Polsce – odparł. – Ale zmarnowałem rok, żeby nadrobić różnice programowe i zdać tutaj maturę. A tak w ogóle, to masz czas? Możemy usiąść w kafejce i pogadać?

Pewnie, że miałam. Przy kawie i ciastku Marek opowiedział mi, jak w Meksyku utknęli na pół roku w małej wiosce, gdzie ciężko było o Internet, więc nie mógł się ze mną kontaktować.

– A czemu później nie napisałeś? – zapytałam z żalem. – Nawet teraz, skoro już byłeś w Polsce…

Marek spojrzał w bok i milczał przez chwilę.

— Myślałem tylko o tym, naprawdę, ale… no wiesz, dowiedziałem się, że masz chłopaka – powiedział cicho. – Nie chciałem się wtrącać, komplikować ci życia…

– Nie martw się, Andrzej to już przeszłość – machnęłam ręką. – Nie wyszło.

Marek uśmiechnął się krzywo i rzucił półżartem:

– Czy to znaczy, że mam u pani jakieś szanse?

Popatrzyłam na niego zmieszana. Wszystkie wspomnienia i obietnice z dzieciństwa wróciły, i pierwszy raz, od kiedy się dowiedziałam, że Andrzej mnie zdradza, nie czułam złości. Jakby los celowo wepchnął go w ramiona innej, bo wiedział, że kto inny jest mi pisany i niebawem nasze ścieżki znów się przetną.

– To się jeszcze zobaczy – odparłam, drocząc się z nim. – Zaproś mnie po poprawkach do kina.

Do egzaminów uczyliśmy się razem, a potem było kino, wspólne spacery, randki… Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę zawsze kochałam Marka, i teraz to uczucie, stłumione przez lata rozłąki, rozkwitło na nowo. Dojrzalsze, głębsze. Znów snuliśmy szalone plany na przyszłość i cieszyliśmy się każdą spędzaną razem chwilą.

Zamiast podróży poślubnej – wyprawa archeologiczna!

O Andrzeju praktycznie zapomniałam, choć od wspólnych znajomych dowiedziałam się, że zaliczył wpadkę ze swoją prawniczką. Nie poczułam satysfakcji, nie pomyślałam „dobrze mu tak”, bo ważniejszy był Marek.

Dwa lata później, kiedy pracowałam nad pracą magisterską, Marek wyciągnął mnie na spacer. Zdziwiłam się, kiedy zaprowadził mnie do niszczejących ruin, w których bawiliśmy się jako dzieci. Niewiele tam się zmieniło, przybyło tylko gruzu, no i drzewa były dużo wyższe.

– Dziwne miejsce wybrałeś na randkę.

Marek uśmiechnął się i wyciągnął złożony na czworo kawałek materiału.

– Moja przyszła pani archeolog, pora pokazać, że nauka nie poszła na marne – podał mi płachtę. – Zobaczmy, czy zdołasz odnaleźć artefakt ukryty w ruinach.

Materiał okazał się mapą własnoręcznie zrobioną przez Marka! Sztucznie postarzoną i poszarpaną, ale wciąż w miarę czytelną. Były na niej dziwne symbole, różne wskazówki i zarys podniszczonych korytarzy. Nawet niektóre kupki gruzu zaznaczył!

– Ile nad tym pracowałeś? – zapytałam. Moim zdaniem przygotowanie takiej mapy musiało mu zająć przynajmniej tydzień.

– Ty masz magisterkę, więc ja mam więcej wolnego czasu – wzruszył ramionami. – No dalej, nie chcesz wiedzieć, jaki skarb kryje się w ruinach? – ponaglił mnie.

Podążając za wskazówkami, weszłam w głąb szkoły. Mapa zaprowadziła mnie w końcu do podniszczonej ściany, w której ziała czarna dziura. Pełna obaw, ale i ekscytacji wsunęłam rękę we wnękę i moje palce natychmiast natrafiły na aksamitny kształt.

Zaskoczona, wyciągnęłam niewielkie pudełko.

– To nie wszystko – powiedział Marek z uśmiechem.

Sięgnęłam do dziury jeszcze raz i wyciągnęłam bukiet róż. Marek wyjął pudełko z mojej dłoni i otwierając je, przyklęknął. W środku był pierścionek.

– Cieszę się, że jednak na mnie zaczekałaś. Zostaniesz moją żoną?

Poczułam wielkie szczęście. Do tego momentu chyba podświadomie się bałam, że Marek znów zniknie z mojego życia, choć przecież nie był już dzieckiem, które musiało przeprowadzać się tam, gdzie jego rodzice.

– Oczywiście, że tak – pocałowałam go. – W końcu jesteśmy sobie przeznaczeni od dziecka.

Wciąż mam mapę, którą wtedy mi dał. Stała się moim amuletem na szczęście: zdawałam z nią egzaminy i broniłam magisterki. Zabrałam ją nawet na rozmowę o pracę. Markowi zostało jeszcze kilka miesięcy studiów. Datę ślubu już wyznaczyliśmy, a zamiast na miesiąc miodowy, pojedziemy na wyprawę archeologiczną, tak jak zawsze planowaliśmy. Pieniądze na podróż mamy już odłożone i cieszymy się na nią jak te dzieci, które bawiły się na porzuconej budowie, wyobrażając sobie, że to Ameryka Południowa. Marzenia czasem się spełniają.