Moja rodzina nie należy do typowych. To znaczy, dziś może już nikt nie zwraca na to uwagi, ale w czasach mojego dzieciństwa nieślubne dziecko nie było zjawiskiem zwykłym. Moi rodzice w szkole średniej chodzili do jednej klasy i szybko zostali parą. Jakoś tak się zdarzyło, że przyszłam na świat dziewięć miesięcy po wakacjach, które spędzali z paczką przyjaciół na Mazurach. Dziadkowie z obydwu stron byli nie mniej przerażeni od rodziców, no bo jak to: zaraz matura, potem studia, a tu – niemowlę?! Szybka jednak opanowali zamieszanie: mną zajęła się mama taty, babcia Marysia, która jako nauczycielka miała prawo do wcześniejszej emerytury, a oboje rodzice ukończyli liceum i poszli na studia. 

Z początku babcie bardzo nalegały, żeby młodzi wzięli ślub, szczególnie babcia Jadzia, która przyjaźniła się z księżmi i była bardzo pobożna.

– No bo jak to będzie wyglądać? – panikowała. – Bez świętego sakramentu…

Tymczasem dziadkowie postawili weto.

– Nie mają mieszkania, pracy, ledwo co są pełnoletni! – tłumaczyli jej. – Co to za rodzina będzie? A tak to każde może mieszkać z rodzicami, widywać się im przecież nikt nie zabroni! A jak dorosną, usamodzielnią się, to czemu nie, niech biorą ślub!

Mama mówi, że do końca życia będzie za to dziadkowi wdzięczna. Tym bardziej że nie minęło wiele czasu, a moi rodzice znaleźli sobie nowe sympatie!

Byliśmy rodziną szczęśliwą i zgodną

Kiedy więc szłam do szkoły, miałam już nie tylko mamę i tatę, ale też macochę i ojczyma… Dla mnie nie było w tym nic dziwnego. Także potem, gdy dowiedziałam się, jak wygląda tradycyjna rodzina, nie obeszło mnie to zbytnio. Odpowiadała mi ta sytuacja: zawsze dostawałam dwa razy więcej prezentów niż inne dzieci w święta czy na urodziny, na wakacje wyjeżdżałam dwa razy i miałam dwa pokoje, i u mamy, i u taty, którzy zresztą mieszkali po sąsiedzku! Dawali mi też też zabawki i ciuchy po siostrze i bracie z obydwu stron, z którymi często bawiłam się u jednych czy drugich dziadków na wsi. 

Zobacz także:

Nie wszystkim, rzecz jasna, nasza sytuacja się podobała. Nieraz słyszałam, jak sąsiadki mówiły, że takie zachowanie to „nienormalne” i „nie po bożemu”. Ja wiem tylko, że byliśmy rodziną szczęśliwą i zgodną. Wszyscy świetnie się dogadywaliśmy. Mama na przykład często umawiała się na wspólne pieczenie razem z moją macochą, a tata i ojczym jeździli razem na ryby.

Mój chłopak, kiedy przyjechaliśmy do domu, żeby mógł poprosić o moją rękę, też miał z tym pewien kłopot.

– Nie wiem, czy mam zwracać się do twoich rodziców, czy osobno do każdej z par – zastanawiał się. – Z jednej strony to z ojczymem mieszkałaś na co dzień, ale z drugiej…

– Tatę też widywałam codziennie – odparłam. – Zresztą, nieważne, którego zapytasz, i tak dadzą ci nieźle popalić za to, że chcesz zabrać im ich księżniczkę! – zaśmiałam się.

Tak jak przypuszczałam, mój tata i Marek, ojczym, najpierw nieźle wymaglowali Tomka co do jego planów i perspektyw na przyszłość, zanim łaskawie pozwolili mu zabrać „ten wrzód na tyłku” – tak mnie określili! Za to moja mama i macocha, Aldonka, od razu zachwyciły się moim narzeczonym, a także pierścionkiem.

–- Pamiętam, jak twój ojciec przyszedł mi się oświadczać, jak tylko się dowiedział, że jestem w ciąży – westchnęła mama, oglądając pierścionek z szafirem, który sama sobie wybrałam. – Podkradł obrączkę swojemu ojcu i jeszcze mi wmawiał, że ją kupił za swoje oszczędności! Chociaż ewidentnie była męska i zsuwała mi się z palca…

Zajęliśmy się przygotowaniami do wesela: chodziliśmy na nauki przedmałżeńskie, ustalaliśmy listę gości, wybieraliśmy zaproszenia i stroje. Po sukienkę poleciałam z mamą, Aldoną i siostrą do Londynu, gdzie mieszkała druga z moich sióstr. Chyba żadna przyszła panna młoda nie miała obstawy aż czterech kobiet, kiedy szukała kreacji na ten najważniejszy dzień w życiu! Na szczęście udało mi się znaleźć skromną i prostą sukienkę w przyzwoitej cenie, więc mama i macocha mogły trochę się przechwalać na wsi tym, że suknię ślubną sprowadziłam aż z Anglii!

Żadnych zabaw i podziękowań na weselu 

Nazajutrz po naszym powrocie, jeszcze trochę nieprzytomna, pojechałam z Tomkiem na spotkanie z zamówionym zespołem, żeby ustalić weselny repertuar.

– Żadnych durnych zabaw w stylu „wujek nosi ciotkę na plecach”! – zapowiedziałam stanowczo. – Byłam raz na takim weselu, wujek się potknął, bo był pijany i ciotka straciła dwa przednie zęby!

– Dobrze, wszystko będzie kulturalnie i ze smakiem – zapewniła mnie wokalistka zespołu. – Czyli raczej nie chce pani zabawy, w której pan młody szuka swojej wybranki, dotykając nóg innych kobiet? – a widząc moją minę, dodała tylko: – Żartowałam…

– A co z podziękowaniami dla rodziców? – wtrącił się inny członek zespołu, grający bodajże na akordeonie. – Zazwyczaj robimy to przed oczepinami, ale jakby państwo mieli życzenie, to może być i na samym wstępie…

– Nie, nie, żadnych podziękowań dla rodziców! – zapowiedziałam stanowczo. 

Wiem, że to może było niemiłe i niezrozumiałe dla bliskich Tomka, ale ja czułam się tak, jakbym miała czworo rodziców. I co, miałam dziękować tylko tym rodzonym?  A jak by się czuli Marek i Aldonka? Na pewno byłoby im przykro. Planowaliśmy więc z Tomkiem – w jakimś późniejszym terminie, kiedy ta cała ślubna gorączka już się uspokoi – pojechać do wszystkich naszych rodziców, zawieźć dobre czekoladki i podziękować im za wszystko osobiście.

– Rozumiem, nie są państwo w najlepszych stosunkach z rodzicami? - zapytała z współczuciem wokalistka.

– Coś w tym rodzaju – mruknęłam.

Kiedy udało mi się w końcu dopiąć wszystko na ostatni guzik, odetchnęłam z ulgą i zaczęłam się cieszyć na własny ślub

Próbowałam przerwać tę farsę

Nawet się nie obejrzałam, kiedy ten dzień nadszedł. Wszystko przebiegało nadspodziewanie gładko: nie pomyliłam się w tekście przysięgi, nie roześmiałam przed ołtarzem, patrząc, jak zwykle wyluzowany Tomek jest śmiertelnie poważny, nie rozlałam sobie rosołu na sukienkę, nie przewróciłam się podczas pierwszego tańca ani nie zepsułam fryzury przy kolejnych.

Nawiasem mówiąc, piosenki śpiewała nie wokalistka, którą wcześniej poznaliśmy, tylko jakiś mężczyzna. Kiedy potem o to pytałam, dowiedziałam się, że ona nagle dostała zapalenia gardła. Byłam nawet zadowolona, bo wokalista miał piękny głos

– Teraz to już chyba będzie z górki – powiedziałam do Marka, kiedy po odtańczeniu obowiązkowych polek ze wszystkim wujkami mogłam sobie usiąść i odpocząć. 

Tomek nie miał tyle szczęścia – w naszej rodzinie jest o wiele więcej kobiet…

Zawsze coś może pójść źle – Marek uśmiechnął się do mnie pogodnie. – Ale ty się niczym dzisiaj nie będziesz przejmować, w końcu od tego masz dwóch ojców…

Koło północy zespół zgromadził wszystkich gości na parkiecie.

– Zaraz poprosimy na podłogę wszystkie panienki, bo panna młoda będzie rzucać bukietem, który, jak wiadomo, jest dobrą wróżbą na drodze do zamążpójścia… – zapowiedział wokalista. – Ale najpierw… tradycyjne podziękowania dla rodziców!

Ja zbladłam, Tomek dla odmiany poczerwieniał. Zaczęłam machać do wodzireja, żeby natychmiast przerwał soliście, ale ten w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. 

Akordeonista, który wiedział, co się święci, próbował odebrać soliście mikrofon. Na próżno. Zabrzmiała piosenka „Cudownych rodziców mam”, wtedy wręcza się kwiaty. Wodzirej chyba zorientował się, że coś jest nie tak, bo wyłączył nagranie w pół taktu i przejął od solisty mikrofon.

– Prosimy na środek rodziców panny młodej! – krzyknął raźnie do mikrofonu. 

Kiedy moja mama i tata karnie stawili się, zaczął przesłuchanie.

– Jaka piękna para! – wykrzykiwał ku uciesze gości, którzy znali naszą sytuację. Ja ukryłam twarz w dłoniach. – Ile to już lat jesteście razem?

– Byłoby trzydzieści, ale… – zaczął tata.

Nie czekałam na ciąg dalszy. Podbiegłam do tego wodzireja od siedmiu boleści i wyrwałam mu mikrofon. Chyba ujrzał determinację na mojej twarzy, bo nie oponował.

– Proszę na środek pozostałych moich rodziców – powiedziałam. – Przybranych, czyli Marka i Aldonę, oraz zupełnie nowych! – i tu wymieniłam imiona rodziców Tomka.

Nie mieliśmy im czego wręczyć, ale przynajmniej złożyliśmy życzenia. Wszystkie trzy panie wyciągnęły chusteczki, a akordeonista musiał wytłumaczyć wodzirejowi, jaki błąd popełnił, bo nieszczęśnik szybko przeszedł do tradycyjnych zabaw związanych z oczepinami.

– Pięknie to, córciu, zrobiłaś – mrugnął do mnie teść, kiedy tańczyliśmy walczyka. – Za jednym zamachem przerwałaś tę farsę i kupiłaś sobie teściową! Wiesz, jaka moja Wiesia jest zadowolona, że nazwałaś ją mamą?!

Nie uspokoiło to jednak do końca moich nerwów. Chętnie nagadałbym temu wokaliście, tylko Tomek mnie powstrzymywał.

– Po co mamy psuć sobie wesele? – spytał z uśmiechem. – Jak pojedziemy zapłacić, wtedy możesz mu wygarnąć.

Niestety, zamiast owego wokalisty podczas rozliczenia spotkaliśmy się znów z miłą dziewczyną, z którą ustalałam szczegóły.

– Strasznie za niego przepraszam – kajała się. – Chyba zapomniał, o co go prosiłam…

Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Za pieniądze, które opuściła nam z ceny za to całe zamieszanie, starczyło na wspólną kolację w dobrym lokalu dla wszystkich naszych rodziców.