Trzy lata temu dopadło mnie chyba totalne zaćmienie umysłu, zdecydowałam się bowiem zbudować dom pięćdziesiąt metrów od posesji rodziców. Wydawało mi się przez długi czas, że to genialny – pod każdym względem – pomysł. Dziś wiem, że od własnych rodziców za płotem gorsze jest jedynie bliskie sąsiedztwo teściów.

Kocham ojca i matkę bardzo, ale mam serdecznie dość ciągłego wpadania bez zapowiedzi, włażenia z buciorami w moje życie, pytań, kto u mnie był, po co tak długo świeciło się w nocy światło, dlaczego siedzę w ogrodzie i piję kawę, zamiast gotować dla męża obiad i te de. Czuję się inwigilowana i tęsknię za odrobioną prywatności, lecz nie o mojej głupocie i braku wyobraźni będzie ta historia, tylko o duchach.

To się stało tuż po Nowym Roku, kiedy staruszkowie pojechali na dwa tygodnie w góry i zostawili mi pod opieką swoją rezydencję. Dostałam szczegółową instrukcję, w jakich godzinach mam ją wietrzyć, kiedy podlewać kwiatki, i o której karmić kota oraz złotą rybkę. 

Jestem zupełnie inna niż moi rodzice

Nigdy nie lubiłam nowej willi rodziców. Poprzedni dom, ten w którym przyszłam na świat, był mały, ciepły, przytulny, pełen kwiatów, książek i uroczych bibelotów. Ten, postawiony w 2006 roku, to wielka piętrowa landara, w której wieje chłodem, bo dużo w niej szkła i metalu, a wystrój jest do przesady minimalistyczny.

Ilekroć tam zachodziłam, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że trafiłam na plan filmu science fiction albo do sterylnego laboratorium kosmicznego. Najgorsza jednak była w tym domu akustyka. Zapewne da się to wszystko naukowo wytłumaczyć, ale dźwięki dziwnie tam się rozchodziły. Jedne odbijały się echem od pustych ścian, drugie brzmiały głucho, jakby pochłaniała je nieznana siła, jeszcze inne wydawały się zniekształcone.

Na przykład kapiąca z kranu woda brzmiała jak cykanie świerszcza, dzwonek do drzwi dobywał się niczym z głębokiej studni, a stukot obcasów ranił uszy jak seria z karabinu maszynowego.

Tam nie można było mówić cicho, ponieważ szepty brzmiały złowrogo. Nie można też było krzyczeć, bo zwielokrotnione hałasy rozrywały bębenki.
Mój mąż Maciej od początku nazywał dom luksusową kostnicą, a pięcioletni syn, Sebastian, stwierdził kiedyś, że u dziadków jest zimno, bo w murach mieszkają lodowe upiory. Gdy wpadaliśmy tam z wizytą, Sebek trzymał się mojej spódnicy i wzdrygał się na każdy podejrzany hałas. Któregoś razu, dostał nawet lekkiej histerii, bo się zapomniał, poleciał za kotem na piętro i tam bardzo się czegoś przestraszył. 

Zobacz także:

Zapytany, dlaczego płacze, odparł drżącym głosem, że biała zjawa wylazła ze ściany i próbowała go udusić. Pamiętam, że moi rodzice natychmiast zaczęli mu tłumaczyć, że duchów nie ma ani w ich domu, ani w ogóle, i że uległ złudzeniu optycznemu, ale on upierał się przy swoim.

Rodzice są ateistami, nie chodzą do kościoła, nie przyjmują księdza, przez co we wsi nikt ich nie poważa, ale oni w nosie mają opinie innych. Gdyby nie naciski babci Zosi, ja pewnie nie zostałabym nawet ochrzczona. Rodzice nie wierzą też w życie pozagrobowe, a wzmianki o błąkających się duszach czy nawiedzonych domach traktują z lekkim przymrużeniem oka.

Chyba się wyrodziłam, ponieważ materialistyczne pojmowanie świata zupełnie do mnie nie przemawia. Jestem praktykującą katoliczką, często się modlę i mam nadzieję, że trafię po śmierci do lepszego świata. Może to naiwne, ale łatwiej mi się z wiarą w Boga żyje i łatwiej znosi przeciwności losu. Wierzę również w duchy, choć żadnego nigdy wcześniej nie spotkałam, co nie znaczy, że wzięłam słowa syna na poważnie. Uznałam, że poniosła go wyobraźnia. Przekonałam się jednak, że dzieci widzą i czują więcej, i że są bardziej otwarte na doznania pozazmysłowe…

Cholera, chyba ktoś jest w sypialni na górze

Tak więc 6 stycznia poszłam nakarmić Poldka i złotą rybkę. Chwilę po tym, jak wystawiłam nogę za próg naszego domu, uliczne latarnie zgasły i wieś pogrążyła się w egipskich ciemnościach. Niebo zasnuwały szare, nisko wiszące chmury.

Żeby ich nagła cholera! – warknęłam pod adresem elektrowni, bo przerwy w dostawie prądu zdarzały się coraz częściej.

Czasem trwały kilka minut, czasem godzinę, i mocno dezorganizowały mi życie, zwłaszcza gdy prałam lub piekłam ciasto. Niewiele myśląc, wróciłam do kuchni po latarkę, lecz – jak każda blondynka – nie sprawdziłam, czy dobrze działa. Zrobiłam to dopiero pod drzwiami domu rodziców i o mało szlag mnie na miejscu nie trafił. Zobaczyłam tylko okrągłą, żółtą plamę świadczącą o tym, że baterie ledwie zipią. Wspomogłam się więc światłem z komórki, dzięki czemu trafiłam jakoś kluczami w zamki i weszłam do holu „kostnicy”.

Poldek chyba nie mógł doczekać się posiłku, bo natychmiast otarł się o moje nogi i prosząco miauknął. Nie zauważyłam go w tych ciemnościach i trochę się zlękłam.

Kocie, chcesz żebym zawału dostała? – fuknęłam z wyrzutem.

– Miau, miau – rzekł na to Poldek i w ciemnościach potuptał w stronę kuchni, gdzie stały jego miseczki.

Poczekałam chwilę w holu, by oczy przywykły do mroku, i nieśpiesznie ruszyłam za nim. Tak po prawdzie, widziałam całkiem dobrze, bo mrok rozpraszało bajkowo podświetlane akwarium zasilane prądem z dachowych baterii słonecznych, a białe ściany zdawały się emanować własnym blaskiem. Poruszanie się po domu, nie sprawiało mi zatem żadnych trudności. Zresztą znałam tam każdy kąt, więc kocur i złota rybka zostali błyskawicznie nakarmieni.

Gdy wstawiałam kocią karmę do szafki, dotarł do moich uszu niepokojący, przypominający szuranie dźwięk, jakby ktoś jeździł nogami krzesła po płytkach podłogi albo próbował przesunąć inny mebel. Zdawał się dobiegać z sypialni rodziców, która znajdowała się dokładnie nad kuchnią. Znieruchomiałam na moment z zadartą do góry głową, a po karku przeszedł mi zimny dreszcz. Uczucie niepokoju spotęgowało dziwne zachowanie Poldka, który też zadarł łeb, zjeżył się cały, po czym fuknął i śmignął jak rakieta do salonu. Po szuraniu poznałam, że skrył się pod kanapą. Pierwszy raz widziałam, by z własnej woli odszedł od pełnej miski. Ani burza z piorunami nie była w stanie go od niej odciągnąć, ani szczekanie mojego sznaucera, ani tupanie nogą. Poldek żarł ze stoickim spokojem, póki ostatnia chrupka nie znikła w jego brzuszku.

– Ki diabeł… – mruknęłam pod nosem, gdy tajemnicze szuranie rozdarło ciszę wieczoru po raz drugi.

Mama nie zostawiłaby krzesła w tej pozycji 

Jednocześnie poczułam, że zimny dreszcz na plecach ustąpił miejsca wbijającym się w skórę lodowym igłom. Zamiast jednak zadzwonić po męża albo po prostu wyjść z domu i wrócić, gdy włączą prąd, wyjęłam z szuflady tłuczek do mięsa i ruszyłam w stronę schodów. Dotknęłam dłonią metalowej poręczy i wyrwał mi się z piersi stłumiony krzyk, okazała się bowiem strasznie zimna.

Co prawda, piec chodził na pół gwizdka i jedynymi ciepłymi miejscami w domu były kotłownia oraz składzik, w którym mieszkał kot, lecz przykręcone ogrzewanie nie tłumaczyło tego przeraźliwego chłodu. Cofnęłam rękę, bo zmroziło mnie do szpiku kości, i zaczęłam wolno wchodzić na górę.
Na piętrze mrok wydawał się głębszy, a cienie na ścianach dłuższe i bardziej złowrogie. Sypialnia rodziców znajdowała się na prawo od schodów, na końcu ciemnego korytarza. Pokonałam go w kilka sekund, a odgłosy moich kroków stłumiła gruba, włochata wykładzina. 

Wtedy stanęłam, przykleiłam ucho do drzwi, wstrzymałam na chwilę oddech i zaczęłam w napięciu nasłuchiwać.

W alkowie panowała grobowa – jeśli nie liczyć tykania zegara – cisza. Cokolwiek tam wcześniej szurało, zrobiło sobie przerwę. Niby wzięłam tłuczek, by mieć się czym bronić, lecz w głębi serca nie spodziewałam się natknąć na włamywacza. Sadziłam raczej, że specyficzna akustyka domu po raz kolejny zniekształciła dźwięk, i że to, co zabrzmiało w moich uszach jak szuranie, okaże się w rzeczywistości turlającą po podłodze bombką ze stroika albo skaczącym po dachu ptaszyskiem.

Po chwili oczekiwania wzięłam głęboki oddech, nacisnęłam klamkę i jednym ruchem otworzyłam drzwi.

Sypialnia wyglądała normalnie i bezpiecznie – jak zawsze. Żadne straszydło nie siedziało pod łóżkiem, nikt nie ukrywał się za zasłoną, nic też nie turlało się po parkiecie – żadna ozdoba świąteczna, butelka po wodzie czy przywleczona przez kota zabawka. Mrok uniemożliwiał dokładne oględziny, jednak na pierwszy rzut oka wszystko wyglądała zwyczajnie… Z jednym wyjątkiem: krzesło przy toaletce, na którym mama wieszała szlafrok, stało odwrócone tyłem do lustra.

Nie wchodziłam wcześniej do sypialni rodziców, więc mogło tkwić tak od kilku dni, ale kiedy na nie patrzyłam, znów poczułam ciarki na plecach i taki dziwny chłód w środku brzucha.

Moja mama jest pedantką z niegroźnym zespołem natręctw. Uwielbia porządek i strasznie się wkurza, gdy książka, łyżka lub popielniczka nie leżą na swoim miejscu. Ludzie jej pokroju nie tolerują brudnych naczyń w zlewie, nie rzucają kapci pod fotel i cierpią na bezsenność z powodu wystającej z szuflady skarpetki. Zmierzam do tego, że matka nigdy w życiu nie zostawiłaby krzesła w takim położeniu.

Prawdopodobnie wpatrywałam się w nie odrobinę za długo, bo w pewnym momencie doznałam nieprzyjemnego wrażenia, że mebel nieznacznie się poruszył i cichutko zaskrzypiał, a w lustrze odbiła się jasna plama. Nie zdążyłam się przestraszyć, bo ułamek sekundy później rozbłysły uliczne latarnie, i w sypialni zrobiło się widniej.

– Rychło w czas ten prąd włączyli– mruknęłam zdegustowanym tonem.

I wtedy, gdy wycofywałam się rakiem na korytarz, wydarzyło się coś, czego nie zapomnę do końca życia.

Chwyciłam męża i siłą wywlokłam na zewnątrz

Poczułam na plecach straszliwe zimno, jakbym dotknęła gołym ciałem lodowej ściany, albo jakbym została oblana wodą z górskiego potoku. Sparaliżowało mnie, zmroziło, wbiło nogi w podłogę i zatrzymało na moment serce, które po kilku sekundach trwania w bezruchu, zaczęło dudnić jak szalone. Chciałam się obejrzeć, ale kark miałam sztywny i boleśnie odrętwiały. Pragnęłam wziąć nogi za pas i uciec na koniec świata, lecz miękkość kolan nie pozwoliła mi zrobić nawet małego kroczku. Nie chodziło tylko o ten dziwny chłód. Zdjął mnie nagle nieznany rodzaj lęku i to on, de facto, sparaliżował mi ciało.

Bałam się jak nigdy dotąd, bo wiedziałam, czułam każdym zmysłem, że nie jestem w korytarzu sama, i że to przenikające mnie do szpiku kości zimno nie pochodzi z naszego świata. Przypomniałam sobie wtedy o upiorach, które próbowały udusić Sebka, i zaczęłam rozumieć, co synek miał na myśli. Na mojej szyi także zacisnęła się niewidzialna lodowa obręcz, pozbawiając mnie na moment oddechu.

To mnie chyba jakoś odblokowało, bo wrzasnęłam i zaczęłam uciekać. Kiedy dotarłam do szczytu schodów, zobaczyłam coś niezwykłego i strasznego zarazem. Minęła mnie bowiem utkana z mgły i światła zjawa – najprawdziwszy na świecie duch. Właściwie nie minęła, raczej przenikła przez moje ciało, bo znów poczułam przeraźliwe zimno. Potem duch odpłynął majestatyczne w drugi koniec korytarza i znikł w ścianie. Tego było dla mnie za wiele.

Zbiegłam na parter, o mało nie łamiąc sobie karku, i tam wrzasnęłam po raz drugi. W salonie rozbłysło niespodziewanie światło, a w holu zamajaczyła czyjaś postać. Jak się po chwili, ku mojej wielkiej uldze okazało, był to mój mąż.

Ile to można karmić kota? Ja też jestem głodny! – zagrzmiał Maciek. – I dlaczego tutaj tak ciemno? Prąd już jest. Wszystko w porządku? Czemuś taka blada?

Zamiast odpowiedzieć, chwyciłam go za rękę i siłą wyciągnęłam na zewnątrz. Potem w wielkim pośpiechu zamknęłam dom na cztery spusty.

– Co ty wyprawiasz? Co się dzieje? Odbiło ci? – próbował dowiedzieć się ślubny.

Przerwałam milczenie dopiero za bramą upiornej rezydencji.

– Sebastian nie kłamał. Kostnica naprawdę jest nawiedzona. Widziałam ducha. Chyba chciał mi zrobić krzywdę – wypaliłam na jednym oddechu.

Maciek spojrzał mi głęboko w oczy i mocno się zasępił.

– Anka, ty coś piłaś albo brałaś? – spytał, ostrożnie dotykając mojego czoła.

– Weź mnie nie denerwuj – żachnęłam się. – O mało zawału nie dostałam, a ty mi tu z używkami wyjeżdżasz. W domu rodziców straszy – i koniec!

Kwadrans później, gdy zdołałam się wreszcie uspokoić, opowiedziałam mężowi dokładnie o traumie, jaką przeżyłam. 

O dziwo, nie wyśmiał mnie, nie skierował do lekarza psychiatry i wreszcie przestał sugerować, że miałam zwidy.

– Może to duch tego murarza, co walnął na zawał? – zastanowił się na głos z poważnym wyrazem twarzy.

– Słucham? – nie zrozumiałam. – Murarz? Co za murarz? Pierwsze słyszę.

– A co miałaś słyszeć? Studiowałaś wtedy jeszcze i przyjeżdżałaś do domu parę razy w roku. Twój tata mi kiedyś o nim wspominał. Gościu przyszedł tu rano do pracy, włączył betoniarkę i padł jak ścięty. Koledzy po fachu próbowali go ratować, ale nie dali rady. Pikawa mu strzeliła.

– No nie, niemożliwe, że to jego duch – stwierdziłam po krótkim zastanowieniu. – Gdyby straszył tutaj od tylu lat, rodzice coś by przecież zauważyli.

– Pewnie go zauważyli, ale zignorowali. Wiesz jacy są – filiżanki by po stole same skakały, na strychu coś wyło albo woda w wódkę by się zmieniła, a oni i tak by się upierali, że ziemia się zatrzęsła, że na poddaszu hula wiatr, a w wodzie zaszła niewytłumaczalna reakcja chemiczna.

No fakt, oni nie wierzą w takie zjawiska – przytaknęłam, lecz i tak postanowiłam do nich zadzwonić.

Powiedziałam ojcu o tym zdarzeniu i postawiłam ultimatum – albo zawezwą egzorcystę, albo noga moja i nogi mojej rodziny nigdy w „kostnicy” nie postaną.

Efekt rozmowy był taki, że tata mnie wyśmiał i nazwał histeryczką, po czym zaproponował mi, bym wzięła się do jakiejś roboty, bo od siedzenia w domu w głowie mi się przewraca. Z kolei poproszona do telefonu mama uświadomiła mi belferskim tonem, że w każdym dużym domu coś puka, stuka albo szura, że wzrok płata czasem figle, a ja zawsze miałam skłonności do wymyślania niestworzonych historii.

– Kiedy rozum śpi, rodzą się potwory – usłyszałam od niej.

Sebek pierwszy raz nie bał się iść do dziadków

Na koniec mama jeszcze dodała, że nie będzie się wygłupiać z wypędzaniem złych mocy, i że jak nie chcemy ich odwiedzać, to trudno, jakoś to przeżyją.

– Nie, to nie! – warknęłam ze złością, gdy przerwała połączenie. – Ruski rok do nich nie zajdę. I Sebek też!

– Przestań wariować – poprosił małżonek. – Niepotrzebnie do nich dzwoniłaś i wyjechałaś z tymi egzorcyzmami. Wiadomo było, że się nie zgodzą.

Zresztą po co od razu egzorcysta? Ksiądz po kolędzie zaraz chodzi, powie mu się, co i jak, to zmówi modlitwę za duszę zmarłego, potem poświęci dom. To na ogół wystarcza, a rodzice nie muszą o niczym wiedzieć .

– Jesteś genialny! – uznałam, bo mnie takie rozwiązanie w głowie nie zaświtało.

Dwa dni później willa staruszków została obficie skropiona święconą wodą. Miejscowy proboszcz modlił się na piętrze prawie pół godziny. Dostaliśmy od niego zapewnienie, że rezydencja została oczyszczona, po czym podsumował nas na dwieście złotych polskich. Cóż poradzić, wygnanie ducha musiało swoje kosztować.

Ksiądz sprawił się dobrze, ponieważ gdy po powrocie rodzice zaprosili nas na kolację, nasz synek strasznie się ucieszył. I wcale nie chodziło o to, że miał od nich dostać superprezent w postaci metrowego wozu strażackiego z automatycznie wysuwaną drabiną i wyjącym kogutem…

– Co ci się tak odmieniło, Sebuś? Już nie boisz się lodowych upiorów? – spytałam go prowokacyjnym tonem, gdy w pośpiechu zakładał traperki.

– Już ich nie ma! Poszły sobie. Coś je przegoniło – odparł.

– Skąd wiesz? – zdziwiłam się; synek nie wiedział o egzorcyzmach.

– Wiem, i już. Czuję. Idziemy? Chcę pobawić się z Poldkiem.

Szczerze mówiąc, też to czułam… 

To znaczy, że duch zmarłego murarza odnalazł drogę do lepszego świata, a jego dusza odzyskała spokój. Podpowiadały mi to serce i szósty zmysł.

Co prawda, w rezydencji moich rodziców nadal wieje chłodem, a dźwięki ciągle dziwnie się tam rozchodzą, lecz i jedno i drugie przestało budzić irracjonalny lęk, i powodować ciary na plecach.

Nie potrafię tego sensownie wytłumaczyć, po prostu teraz jest tam inaczej – normalniej. Kiedy zaś w kominku pali się ogień, robi się nawet ciepło i przytulnie.

Głęboko wierzę, że to zasługa proboszcza, jednak nie będę nikogo przekonywać na siłę, bo nie o to mi chodzi. Spotkanie z duchem najpierw mnie przestraszyło, a potem, gdy emocje opadły, bardzo ucieszyło. Oto otrzymałam przecież dowód na to, że życie po życiu jednak istnieje. Pewnie zaświaty w niczym nie przypominają naszych wyobrażeń o niebie, ale ważne, że w ogóle coś tam jest.