Może dom pogrzebowy nie jest miejscem, gdzie spodziewamy się cudów, ale to właśnie tam po raz pierwszy doświadczyłam czegoś na kształt dotyku opatrzności. Od tego momentu, strata ukochanego brata nie jest już dla mnie tak bolesna

Nie wszyscy rozumieli to co czuje

Podczas ceremonii pogrzebowej nie byłam sobą. Niespełna miesiąc wcześniej straciłam brata i nie potrafiłam tego zaakceptować. Gniew i poczucie bezsilności towarzyszyły mi cały czas. Na szczęście, kolejne dwie fazy żałoby mnie ominęły. Nie próbowałam kłócić się z Bogiem. Nie miałam załamania psychicznego. Zaakceptowałam fakt, że brat odszedł, w chwili kiedy na jego trumnę spadały pierwsze grudki ziemi.

Brak łez oraz uśmiech, który pojawiał się na mojej twarzy, były interpretowane przez moją rodzinę w jeden sposób – wszyscy uznali, że jestem szoku. Prawda była nieco inna. Nie byłam w szoku. Byłam spokojna. Wręcz zrelaksowana. Nie mam zamiaru podważać wyników badań naukowych czy kwestionować kompetencji naukowców, ponieważ w większości przypadków ich koncepcje są prawidłowe. Chciałabym tylko zwrócić uwagę na to, że każda reguła ma swoje wyjątki.

Mateusz, który w gronie najbliższych i przyjaciół był znany jako Matek, urodził się 2 sierpnia 1985 roku, czyli rok później niż ja. Powszechnie żartowano, że jesteśmy jakby bliźniakami i faktycznie, od najmłodszych lat łączyło nas nie tylko podobieństwo zewnętrzne, ale również unikalna psychiczna więź. Byliśmy wyjątkowym rodzeństwem. Wyjątkowo się kochającym i bez wątpienia jedno za drugim rzuciłoby się w ogień.

Byłam pewna, że coś się stało

Z upływem czasu przestaliśmy być do siebie tak podobni i nie spędzaliśmy już ze sobą każdej wolnej chwili. Matek stał się przystojnym mężczyzną. Miał 190 cm wzrostu, a ja nadal byłam drobną, niską blondynką. Jemu ciągle chciało się podróżować i zdecydowanie „cierpiał” na nadmiar testosteronu, ja zaś wolałam książki i gotowanie. On szybko opuścił dom rodzinny, prowadził beztroskie życie kawalera i dumnie oznajmiał, że nie zamierza się żenić przed 40–tką. Ja natomiast marzyłam o marszu ślubnym Mendelssohna i co najmniej dwóch dzieciach. 

Nasze ścieżki rozeszły się, więzi osłabły, ale uczucie, nadal było silne... Kiedy tylko mogliśmy, utrzymywaliśmy ze sobą kontakty. To było 14 listopada. Tego wieczora otrzymałem SMS–a od brata. Informował mnie, że wraca pociągiem i prosto z dworca biegnie do nas na śniadanie. "Przygotuj coś pysznego do jedzenia dla swojego ukochanego braciszka, Mała. Będę około dziewiątej, na pewno nie później" – napisał.

Jego specyficzny styl zawsze mi się bardzo podobał. Dwie godziny później otrzymałam następnego sms. Napisał, że spotkał ciekawych ludzi i w ich samochodzie jest jeszcze jedno wolne miejsce... Zrozumiałam, że zrezygnował z podróży pociągiem. Rano następnego dnia, o godzinie 5:00, obudził mnie dźwięk telefonu stacjonarnego. Mam czujny sen, więc jako pierwsza dopadłam słuchawki. Usłyszałam nieznany damski głos:

– Moje nazwisko L. Czy mam przyjemność rozmawiać z krewną pana Mateusza Ł?

Nie wiedziałam kim jest. Mogła być kimkolwiek – nową partnerką brata, policjantką z patrolu drogowego, osobą, która odnalazła jego telefon komórkowy. Niemniej jednak, ja była pewna, że przynosi złe wieści i że zaraz usłyszę coś strasznego.

Na progu sypialni pojawiła się zaspana matka. W mieszkaniu obok zabrzmiał alarm. Na ulicę wjechała śmieciarka, a migający na jej szczycie kogut oświetlił rolety w oknie na kolor pomarańczowy. Poczułam nagle ogarniającą pustkę i ból w najbliższej okolicy serca.

– Tak, jestem jego siostrą – odpowiedziałam powoli.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Jestem lekarzem. L. z tej strony – powtórzyła kobieta i wszystko nagle nabrało sensu.

– Kontaktuję się ze szpitala... Jest mi niezmiernie przykro, lecz samochód, którym podróżował pani brat... Zrobiliśmy wszystko co mogliśmy. Niestety nie dało się nic więcej zrobić. Jest mi niezwykle przykro. 

Czy to było przeznaczenie?

Przestałam słuchać co mówi. Myśli zaczęły rozpaczliwie krążyć w mojej głowie. Poczułam nieodpartą chęć, aby odłożyć słuchawkę i po prostu powrócić do łóżka. Miałam jakąś desperacką nadzieję, że to wszystko jest tylko koszmarnym snem, a telefon jego częścią. Że zaraz obudzi mnie głos taty, wołającego na śniadanie. Albo, że mój brat zapuka do drzwi i zapyta swoim charakterystycznym głosem – co na śniadanie.

Nie zdawałam sobie sprawy, że cała zbladłam, a z oczu poleciały mi łzy. Nie byłem świadoma, że opieram się o ścianę i z trudem powstrzymuje się przed upadkiem. Widziałam łzy kapiące na moją piżamę.

– O mój Boże, moje Dziecko. Moje ukochane dziecko... – zaszlochała matka, opierając się o szybę w drzwiach.

Mateusz wracał do domu w towarzystwie trzech młodych mężczyzn. Nie jest pewne, jak doszło do tragedii, bowiem nie było świadków tego zdarzenia. Ponoć samochód zjechał z jezdni, rozbijając billboard reklamowy. Jedna z metalowych rur konstrukcji złamała się, przebiła boczną szybę, i przebiła ciało Mateusza w okolicy brzucha, a następnie wyszła przez plecy. Zmarł godzinę później na stole chirurgicznym z powodu poważnych obrażeń narządów wewnętrznych. Pozostałej trójce pasażerów nic się nie stało.

Osoby wierzące w przeznaczenie stwierdziłyby, że tak postanowił los. Zdaniem realistów, po prostu nie miał szczęścia.

Nie pamiętam co wtedy czułam

Nikt z nas – włączając w to ojca, matkę i mnie – nie zebrał w sobie tyle odwagi, by pojechać do szpitalnej kostnicy. Mój ojciec pogrążył się w dziwnym stanie, przypominającym katatonię, i przez całe dnie wpatrywał się w jedno miejsce. Mama pochłaniała tabletki jedną za drugą, wydając się być całkowicie nieobecną, a ja – jak twierdzili niektórzy – zachowywałam się jak niespełna rozumu.

Ciało zidentyfikował Mietek, ojciec chrzestny Mateusza. To musiało być dla niego koszmarne doświadczenie, bo po wszystkim oznajmił, że nie będzie nam już w stanie w żaden sposób pomóc.

– Nie chcę zejść na atak serca – dodał, a potem zaczął płakać.

Tym samym na moje barki spadły wszystkie obowiązki związane z pogrzebem. To ja prowadziłam rozmowy z pracownikiem zakładu pogrzebowego i ustalałam szczegóły ceremonii.

To ja wybrałam trumnę oraz miejsce pochówku. Podjęłam się też rozmowy z księdzem i udałam się do sklepu, aby kupić bratu nowe buty, które miał założyć na swoją ostatnią podróż. Wszystko robiłam z niezwykłym spokojem, jakby żal i cierpienie gdzieś się ulotniły. Nie byłam w stanie już płakać. Nie czułam nic. Byłam jak za szybą. Kompletnie nieobecna. Te okropne dni pamiętam jak przez mgłę. Wszystko jest szare, a w mojej pamięci kształty, obrazy, postacie, mają rozmazane kształty.

Poszłam się z nim pożegnać

W naszej kulturze obowiązuje tradycja, w myśl której kilka godzin przed ceremonią pogrzebową, trzeba udać się do domu pogrzebowego i zobaczyć ciało zmarłego. Czy to faktycznie jest zwyczaj, czy może jest to wymóg wynikający z jakichś absurdalnych przepisów prawnych? Gdyby ktoś zapytał mnie o najtrudniejszy moment w moim życiu, bez wahania wskazałabym właśnie tę chwile.

Nie jestem w stanie określić ani opisać tego, co odczuwałam, ale miałam wrażenie, jakby całe moje ciało – kości, narządy, mięśnie – przekształciły się w trzęsącą się galaretkę. Tylko w gardle rosła mi jakaś ogromna gula. Coś co uniemożliwiało mi normalne połykanie śliny, mówienie czy oddychanie. Co najgorsze to się nieustannie powiększało, a ja miałam wrażenie, że zaraz się uduszę.

Mimo wszystko Matek, biorąc pod uwagę sytuacje, prezentował się dość dobrze. W trumnie wyglądał, jakby spał, odpoczywał. Śmierć nie zmieniła jego rysów twarzy. Wyglądał tak samo młodzieńczo, świeżo, wręcz radośnie.

Chyba mam halucynacje

– Czy wszystko jest w porządku? Czy jest pani zadowolona? – zapytał mnie pracownik firmy, wyraźnie zaskoczony i chyba nie planował użycia słowa – zadowolona.

Nie odpowiedziałam. Nie wykonałam żadnego ruchu. Wpatrywałam się w swego brata, jakbym była zahipnotyzowana.

– Zostawię panią na chwilę samą – wymamrotał mężczyzna, znikając za drzwiami gabinetu.

Gdzieś w najdalszych zakamarkach mojego umysłu pojawiały się myśli, że powinnam pożegnać się z Mateuszem, odmówić modlitwę, dotknąć po raz ostatni jego dłoni, ale nie byłam w stanie tego zrobić. Po prostu nie byłam w stanie.

Kiedy jechałam do domu pogrzebowego usiłowałam przekonać siebie, że go już nie ma, że to, co zobaczę w trumnie, nie będzie już moim bratem, lecz jedynie martwym ciałem pozbawionym uczuć, duszy i emocji, pustą powłoką, w której nie ma życia. Nie miałam zamiaru przemawiać do mojego brata. Pragnęłam obrócić się na pięcie i uciec stąd, ale zamiast tego zamknęłam oczy i wróciłam myślami do chwil, kiedy byliśmy razem.

– Nie przejmuj się, głupia kobieto – nagle do moich uszu dotarł bardzo znajomy głos. – Tu jest w sumie w porządku.Zadrżałam, jak gdyby uderzył we mnie piorun, a następnie powoli otworzyłam oczy. Mój brat, który zmarł tydzień temu, leżał w trumnie z przechyloną głową i spoglądał na mnie pełnym współczucia spojrzeniem, a jego usta układały się w subtelnym uśmiechu. Wydobywało się z niego nietypowe światło, coś w rodzaju rozproszonego, intensywnie błękitnego blasku.

"Jezus Maria, mam halucynacje!" – przemknęło mi przez myśl ze strachem. – "Nerwowe napięcie i brak odpoczynku robią swoje. Zaczynam tracić zmysły".

– Nie masz żadnych halucynacji siostra – zaprzeczył Mateusz. – To nie jest złudzenie, to jest prawdziwe. Powróciłem na chwile, ponieważ muszę ci coś istotnego przekazać. Nie zniknąłem w próżni, po prostu zmieniłem lokalizację. Kiedyś również tu dotrzesz, dlatego nie żegnam się z tobą, tylko mówię ci do zobaczenia. I broń boże nie upadaj na duchu, Mała. Śmierć to tylko następna faza istnienia. Tylko tyle.

Mówiący do mnie nieboszczyk, to było dla mnie już za wiele. Zamknęłam oczy i zaczęłam błagać Boga, kim by nie był, aby zakończył ten koszmar i nie pozwolił mi popaść w obłęd. Wygląda na to, że moje prośby zostały wysłuchane, ponieważ mój zmarły brat już nie dał znać o sobie. Policzyłam w myślach do dziesięciu, ostrożnie otworzyłam oczy i dwukrotnie wciągnęłam głęboko powietrze. Martwe ciało przestało na mnie patrzeć. Wizje zniknęły.

On jest tu z nami

Nagle z boku usłyszałam skrzypienie drzwi.

– Czy pani coś mówiła? Wszystko jest w porządku? – zapytał zaniepokojony pracownik zakładu pogrzebowego.

– Jest w porządku – odpowiedziałam, mimo że tak naprawdę nic nie było w porządku. – Muszę już iść.

Mężczyzna podszedł bliżej do trumny i powiedział do mnie możliwie najspokojniejszym tonem.

– Nie było konieczne, aby pani sama wszystko to robiła. Wystarczyło jedynie poprosić, spełniamy każdą prośbę rodziny, nawet jeżeli wydaje się ona nieco nietypowa – powiedział, a w jego głosie dało się wyczuć delikatne potępienie.

– Przepraszam? – nie zrozumiałam.

– No, przekręciła pani głowę zmarłego – wyjaśnił. – Wiesz pani, z różnych przyczyn, nie powinno się tego robić samemu.

Miałam zamiar się oburzyć, ponieważ nawet jednym palcem nie tknęłam ciała mojego brata, jednak natychmiast uświadomiłam sobie, że ten człowiek ma racje. Zwłoki Mateusza nie spoczywały w tej samej pozycji, jak jeszcze kilka minut wcześniej. Miał delikatnie zgięty kark, a jego twarz była zwrócona w moją stronę.

Delikatne mrowienie przemknęło mi po karku, a kolana miałam jak z waty...

– Nieistotne. Tak właśnie powinien leżeć mój brat – rzekłam, opuszczając pomieszczenie.

Nie od razu zaakceptowałam fakt, że byłam świadkiem jakiegoś zjawiska metafizycznego. Nawet skrzywiona głowa Mateusza nie była dla mnie przekonującym dowodem. Nie dowierzałam swoim zmysłom. Myślałam o tym, czy mogłabym coś zrobić, na przykład dotknąć jego twarzy. Postanowiłam jednak o wszystkim zapomnieć...

"Całe to zdarzenie miało miejsce jedynie w moim umyśle" – przekonywałam się.

Kiedy oczekiwałam na przybycie zamówionej taksówki, poczułam spokój, jakiego nie doświadczyłam od dawna. Przypuszczałam, że to pewien typ reakcji na stres, ulga, ponieważ uporałam się z tym, czego najbardziej się lękałam. Zakładałam, że następny kryzys nadejdzie na cmentarzu, podczas pogrzebu. To co się wydarzyło nie sprawiło, że popadłam w głęboką rozpacz, a wręcz przeciwnie – pozwoliło mi poczuć się lepiej i wręcz uwierzyć w cud.

Kiedy pracownicy cmentarza zasypywali grób, poczułam zapach pieczonego ciasta. Wydawało się, że emanuje bezpośrednio z trumny i był na tyle intensywny, że musiałam aż przełknąć slinę.

Czy ty to czujesz? – zapytała mnie matka.

– Tak – odpowiedziałam.

– To cynamon i jabłka. Mateusz kochał szarlotkę... – szlochała.

– Tak, kochał – powtórzyłam i poczułam ulgę w moim sercu.

Ten ból, który zdawał się rozdzierać moje serce na kawałki, przekształcił się teraz w subtelne ukłucie. Było mi niezwykle ciężko, ale nie była to już ta sama desperacja, a jedynie smutek. Właśnie wtedy pomyślałam, że zapach pieczonego ciasta to pewien sygnał – sygnał od Mateusza – że jest on gdzieś w pobliżu i że nie widzimy się jedynie na chwilę.