Kiedy skończyłam studia polonistyczne, wiedziałam, że nie mam co liczyć na oszałamiającą karierę. Zresztą studia wybrałam, bo nie interesowałam się niczym szczególnie, a że zawsze lubiłam książki… Jednak zabrakło mi talentu, by samej pisać lub chociaż zatrudnić się w jakimś wydawnictwie. Do pracy w szkole też nie miałam szans się dostać, bo z roku na rok rodzi się coraz mniej dzieci, a nauczyciele, nawet ci, którym przysługuje emerytura, kurczowo trzymają się etatów. 

Dlatego rozsyłałam CV gdzie się tylko dało – do biur, sklepów i restauracji… Niestety z marnym odzewem. W końcu jednak moja cierpliwość się opłaciła. W sklepie z odzieżą używaną poszukiwali sprzedawczyni i zaprosili mnie na rozmowę. A już nazajutrz pani kierowniczka zadzwoniła i powiedziała, że mogę zaczynać od poniedziałku. Skakałam do góry z radości: nie dość, że wreszcie będę miała swoje pieniądze i nie będę musiała prosić mamy o parę groszy na waciki, to jeszcze będę na co dzień mieć do czynienia z tanimi ciuchami, pośród których nieraz trafiają się prawdziwe perełki. Czy to nie marzenie każdej dziewczyny? Wyobrażałam sobie, że będę miała czas, żeby wszystkie sobie dokładnie obejrzeć i upolować prawdziwe okazje. Nie zaglądałam często do takich sklepów, więc nie wiedziałam, czego się po nich spodziewać…

To nie było polowanie na okazje, a istne łowy rozsierdzonych wilków

– Dobrze, że zaczynasz od dzisiaj – uśmiechnęła się do mnie Kaśka, jedna z dziewczyn z którymi miałam współpracować. – W poniedziałki jest jeszcze w miarę spokojnie, zobaczysz, co się będzie działo w piątek, gdy mamy wyprzedaż, albo w sobotę, kiedy jest nowy towar! 

Dla mnie już poniedziałek był istnym koszmarem. Przed drzwiami stał tłum kobiet oczekujących, żeby je wpuścić. Ledwo otworzyłam drzwi, od razu pognały w stronę wieszaków, zgarniając wszystko jak leci, nawet nie patrząc, czy to ich rozmiar, nie mówiąc już o kroju czy kolorze. 

– Nie dziw się, zobaczysz tu takie rzeczy, o których ci się nie śniło – uśmiechnęła się Kaśka, widząc moją zszokowaną minę. – Wiele z nich szuka ubrań nie tylko na siebie, ale na swoje córki, sąsiadki, które są w pracy. Sama wiesz, że czasy są ciężkie, to chociaż na ciuchach można zaoszczędzić. A te tutaj – pokazała mi palcem na grupę kobiet, które ramię w ramię przeszukiwały kosze – kupują co lepsze kąski, a potem sprzedają je na bazarku po wyższej cenie, i jakoś na tym zarabiają… 

Niewiele pamiętam z tego pierwszego dnia. Kaśka stała na kasie, a ja biegałam po całym sklepie, to podnosząc ubrania z podłogi, to odpowiadając na niezliczone pytania klientek… 

– Nie wiem, czy mojej wnusi to by się spodobało? – zaczepiła mnie jakaś staruszka, pokazując różowy sweterek z falbanką. – Ona już do liceum chodzi, i cały czas na czarno, jak jakaś satanistka… 

Zobacz także:

No i co miałam powiedzieć? Z jednej strony powinnam zachęcić ją do kupna, z drugiej – wiedziałam, że prędzej piekło zamarznie, niż zbuntowana nastolatka włoży na siebie coś takiego. 

– Piękny kolor – wymamrotałam – ale myślę, że to raczej na małą dziewczynkę. Wie pani, i rozmiar nie będzie dobry…

Babcia pokiwała głową ze zrozumieniem i poszła szukać dalej. 

Po kilku godzinach byłam już na ostatnich nogach i myślałam, że jeśli jeszcze ktoś zada mi pytanie o to, czy nie widziałam gdzieś drugiego buta od pary, to zacznę krzyczeć. 

– Tu tak zawsze? – zapytałam Kaśkę, kiedy kończyłyśmy zmianę. 

Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. 

– Coś ty, dzisiaj był luz – stwierdziła. 

– Poczekaj tylko do końca tygodnia… 

Przez następne trzy dni trochę się przyzwyczaiłam, trochę ogarnęłam, gdzie co jest, i jakiego typu klienta należy unikać. Dostąpiłam nawet zaszczytu zasiadania za kasą. 

– Tylko jutro zjedz porządne śniadanie – ostrzegła mnie Kaśka w czwartek wieczorem. – Przez cały dzień nie będzie na to czasu!

Myślałam, że ona żartuje. A jednak miała rację. Od momentu, kiedy otworzyłam drzwi przed rozochoconym tłumem, aż do zamknięcia, kiedy miałam przed sobą jeszcze perspektywę układania na wieszakach nowego towaru, nie usiadłam ani na moment. Nie wiem, czy ubrania za złotówkę budzą w ludziach mordercze instynkty?

Układałam właśnie chyba po raz dziesiąty wielką stertę ubrań, która nie wiadomo jakim cudem znalazła się znów na podłodze, kiedy usłyszałam jakiś wrzask. 

 – Obsługa! – gorączkowała się jakaś kobieta. – To przecież skandal! 

No cóż, ja byłam najbliżej i musiałam podejść. Chociaż czułam, że nic dobrego z tego nie wyniknie. 

– Ona zabrała mi but! – wrzeszczała jedna z kobiet. – Miałam parę w koszyku, na chwilę się odwróciłam, a ta larwa mi go ukradła! 

– Spokojnie – próbowałam załagodzić spór. – Może ta pani ma but od innej pary? 

Niestety, próżne moje nadzieje.

– A skąd mogłam wiedzieć, że to czyjeś? – złapała się pod boki ta druga. – Podpisane, czy co? Widzę, koszyk na boku stoi, niepilnowany, znaczy się niczyj! 

– To ja je sobie wybrałam, znalazłam, znaczy się są moje – zaperzyła się ta pierwsza. – Oddawaj go, łajzo jedna, pókim dobra! 

I zaczęły sobie wyrywać ten nieszczęsny but. Nie wiedziałam, jak je uspokoić, a tłum wokół nas zaczął gęstnieć. Słyszałam nawet, jak ludzie obstawiają, która z pan wygra. Na szczęście na pomoc przyszła mi Kaśka, która zauważyła, że coś się święci. 

– Zawsze możemy obejrzeć sporną sytuację, mamy tu przecież zainstalowane kamery – powiedziała z uśmiechem. 

Kobiety na chwilę straciły rezon. Ale zaraz ta, która miała ukraść but z koszyka, go odzyskała. 

– A kamerujcie sobie co chcecie, ja i tak  buta nie oddam – oświadczyła. – Możecie nawet i samą policję wezwać! 

– Nie mam czasu na głupoty – orzekła ta druga. – A tego jednego buta i tak kupię, żebyś tylko ty, łajzo, nie mogła w nich chodzić! 

I pomaszerowała dumnie do kasy z jednym butem. Oniemiałyśmy, ale miała takie prawo, więc go sprzedałyśmy. Ta druga widać orzekła, że jeden i tak jej się do niczego nie przyda, więc porzuciła go na środku sklepu. Nie wiem tylko, po co się tak upierała…  

Rozszarpali worek z makulaturą 

Pod koniec dnia czułam się, jakby ktoś mnie przepuścił przez maszynkę do mielenia mięsa. Kaśka popatrzyła na mnie z politowaniem.

– No, to chrzest bojowy masz za sobą – powiedziała. – Jeszcze tylko jutro i weekend! 

Tyle że to „jutro” było niemal gorsze niż „dzisiaj”. Ludzi było może trochę mniej, ale za to kupowali nieporównanie więcej, więc niemal cały czas stałam za kasą i naliczałam towar. Kaśka, jako ta bardziej doświadczona, wzięła na siebie ciężar dokładania dodatkowego towaru. Nie powiem, wyglądało to dosyć przerażająco. Kiedy wnosiła ubrania do sklepu, ludzie po prostu wyrywali jej je z ręki, tak że nawet nie musiała dochodzić do tych skrzyń, do których zmierzała. I nawet nieważne, że towar nosiła w workach – w kilka sekund zostawały z nich tylko strzępy. 

Koło południa trochę się uspokoiło. Mogłam pójść na zaplecze, żeby coś zjeść, i nawet pozbierałam śmieci, które zostały z poprzedniego dnia z rozkładania towaru, ot, chusteczki do nosa, rachunki, jakieś papierki. Chciałam od razu zanieść je do śmietnika. Do dzisiaj zastanawiam się, dlaczego wybrałam drogę przez sklep, zamiast pójść przez zaplecze. Kiedy tylko wyszłam zza lady, zrozumiałam swój błąd. Ludzie, gdy zobaczyli nowy worek, od razu rzucili się w moim kierunku. 

– Nie, to tylko…! – próbowałam ich ostrzec. 

Niestety, za późno. Wokoło latało już pełno makulatury. Wszyscy wokół zamarli, aż w końcu jakaś pani wybuchła śmiechem. 

– Dobrze nam tak! – powiedziała. 

– Chyba nam ta taniocha na rozum padła!

Po chwili śmiali się już wszyscy. 

– Wiesz co, jestem pod wrażeniem – powiedziała Kaśka z podziwem. – Jesteś tu dopiero tydzień, a już udało ci się sprawić, że choć raz ludzie zamiast na siebie warczeć, zgodnie zbierali papierki!