Pierwszy upił się Piotruś, mój szwagier, ale nie „weszło” mu w nogi, tylko w głowę, dlatego stan upojenia, nie rzucał się zbytnio w oczy. Zdradziły go dopiero głupkowata mina i rozanielone spojrzenia, którymi obdarowywał raz za razem poślubioną miesiąc wcześniej Madzię. Moja młodsza siostra, dwudziestodwuletnia blondyneczka o romantycznym usposobieniu, oganiała się od niego jak od natrętnej muchy.

– Idę zobaczyć, jak tam karkówka  – oznajmił wreszcie Piotruś, a Miecio ochoczo podążył za nim. 

Wnioskując po chwiejnym kroku, mój ślubny też był na niezłej „bani”.

– Czym oni się zaprawili? Wypiliśmy po  jednym piwie – zdziwiła się Magda. 

– Nie bądź naiwna. Pewnie zabunkrowali gdzieś flaszkę wódki i po cichu się nią raczą. Myślisz, że sterczą od dwóch godzin nad rusztem z miłości do pichcenia? – uświadomiłam ją belferskim tonem. 

– No to pięknie – westchnęła. – Piotruś  miał mi pokazać okolicę, zabrać wieczorem nad jezioro… Sądzisz, że powinnam wkroczyć do akcji i ustawić go do pionu? 

– Stanowczo odradzam. Daj mu trochę luzu. Niech piecze, pije i gada z Mietkiem o futbolu. Rano to odchoruje i będziesz go miała tylko dla siebie, Mówię ci to ja – doświadczona mężatka. A okolicę możesz zwiedzić jutro albo pojutrze… Zrobić ci herbaty? – zmieniłam temat. 

Zobacz także:

– Tak, zieloną bez cukru poproszę – poprosiła i lekko posmutniała. 

Strasznie była w tym swoim Piotrku zakochana, dlatego źle znosiła fakt, że nie poświęcał jej całej uwagi, tylko chlał z innym facetem. Chciałam dodać, że miesiąc miodowy się skończył i że życie to nie jest bajka, ale w porę ugryzłam się w język.

Mietek zasnął, Piotr się pochorował. Super!

Przyjechaliśmy do Pieczar, by spędzić miło czas i nacieszyć się wiosną, a nie gadać o straconych złudzeniach. 

– Ładny ten domek – odezwała się Magda po chwili milczenia. – Ciekawe, czy kiedyś się takiego dorobimy, bo na razie nie stać nas nawet na kawalerkę.  

– Owszem, ładny – przyznałam łaskawie. – Teściowe odziedziczyli go po rodzicach. Spędzają tu czasem wakacje. Pozostałą część roku stoi pusty.

Aż dziw, że nie było tu nigdy włamania.  

– Bo z zewnątrz wygląda jak prymitywna, rybacka chata – skomentowała siostra. – Kto by chciał okradać rybacką chatę? 

Nie zdążyłam nic odpowiedzieć, bo w drzwiach pojawił się mój mąż. 

– Karkówka doszła i smakuje jak marzenie, więc podnieście łaskawie cztery litery i wyjdźcie wreszcie z domu – powiedział. 

– Właśnie! – krzyknął za jego plecami Piotr – Zapraszamy na świeże powietrze!

Koło siedemnastej, kiedy wszystko zostało wypite i zjedzone, panów kompletnie ścięło z nóg. Mietek postanowił się zdrzemnąć, a Piotr zrobił się nagle zielony na twarzy i popędził do toalety. 

– I tak to z facetami jest – rzekłam filozoficznym tonem.

– Bo trzeba im było tę flaszkę zarekwirować – zdenerwowała się siostra. – Sprawdzę, czy Piotr nie potrzebuje pomocy.

Chwilę później zostałam na placu boju sama – zgasiłam ogień pod rusztem i upchnęłam w worku na śmieci plastikową zastawę. W domu nie było nic do roboty. Miecio chrapał na kanapie w salonie, Piotrek głośno chorował w łazience. Magda trzymała go pewnie za głowę, więc doszłam do wniosku, że nic tam po mnie, i że mogę spokojnie pójść sobie na spacer. 

Zebrałam kilka bułek dla kaczek i wybrałam się nad jezioro. Miałam tam swoje ulubione miejsce – ukryty wśród sitowia stary pomost… Osiem lat temu właśnie tam Mietek poprosił mnie o rękę, a kiedy powiedziałam „tak”, z radości skoczył w ubraniu do wody.

Upływ czasu sprawił, że drewniany pomost zmienił się w ruinę, ale miło było usiąść na tych kilku ocalałych deskach i oddać się fali wspomnień.

Zbliżał się wieczór, słońce chyliło ku zachodowi. Obżarte bułkami kaczki odpłynęły na drugą stronę jeziora, ja poczułam lekki chłód. Zdjęłam zawiązany na biodrach sweter i czym prędzej go włożyłam. W tej samej chwili zadzwoniła komórka. 

No i gdzie ty się podziewasz? – spytała z pretensją w głosie Magda. – Mogłaś chociaż kartkę zostawić. 

– UFO mnie porwało – zażartowałam.

– Nad jeziorem jestem. Co słychać? Piotrek lepiej się już czuje? 

– Owszem. Powiedział, że nigdy więcej nie wypije wódki, a teraz leży na łóżku i jęczy. Twój Mietek wstał dziesięć minut temu i gdzieś polazł. Wracaj, bo się nudzę. 

Będę za kwadrans – obiecałam i czym prędzej przerwałam połączenie, bo usłyszałam gdzieś z boku głośny plusk – jakby ktoś wrzucił do wody ogromny kamień.  

Niespodziewany hałas spłoszył kaczki i zdenerwował siedzące w krzakach mniejsze ptaki. Niektóre czmychnęły na drzewa, inne rozdarły alarmująco dzioby. Pomna faktu, że zwierzęta instynktownie wyczuwają niebezpieczeństwo, z niepokojem zlustrowałam pomarszczoną taflę jeziora. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, tam, gdzie łagodny brzeg zmieniał się w metrową skarpę, zobaczyłam rozchodzące się po wodzie symetryczne kręgi i poruszający się w moim kierunku cień. Chwilę trwało, nim zdałam sobie sprawę, że to nie jest kłoda drewna ani złudzenie optyczne. 

To był bardzo źle wychowany smarkacz 

Tuż pod powierzchnią płynął człowiek. 

„Wariat chyba” – pomyślałam, bo w chłodny kwietniowy wieczór tylko szaleniec mógł czerpać przyjemność z kąpieli. 

Na wszelki wypadek zeszłam z pomostu i oddaliłam się na kilka kroków od brzegu. Rozum mi mówił, że nie dzieje się nic złego, ale bijące coraz szybciej serce i ciało, które pokryła gęsia skórka, sugerowały zupełnie co innego. Najbardziej niepokojąca w tym wszystkim była cisza. Zapadła nagle, jakby… przyrodzie zabrakło prądu. 

Ptaki umilkły, wiatr ustał, drzewa przestały szumieć. Miałam straszną ochotę wziąć nogi za pas, jednak zostałam na miejscu i obserwowałam z duszą na ramieniu zbliżający się do kładki cień. 

Z bliska wydał się mniejszy, lecz zanim to sobie uświadomiłam, na powierzchni jeziora pokazały się bąbelki, a chwilę później z odmętów wynurzył się może dwunastoletni chłopiec. Chwycił się obiema dłońmi desek i bez żadnego wysiłku wspiął na pomost. Miał na sobie tylko czarne gatki. 
Był szczupły, blady i chyba źle wychowany, bo patrzył na mnie jak na dobrze wymytą szybę. Najbardziej zdziwiło mnie to, że nie trząsł się, nie prychał i nie próbował w żaden sposób rozgrzać. Po prostu stał na kładce, ociekał wodą i milczał, a na jego mizernej, upstrzonej piegami, twarzy malował się niepasujący do dziecka – bezdenny smutek.

Przebiegło mi przez głowę, że powinnam jakoś zareagować, coś zrobić, bo chłopak gotów nabawić się zapalenia płuc. 

Zbliżyłam się do wody i przywołałam na usta ciepły uśmiech.

Nie za zimno na kąpiel? – zagadnęłam.   

Dzieciak zignorował pytanie i bezczelnie odwrócił do mnie tyłem. 

– Mieszkasz w tej okolicy? – kontynuowałam niezrażona. – Rodzice wiedzą, że bawisz się w komandosa? 

Gówniarz ani drgnął, nic dziwnego, że zaczęłam tracić cierpliwość. 

– Hej, mówię do ciebie! 

Z wahaniem obejrzał się za siebie. Nasze oczy spotkały się na krótką chwilę, więc uznałam, że lody zostały przełamane.     

– Zejdź na brzeg – poprosiłam. – Dam ci swój sweter, a potem odprowadzę cię do domu… Jest chłodno a ty zaczynasz sinieć – dodałam, bo rzeczywiście skóra chłopaka nabrała chorobliwie niebieskiej barwy. 

– Z kim rozmawiasz? – rozległ się za moimi plecami zdumiony głos Mietka. 

Nie usłyszałam, jak nadchodzi, i śmiertelnie się przestraszyłam. Zamiast odpowiedzieć, spiorunowałam go spojrzeniem.   

– Pogięło cię ? Co się skradasz?

– Z kim rozmawiasz? – powtórzył nieco głośniej, a na jego lekko skacowanym obliczu pojawił się lęk. 

– No jak to z kim… – zaczęłam, ale nie skończyłam, bo kiedy przeniosłam wzrok na kładkę, dzieciaka tam nie było. 

Znikł. Rozpłynął się w powietrzu! 

– Zsunął się do wody i odpłynął, tak? – zwróciłam się do męża, bo inne wytłumaczenie nie przyszło mi do głowy. 

Mietek położył dłonie na moich ramionach i mocno nimi potrząsnął. 

– Kto na miłość boską?! – spytał. – Kto tu był twoim zdaniem?

– Chłopak. Dziesięciolatek. Pływał w jeziorze a potem wlazł na pomost. 

– Myszko, żadnego chłopaka tutaj nie ma i nie było – rzekł z niezwykłą stanowczością Mietek. – Musiało ci się przywidzieć. Wracajmy.

Chciałam zaprotestować, wyrwać się z jego objęć, ale opuściły mnie nagle wszystkie siły. W głowie miałam kompletny mętlik, kolana miękkie jak z waty. 

Przez całą drogę do chaty nie odezwałam się ani słowem. Chyba byłam w szoku. 

W progu domu przywitała nas Magda. 

– Jezu! – krzyknęła. – Dlaczego ją prowadzisz? Zasłabła? 

Mietek najpierw ułożył mnie na kanapie i napoił wodą, a dopiero potem opowiedział mojej siostrze, co się stało.

– Nie rób ze mnie wariatki – wtrąciłam słabym głosem. – To nie były halucynacje. Ja naprawdę widziałam tego chłopca!  

– Dzwonię na pogotowie! Może się zatruła! – zaczęła panikować Magda. 

Miecio wyrwał jej z ręki komórkę i jakoś tak dziwnie na mnie spojrzał. 

– Opisz go – poprosił cicho. – Tego chłopca. 

– 10, 12 lat. Szczupły, jasnowłosy, piegowaty, krzywe nogi, zadarty nos – wypaliłam jednym tchem. 

Kamil, syn Przybyszów – szepnął mąż.

Odniosłam wrażenie, że lekko zbladł.

– Czyli nic mi się nie uroiło, tak? – ucieszyłam się. – Nie jestem stuknięta?

Mąż chrząknął, otworzył lodówkę, wyjął butelkę piwa i pośpiesznie ją opróżnił. 

– Kamil nie żyje – powiedział. – Utopił się w zeszłym roku pod koniec lata. 

O matko przenajświętsza! – zatrwożyła się Magda i złapała za serce.

Następnego dnia, przed południem, wybraliśmy się całą czwórką na pobliski cmentarz. Grób dzieciaka znalazł Piotrek. 

– To on? – zagadnął mnie delikatnie i pokazał palcem przyklejone do marmurowej tablicy zdjęcie. Rzuciłam na nie okiem tylko raz. 

– Tak – przytaknęłam bez cienia wątpliwości. – To on. Chłopak z jeziora.