Każdy nosi w sobie jakąś traumę, o której wolałby nie pamiętać. Dla jednych są to drobiazgi: nieudana randka lub zawalony egzamin, dla innych sprawy większego kalibru: śmierć bliskiej osoby czy spotkanie z bandziorem.

Ja nie musiałam wyrzucać z głowy strasznych wspomnień, ponieważ kompletnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, że w niej tkwią. Przez wiele lat moja podświadomość ukrywała coś makabrycznego... Dopiero wczoraj to koszmarne wspomnienie niespodziewanie się uwolniło i kazało mi stanąć twarzą w twarz z upiorami przeszłości.

Wspomnienia ukryte w ciemnej piwnicy

Kilka dni temu moi rodzice dali się w końcu namówić na odświeżenie mieszkania. Na początku nawet nie chcieli o tym słyszeć. Bali się zamieszania, bałaganu i obcych ludzi w domu, że o kosztach, nie wspomnę.

Zmiękli dopiero, kiedy wszystkie koszta wzięłam na siebie, a w charakterze malarza zgodził się wystąpić mój mąż.

– Jeśli mam się wziąć za robotę, to trzeba najpierw opróżnić mały pokój – oznajmił mi wczoraj przy kolacji. – Z meblami jakoś sobie poradzę, ale ty musisz pozbyć się tych wszystkich książek, gazet, pamiątek i kryształów.

– Jasne – odparłam. – Spakuję je w kartony i zniosę do piwnicy.

– Dobra, tylko ciężary zostaw mnie. A w komórce będzie miejsce? O ile wiem, tam też panuje niezły kocioł z balią.

Zobacz także:

– Balię wyrzuciłam, a kotłem zajmę się jutro – zażartowałam, bo tak naprawdę miałam na myśli stare garnki, ubrania, wiaderka, słoiki, butelki i kilka tekturowych pudełek, wypełnionych po brzegi bliżej niezidentyfikowanymi starymi szpargałami.

Planowałam wynieść je po cichu na śmietnik i zyskać w ten sposób trochę przestrzeni. 

– No to fajnie – ucieszył się mój ślubny i włożył do ust wypełniony jagodami pieróg.

Następnego dnia zeszłam do piwnicy, usiadłam na skrzynce po ziemniakach i zaczęłam bez entuzjazmu przeglądać zawartość wspomnianych pudełek. Tkwiłam w tej piwnicy od dobrych dwóch godzin i powoli ogarniała mnie irytacja, bo sprzątałam, sprzątałam, a efektów jakoś nie było widać.
Zadania nie ułatwiał mi również brzęczący bez przerwy telefon. Mama strasznie się bała, że zrobię tu totalną czystkę, i wyrażała swój niepokój, dzwoniąc dosłownie co chwilę.

– Tylko zostaw mi trochę słoików. I niech cię ręka boska broni wyrzucać doniczki! I uważaj na pudełka po butach, bo tam są twoje zeszyty z pierwszej klasy podstawówki. Miałaś je kiedyś zabrać i nie zabrałaś, a to taka fajna pamiątka. Dzieciom kiedyś pokażesz – marudziła. 

Informacja o zeszytach nieco mnie ożywiła, bo nie widziałam ich od wieków i byłam szalenie ciekawa, jakie to kulfony i szlaczki kiedyś produkowałam. Bez żalu zamknęłam pudło z rachunkami i wzięłam się do pozostałych. W eleganckim opakowaniu po damskich czółenkach tkwiło kilka cienkich kajetów obłożonych w kolorowych papier. 

Gdy sięgnęłam ręką po pierwszy z brzegu, zauważyłam na dnie coś jeszcze – jakiś obły pomarańczowy przedmiot zakończony ostrą metalową wypustką i kawałkiem przywiązanej do niej żyłki. Rozpoznałam tę rzecz i mocno się zdziwiłam, bo był to prymitywny spławik, a nikt z moich bliskich nigdy nie łowił ryb.

– Dziwne – mruknęłam i wyciągnąłem go z pudełka.

W tej samej chwili stało się coś dziwnego. Nagle w mojej głowie eksplodowały wspomnienia… Rozbiegane myśli zaczęły się układać w zrozumiałe komunikaty, a dawne uczucia wróciły do mnie z bolesną wyrazistością

Kto by tam słuchał jakiegoś pijaczka!

Był środek sierpnia 2003 roku. Spędzałam wtedy wakacje na wyspie Wolin wraz z grupą dobrych znajomych ze studiów. Któregoś popołudnia, gdy  koledzy i koleżanki oddawali się poobiedniej sjeście, zostawiłam ich przed namiotami i poszłam na długi spacer. Miałam ochotę pobyć chwilę sama.
Postanowiłam przejść się nad pobliskie jezioro. Nie cieszyło się wśród turystów zbyt wielką popularnością, ponieważ było dzikie, zarośnięte i trudno dostępne. W dodatku pozbawione plaż i wypożyczalni sprzętu wodnego.

Stanowiło za to prawdziwy raj dla kaczek, łabędzi i innego rodzaju ptactwa. Na początku pobytu znalazłam tam przypadkiem drewnianą kładkę, która z trudem się jeszcze trzymała, i korzystałam z niej za każdym razem, gdy zapragnęłam chwili samotności. Całkiem przy tym ignorowałam ostrzeżenia tubylców, że to miejsce zdradliwe i niebezpieczne. Tamtego dnia spotkałam nad brzegiem niebyt trzeźwego wędkarza. To on mi powiedział, że w jeziorze nie można się kąpać ani pływać, bo miejscami bywa bardzo głębokie, a jego dno porasta istna podwodna dżungla.

– Ta kładka jest jeszcze starsza od poprzedniej, a tamta już parę lat temu zgniła i się zawaliła – oznajmił. – Mój kumpel się wtenczas utopił. Tu się w ogóle dużo ludzi potopiło...

Myśląc: „Strachy na Lachy”, obiecałam mu, że będę uważać. Chyba nie zabrzmiało to szczerze, bo facet prychnął, że ze mnie głupia miastowa baba, po czym poszedł w swoją stronę. Za to ja, nic sobie nie robiąc  z jego ostrzeżeń, weszłam na pomost. Ostrożnie przysiadłam na ciemnych, skrzypiących deskach i wystawiłam twarz do słońca. 

Nie wiem, czy był to szerszeń, pszczoła czy duża osa, ale jakieś bzyczące, skrzydlate stworzenie zaatakowało mnie z furią bez żadnego powodu. Zerwałam się na równe nogi i zaczęłam machać rękami jak opętana. Owad wściekł się jeszcze bardziej i dziabnął mnie w szyję. 

W tym momencie odruchowo skoczyłam do tyłu, po czym straciłam równowagę i z impetem wpadłam do jeziora. Coś w nim było, mniej więcej pół metra pod powierzchnią  wody. Może odłamany konar drzewa, a może resztki starej kładki – jakiś wbity w dno pal albo deska. Trudno powiedzieć, bo nigdy tego nie sprawdziłam.   

Uderzyłam w to coś głową i natychmiast zapomniałam o ugryzieniu, bo tępy ból czaszki wygrał z owadzim żądłem w stosunku dziesięć do zera.
Nie straciłam świadomości. Na chwile mnie tylko zamroczyło, lecz zdążyłam w tym czasie opaść na dno i opić się wodą. 

Kiedy zaryłam plecami w muł, wróciła mi jasność umysłu, a zaraz potem włączył się instynkt samozachowawczy. Mętna woda wdarła się we mnie boleśnie. Jestem dobrą pływaczką, więc nie od razu wpadłam w panikę, tylko próbowałam zrobić  to, czego wymagała ode mnie sytuacja. Chciałam znaleźć oparcie dla stóp, odbić od dna i wypłynąć na powierzchnię. Ale dno przypominało trzęsawisko i zdawało się nie mieć końca. Zapadłam się w nie do połowy łydek, a kiedy poczułam wreszcie grunt pod nogami, coś rozstąpiło się pod ciężarem mojego ciała, a potem  wróciło do pierwotnego kształtu i uwięziło moją stopę.

Mimo usilnych starań nie mogłam jej wyciągnąć. Myślę, że ugrzęzła w plątaninie korzeni, i gdybym miała w płucach większy zapas powietrza, z łatwością bym ją wyciągnęła. A tak – zaczęłam się dusić i straciłam zdolność logicznego rozumowania. Tydzień wcześniej skończyłam 22 lata i śmierć wydawała mi się pojęciem tak odległym i tak abstrakcyjnym, że w pewnym sensie negowałam jej istnienie, a biblijne mądrości typu „Nie znasz dnia ani godziny” były dla mnie pustymi słowami. I nagle te słowa stały się realne…

Topiłam się w jeziorze bardzo blisko brzegu. Dwa metry nad sobą widziałam promienie słońca tańczące na powierzchni wody, połyskliwe, mieniące się złotem zygzaki. Najgorsze wydało mi się to, że gdy unosiłam ramiona i rozpaczliwie nimi wymachiwałam, niemalże czułam na koniuszkach palców łagodne podmuchy wiatru i pieszczotliwe muskanie fal. Ocalenie znajdowało się – dosłownie i w przenośni – na wyciągniecie ręki, lecz jednak poza moim zasięgiem.

Gdzieś w głębi serca tliła się jeszcze we mnie rozpaczliwa nadzieja, że ktoś widział, jak wpadłam do wody, i spieszy mi z pomocą… Ta nadzieja zanikała z każdą mijającą sekundą. W pewnej chwili przestałam się szarpać, bo poraziła mnie świadomość, że za chwilę umrę. Pamiętam szum wody, który zmieniał się powoli w huk wodospadu, i to dziwne dudnienie w głowie. Pamiętam też straszne wrażenie, że woda wdziera mi się do ust, do nozdrzy, do uszu… I że kropla po kropli przenika w głąb mojego ciała, i rozsadza je od wewnątrz – jak bomba… 

A może to nie było wrażenie? Może płuca łaknące powietrza, zmusiły mnie w końcu do wzięcia oddechu – ostatniego w życiu? Śmierć przez utopienie jest bolesna. Trwa zaledwie chwilę, jednak ta chwila wydaje się trwać w nieskończoność. Wiem z doświadczenia. Kiedy było już po wszystkim, spowiły mnie chłód, ciemność i cisza. Umarłam.

Masz świadomość, ale nie możesz nic zrobić

Opowieści o świetlistym tunelu, w stronę którego trzeba podążać, to nieprawda. Po śmierci nadal tkwiłam w tej zmąconej wodzie i ciągle wpatrywałam się w refleksy słońca tańczące na powierzchni jeziora. „Czy tak już będzie zawsze?” – pomyślałam. Nie żyłam. Moje plany i marzenia legły w gruzach. Przyszłość nie istniała. 

Nie żyłam, ale wciąż widziałam, słyszałam i czułam. Może odbierałam bodźce mniej intensywnie, może wszystko docierało do mnie w zwolnionym tempie, jakbym się upiła, jednak zachowałam świadomość. Leżałam na dnie bajora otoczona falującym łodygami jakiegoś zielska i drobinami poruszonego mułu. Zaczęły do mnie podpływać wodne żyjątka: pajęczaki, stułbie, meduzy i tego typu robale. Wyglądały jak stworzenia z innej planety i budziły we mnie lęk, a ja nie mogłam się ruszyć, żeby je odpędzić.

Mogłam jedynie bezradnie obserwować, jak stają się coraz śmielsze, jak wiedzione ciekawością zbliżają się do mojej twarzy, wplątują we włosy i ocierają o skórę policzków. Zdawałam sobie sprawę, że wcześniej czy później wnikną do mojego wnętrza – dostaną do środka przez nos, uszy lub usta. Nie chciałam doczekać tej chwili, więc zaczęłam się modlić. 

Prosiłam Boga, żeby ktoś  mnie znalazł i wyciągnął z wody; żebym nie musiała patrzeć i czuć, jak zamieszkujące jezioro organizmy zjadają moje ciało. I wtedy pojawił się wielki, oblepiony pijawkami szczupak. Zwabił go chyba zapach krwi płynącej z rozbitej głowy, ale to nie rana była jego celem, tylko moje prawe oko. Zamierzał wbić w nie swoje ostre zęby i...

Ułamek sekundy przed atakiem wróciłam do świata żywych i zwymiotowałam na deski pomostu.

– O Jezu, chwała Bogu. A mówiłem, że to niebezpieczne miejsce – rozległ się nade mną zachrypnięty głos poznanego dziś wędkarza. – Dobrze, że ciągle byłem niedaleko, bo inaczej...  Chyba połamałaś sobie żebra – dodał po chwili wymownego milczenia.

– Łapiduchy już jadą. 

Odetchnęłam i straciłam przytomność. Odzyskałam ją  na moment w karetce. 

– I jak z nią? – usłyszałam. 

– Stabilna. Wyliże się. 

„Czyli żyję, szczupak nie wyżre mi oczu” – pomyślałam z ulgą i odpłynęłam w niebyt.

Od ponurych wspomnień oderwał mnie dzwonek komórki. 

– Dziecko, sprawdź w szafce po lewej, czy są jeszcze kiszone ogórki – poprosiła rodzicielka. 

– Do kanapek by się przydały.

„No proszę, od śmierci do kiszonych ogórków” – pomyślałam z przekąsem i zapytałam:

– Mamo, znalazłam obok zeszytów spławik. Nie wiesz przypadkiem, skąd się tam wziął?

– Pielęgniarki mi oddały razem z twoimi rzeczami – odparła niechętnie mama. – Wiesz, po tym wypadku, jak leżałaś 
w szpitalu. Podobno ściskałaś go w dłoni i nie chciałaś puścić. Przepraszam, córcia. Powinnam go była wyrzucić. 

– Nie masz za co przepraszać. A ogórków poszukam – mruknęłam w odpowiedzi.

Tamto zdarzenie naprawdę pamiętałam jak przez mgłę. Wiedziałam, że wpadłam do wody i zaczęłam się topić, i że uratował mnie podchmielony wędkarz, ale szczegóły gdzieś mi umknęły. Dopiero widok spławika wyleczył mnie z amnezji. Religie próbują nam wmówić, że nie trzeba bać się śmierci. Jeśli moje przeżycia nie były halucynacjami, to z przykrością wszystkich informuję, że należy się bać. Bo jeżeli po śmierci można czuć, widzieć i słyszeć, to wieczność nie jest biblijnym rajem, tylko niekończącym się koszmarem.