Kiedy byłam dzieckiem, w naszym domu pojawił się pan Henio. Człowiek bez nazwiska i bez przeszłości. Pewnego dnia tata wrócił z pracy, prowadząc schludnego, czterdziestoparoletniego mężczyznę z tekturową walizką w ręce. Mamie tata powiedział, że pan Henio zamieszka w domku ogrodnika, który stał na końcu naszej posesji. Będzie nam pomagał, bo zna się na wszystkim. 

Mama przyjrzała się milczącemu mężczyźnie, po czym zaprosiła go do kuchni i dała kolację. Widać było, że był okrutnie głodny, ale jadł powoli. Pan Henio zamieszkał w domku ogrodnika, dbał o nasz sad i zajmował się domowymi usterkami. Pracował też u innych; naprawiał krany, wypaczone drzwi, kładł glazurę… 

Mijały lata, a on w ogóle się nie zmieniał. Niektórzy nawet się śmiali, że popija jakiś tajemny eliksir młodości. Pan Henio, słysząc takie dobroduszne żarciki, tylko wzruszał ramionami. Nie lubił dotyku innych ludzi. Czasem oczywiście musiał podać komuś pomocną dłoń, ale zawsze musiał być to ważny powód. Albo niebieski garnitur. Przywiózł go w tekturowej walizce i wkładał tylko na specjalne okazje, jak na przykład msza w niedzielę. Po powrocie z kościoła zdejmował garnitur, sprawdzał, czy nie ma na nim żadnej plamki i wieszał go na powrót do szafy. Wiem coś o tym, gdyż pewnego dnia podejrzałam tę całą ceremonię: zdejmowania, sprawdzania i wieszania. 

Ów garnitur pan Henio wkładał jeszcze na wigilijną kolację, na którą zapraszali go rodzice, i w Wielkanoc. Włożył go też na pogrzeb mojego dziadka. To odświętne ubranie było zapewne wyrazem jego wielkiego szacunku i podkreślało ważność danego dnia bądź wydarzenia.

Jeden jedyny raz otworzył się przede mną 

Pan Henio był dla mnie ważny – zawsze wiedział, kiedy czuję się źle, albo kiedy kłamię. To jemu zwierzałam się ze złamanego serca, i z pierwszego wypalonego papierosa. Kiedy wyjeżdżałam na studia medyczne do stolicy, pan Henio zobowiązał się odprowadzić mnie na stację i przypilnować, żebym wsiadła do wieczornego pociągu. Rodzice nie mogli mnie odprowadzić, gdyż kilka dni wcześniej tata złamał nogę, a mama, cierpiąca na stwardnienie rozsiane, właściwie nie wychodziła dalej niż do ogrodu.

Kiedy przyszła pora wyjazdu, rozległo się pukanie do drzwi i w progu stanął pan Henio. Zaniemówiliśmy. Miał na sobie niebieski garnitur, białą koszulę, krawat, a na nogach lakierki. Poczuliśmy wówczas wszyscy, jak wielkim szacunkiem darzył moją rodzinę, która przygarnęła przybłędę i traktowała przez lata niczym swojaka.

– Proszę się o nic nie martwić – uśmiechnął się szeroko. – Już odprowadzę Weronkę na stację i dopilnuję, żeby zajęła odpowiednie miejsce w odpowiednim wagonie.

Zobacz także:

Wziął mój bagaż i ruszył do wyjścia, kiedy ja żegnałam się z rodzicami. Wyszłam przed dom. Na niebie świecił już księżyc, powietrze było lekko mroźne. Poszliśmy.

– Kilka razy Weronka pytała mnie, skąd pochodzę – nieoczekiwanie odezwał się pan Henio.

Spojrzałam na niego zaciekawiona. Rzeczywiście jako mała dziewczynka kilka razy starałam się rozwikłać tajemnicę pochodzenia pana Henia.

– Swego czasu byłem bardzo szczęśliwym człowiekiem. Teraz mogę to powiedzieć, bo panienka jest już dorosła, a i tajemnicy umie dochować, o czym nieraz już się przekonałem.

Otóż wiele lat temu poznałem pewną kobietę i się w niej zakochałem. Wkrótce się okazało, że jej też nie byłem obojętny. Pobraliśmy się, ten garnitur – wskazał na marynarkę – miałem na sobie podczas ślubu. Przez kilka lat byliśmy ze sobą szczęśliwi. Jednak zły los nas sobie upatrzył, no i stało się nieszczęście. Moja żona zapadła na grypę. Niby po pewnym czasie się wyleczyła, ale okazało się, że nie do końca. Tym następnym razem choroba rzuciła jej się na płuca, i dwa miesiące później pochowałem żonę. Rozpacz zapewne odebrała mi rozum, gdyż nie pamiętam, jak wyszedłem z tamtego cmentarza, dokąd mnie poniosło, gdzie nocowałem i co jadłem przez kolejny rok. Nic z tego czasu nie pamiętam.

Pamięć częściowo wróciła mi tamtego dnia, gdy twój tata zaprosił mnie do was na posiłek. Jak przywędrowałem w te strony i z której strony przyszedłem – nie pamiętam. Wiem tylko, że miałem żonę Halinę, że zmarła, a ja chciałem iść za nią. Lecz ona wciąż jest przy mnie i każe czekać, i obiecuje, że pewnego dnia, gdy znowu się spotkamy, będziemy już razem na wieki.

Zrobiło mi się smutno, gdy spojrzałam na rozpromienioną twarz pana Henia. Czyżby nie wiedział, że po tamtej stronie czeka nas tylko martwa pustka i zapomnienie? Przez kilka kolejnych lat uczyłam się i uczyłam. Zakochałam się i odkochałam. Wreszcie zdobyłam dyplom lekarza internisty. Planowałam założyć praktykę w swoim miasteczku, 
a przy okazji opiekować się mamą, która była w coraz gorszym stanie.

Oczywiście bywałam w domu – na święta, wakacje. I z coraz większym zdumieniem popatrywałam na pana Henia, który w ogóle się nie zmieniał. Może tylko coś w jego oczach, wyraz potęgującego się oddalenia, dawał świadectwo przemijania.

Skąd wiedział, że przyjadę właśnie dziś?

Tamtego dnia – a był to luty – wróciłam już na stałe do domu. Był późny wieczór, jak wtedy, gdy pierwszy raz wyjeżdżałam. Wyobraźcie sobie moją radość, gdy na peronie zobaczyłam pana Henia – stał w płaszczu, rozpiętym u góry, tak że widać było pod nim jego piękny niebieski garnitur. 

Przez ulotną chwilę zastanowiłam się, skąd wiedział, że przyjadę właśnie dziś – nie powiedziałam rodzicom, chciałam zrobić im niespodziankę. W pierwszym odruchu miałam ochotę uściskać pana Henia, ale przypomniałam sobie, że on tego nie lubi. Wysiadłam, uśmiechnął się do mnie, ale, co dziwne, nie wyciągnął ręki po moją walizkę. Pominęłam to milczeniem – była na kółkach, więc ciągnięcie jej nie było żadnym wysiłkiem.

Znowu na niebie jasno świecił księżyc, powietrze było lekko mroźne… Szliśmy przez jakiś czas pustą uliczką w stronę domu. Było mi tak dobrze i lekko na duszy, jak przed laty, gdy wyruszałam na podbój świata. 

– Chciałem Weronice bardzo podziękować – nieoczekiwanie powiedział.

– Za co?

– Jak panienka odjeżdżała, a ja mówiłem o tym, że nadal czuję obecność żony, panienka nie śmiała z tego. Trochę się bałem, bo tak dobrze mi się żyło ze świadomością, że moja miłość nadal jest blisko mnie. Ale gdyby panienka zaczęła się śmiać z tego, powiedziała, że androny plotę, cóż…

Nie chciał, żeby martwili mnie „tak małą sprawą”

Skąd pan Henryk wiedział, że o tym wszystkim wówczas myślałam? Podprowadził mnie pod sam dom.

– Muszę iść – powiedział; w świetle księżyca wyglądał tak, jakby otaczała go srebrna poświata. – Mam nadzieję, że pomogłem panience ujrzeć prawdę i osiągnąć spokój.

Nie miałam pojęcia, o czym mówi.

Drzwi domu otworzyły się i stanął w nich tata. Rzuciłam się mu w ramiona. Nie widziałam się z rodzicami ponad rok – ostatnie etapy zdobywania dyplomu były bardzo pracowite. Nauka i sprawy związane ze studiami całkowicie pochłonęły mój umysł.

Gdy już wyściskałam się z rodzicami, zapytałam o pana Henia.

– Gdy się ze mną żegnał przed domem, był jakiś, nie wiem, inny. I nie przyjdzie na kawę? Coś mu się stało?

Tata spojrzał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.

– Przyszedł na stację?

– Tak, nawet chciałam go spytać, skąd wiedział, że dzisiaj przyjadę.

Tata odchrząknął.

– On, jakby ci to powiedzieć – odezwał się wreszcie. – Zeszłej zimy pan Henio umarł… Przyplątała się grypa, a potem wynikły poważne powikłania. Przed śmiercią prosił, żebyśmy ci o tym nie pisali i nie martwili cię, jak on to powiedział: „tak małą sprawą”.

I nagle dotarło do mnie, co znaczyły słowa pana Henia. Pomógł mi zrozumieć, że istnieje ciąg dalszy życia. I nie muszę się bać, że potem nie będzie już nic. Nawet nie wiedziałam, że się tego boję. Ale on wiedział. Jak zawsze.