Wołał, że można iść –  tak miały brzmieć ostatnie słowa Karola T., ofiary poniedziałkowego wypadku na skrzyżowaniu Alei Wilanowskiej oraz ulicy Modzelewskiego w Warszawie. Ten i dziesiątki innych szczegółów poznałam, czytając policyjne akta dotyczące zajścia. 

Nie był to pierwszy wypadek: krzyżówka Wilanowskiej i Modzelewskiego dorobiła się niechlubnej statystyki już dawno temu. Aleja jest wieczorami zatłoczona, zmęczeni korkiem kierowcy mają nieprzyjemny zwyczaj uciekania bez ostrzeżenia w bok, co może skończyć się tragicznie dla przechodzących przez Modzelewskiego pieszych. Ten wypadek był jednak dość nietypowy. Zdarzył się o piątej nad ranem, a ofiara po prostu weszła na jezdnię na czerwonym świetle. Miała pecha, bo o tej porze zazwyczaj jest pusto na ulicach. Kierowca zupełnie nie spodziewał się pieszego, nie zdążył nawet dotknąć hamulca, a zbyt późny skręt nie zmienił śmiertelnego rezultatu. Prowadzący pojazd był trzeźwy, jechał sprawnym wozem, nie złamał przepisów. 

O ofierze nie wiedzieliśmy wiele. Ot, mieszkaniec Mokotowa, lat trzydzieści pięć, pracujący w administracji publicznej, samotny, spokojny. Policja upewniła się, że nie miał we krwi alkoholu ani żadnych substancji psychotropowych. Nie leczył się psychiatrycznie, nie brał żadnych leków na receptę. Owego dnia miał się stawić w pracy na Woli o ósmej. Nikt nie wiedział, czemu wyszedł z domu przed piątą.

Jego ostatnie słowa nie dawały mi spokoju: „Wołał, że można iść”. Choć nie należało to do moich obowiązków, umówiłam się na rozmowę z sanitariuszem, który przyjechał karetką. Chłopak upierał się, że dokładnie słyszał, co powiedział Karol T. Umarł w drodze do szpitala, ale w chwili przyjazdu karetki był przytomny.

– Pamiętam jego zdziwienie – mówił sanitariusz. – Jakby naprawdę ktoś go zawołał.

Po trzech dniach dochodzenia właściwie skończyłam raport. Zapieczętowałam kopertę i wysłałam ją do szefostwa. Jednak sprawa nie dawała mi spokoju. Niby wszystko było jasne: do wypadku doszło nie z winy kierowcy, którego puszczono wolno. Karol T. był ubezpieczony na życie, dlatego jego żyjący krewni (matka, siostra i szwagier) dostali jakieś odszkodowanie. Pochowano go na cmentarzu w rodzinnym Leoncinie pod Warszawą. Patrzyłam na zdjęcie w jego aktach i nie mogłam sobie wyobrazić, co ten człowiek robił o takiej porze na jezdni.

Na pewno nie wyszedł wcześniej do pracy. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinien był spać. Zapytałam policjantów o ich teorie, ale aspirant ze Służewa zbył mnie, przypominając, że to nie jest sprawa kryminalna, więc dociekać nie trzeba. Ja jednak musiałam.

Zobacz także:

Uratował mnie pan Wojtek, przystankowy kloszard

Wreszcie zrobiłam to, co zrobiłby prawdziwy detektyw, gdyby to było prawdziwe śledztwo: dokonałam rekonstrukcji. Czułam się dziwacznie, wychodząc z domu w ciemną noc, tuż po czwartej, i jadąc autobusem nocnym na miejsce zdarzenia. Chciałam jednak doświadczyć tego samego, co Karol T. tuż przed swoją śmiercią…

O czwartej pięćdziesiąt osiem wyszłam spomiędzy budynków na osiedlu Ksawerów i podążyłam ku przejściu dla pieszych. Byłam niewyspana i zmarznięta, ale przecież niemal na pewno to samo czuł denat. Obserwowałam zbliżającą się ulicę: mimo czerni zimowego przedświtu widziałam dobrze światła przy drodze i pojedyncze samochody na Alei Wilanowskiej. Widziałam też zmieniające się regularnie oznakowanie przejścia. Czerwone, zielone, czerwone…

Możesz iść – powiedział, a ja poszłam.

Zatrzymałam się na środku ulicy, przerażona i wstrząśnięta, jakby wyrwana z koszmaru. Nie mogłam zrobić ani kroku dalej, zmarłam na pasach, ciężko wdychając mroźne powietrze. Zamknęłam oczy, modląc się, aby omam się nie powtórzył.  Klakson przejeżdżającego samochodu wybudził mnie z szoku. Skoczyłam do przodu i przebiegłam ostatnie metry. Kierowca się nie zatrzymał, po prostu wyminął mnie prawym pasem, zapewne klnąc pod nosem.

Panią szanowną też złapało? – zapytał kolejny głos; ten należał do kloszarda. 

– Może łyczek czegoś na rozgrzanie? – zaproponował, wyciągając w moją stronę butlę z tanim alkoholem.

– Dziękuję… – szepnęłam, ale nie przyjęłam poczęstunku.

Człowiek, na którego w zwykłych okolicznościach nie potrafiłabym spojrzeć bez obrzydzenia, odprowadził mnie na przystanek autobusowy, jeszcze raz zaproponował napitek (znów odmówiłam) oraz okrycie własnym kocem (także podziękowałam, bo derka wyglądała na niezbyt czystą).

– Pan wie, co tu się dzieje? – spytałam.

– Wiedzieć, to nie wiem, ale kręcę się po tej okolicy już kilka lat – odparł kloszard. – Pani słyszała o tym wypadku w 2007? O tych młodych, co wieczorem przechodzili na pasach, na zielonym, legalnie, ale ich przyciął taki jeden, co z Wilanowskiej skręcał? No. Chłopak i dziewczyna, młodzi, zakochani, prawdziwa tragedia… To znaczy: jakby byli starzy i się nie znali, to też by było szkoda, bo wiek i uczucia nie czynią ich bardziej martwymi, ale rozumie pani…

– Pan to widział?

– Wtedy nie. Ale potem…

Gdybym nie słyszała głosu ducha, pewnie nie uwierzyłabym w opowieść lumpa

Ale mnie też „złapało”, więc słuchałam uważnie.

– Imion nie pamiętam, ale piękna dziewczyna i całkiem rozsądny chłopak – mówił mój nowy znajomy. – Wracali wieczorem, chyba z wykładów na studiach, a może z pubu. Nie wypili dużo, na pewno to nie była wina chłopaka. Kiedy zrobiło się zielone, wyszedł na pasy, ale zauważył, że jego dziewczyna czeka, więc odwrócił się i zawołał: „Możesz iść!”. No pech potworny, że kiedy tylko ona wyszła na jezdnię, tamten drań wyskoczył zza zakrętu. Uderzył ją bokiem, a potem skręcił i jeszcze trafił chłopaka. Dwa trupy na miejscu, nim pogotowie przyjechało, nie było już kogo ratować.

Sądzę, że to właśnie tego chłopaka słyszę.

– Jak to? – zmartwiałam.

– Czasem, gdy przechodzę obok, zwykle w nocy albo nad ranem, kiedy jest cicho, słyszę jego głos. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział, jakimi zawołał swoją ukochaną. Nie chciał, a sprowadził na nią śmierć. Nie zawinił, ale takie ciężary potrafią przygnieść duszę. Tak że nadal nie może opuścić naszego świata. Został i od lat wciąż niechcący krzywdzi innych. Niejeden, zwabiony jego głosem, wyszedł na ulicę bez patrzenia. I ma pani odpowiedź na pytanie, jak się to stało.

– To… to straszne!

– Wiem, ale nic na to nie poradzimy. Jak pamiętam, to się za nich modlę.

Wyciągnęłam portfel, a z niego banknot pięćdziesięciozłotowy.

– Pani szanowna to schowa – powiedział smutnym głosem. – Mnie lepiej pieniędzy nie dawać, bo przepiję. A jak piję w taką pogodę, to złe rzeczy się dzieją. Jeszcze za spokój mojej duszy pani szanowna znicze będzie potem zapalać.

– Jak pan się w ogóle nazywa?

– Wojtek – odparł pijak. 

– Może zabrać pana na jakieś śniadanie? – zapytałam w najlepszej wierze.

– Ech, o tej porze to jeszcze wszystko pozamykane, ale dziękuję za dobre chęci.

– To ja dziękuję. Chyba pan mnie uratował. Gdyby nie pan…

– E tam… Zmarli nie mają złych zamiarów. Po prostu czasem lubią porozmawiać – powiedział pan Wojtek, po czym wstał, ukłonił się i zniknął w szarudze poranka, nim zdążyłam go zatrzymać.

Historię tragicznej pary z przejścia dla pieszych chciałam ogłosić światu, opisać na blogu, może wysłać artykuł do gazety. Ale tego nie zrobiłam. Kiedy poszłam dwa dni później na policję i streściłam aspirantowi Nowickiemu swoją przygodę, zapytał tylko:

– Pijakowi pani wierzy?

– Pan Wojciech mówił prawdę…

– Wojciech? – policjant popukał się po czole. – Wojciech J.? To pani chyba na dobre odbiło. On zamarzł na przystanku przy Modzelewskiego zeszłej zimy. Za życia lubił opowiadać historie i ludzie żartowali, że i po śmierci pewnie będzie gadał. Ale nie radzę w artykule powoływać się na trupa.

Wyszłam z posterunku cała sztywna. Nie mam dowodów, że to, co przeżyłam, zdarzyło się naprawdę, ale czuję, że słyszałam ducha, a właściwie dwa. Czasem odwiedzam to skrzyżowanie i zmawiam modlitwę: jedną za pechową parę i drugą za dobrego, gadatliwego samarytanina, dzięki któremu wiem, jak ta historia się zaczęła.