Ten letni dzień, który pozostanie w naszej pamięci na zawsze, początkowo zapowiadał się całkiem zwyczajnie. Dzieciaki cały tydzień czekały na sobotę, żeby wreszcie pójść z nami nad rzekę. Już w piątek szykowały wodne fanty w przedpokoju.

– Jasiu, po co ci dwa koła dmuchane? – zapytałam mojego sześcioletniego syna, zerkając na ustawiony stos.

– A jakby jedno się przebiło? – odparł rezolutnie. – Wtedy będę musiał siedzieć na brzegu, bo nie pozwalasz mi wchodzić do wody bez kółka.

– Bo nie umiesz pływać – wyręczył mnie w odpowiedzi jego starszy brat, dwunastoletni Robert. – Nauczyłbyś się wreszcie. Mieszkamy koło rzeki, co roku łazimy nad wodę, a ty dalej nic.

– Już prawie umiem!

– Wystawianie ręki nad wodę i machanie nią to nie jest pływanie. Zwłaszcza jak cała głowa jest pod wodą.

– Mamo! A Robert mi dokucza!

– Spokój! – ucięłam rodzącą się kłótnię. – Nie mam siły tego wysłuchiwać. Jasiu, bierzesz jedno koło. Będę pilnowała, żeby się nie przebiło. A jeśli nawet, to będziesz wchodził do wody z tatą.

– Nie chcę! Tata mi każe siedzieć w wodzie po kostki albo łowi ryby i go nie ma.

– O co tu chodzi? – zapytała Daria, schodząc z pięterka. Niedawno skończyła dziesięć lat i uważała się za nastolatkę.

– Twoi bracia jak zawsze grzecznie rozmawiają. Połóżcie wszystko pod drzwiami, ojciec rano zaniesie do auta. Robert, zabieraj te płetwy, to nie jest jezioro.

Nasza stała miejscówka była już zajęta

Przetasowania bagażu trwały do późnego wieczoru. Zawsze tak jest, kiedy jedziemy na cały dzień nad wodę, a w tym roku nie mieliśmy ku temu wielu okazji. Najpierw mąż bardzo często zostawał w pracy po godzinach, potem pogoda się popsuła. Lało bez przerwy przez kilka dni, aż rzeka tak przybrała, że ludzie obawiali się powodzi. Ostatecznie woda nie przerwała wałów, ale w międzyczasie jej ogrom znacząco zmienił dno rzeki w miejscu, gdzie najczęściej jeździliśmy – tam, gdzie kiedyś były głębiny, teraz zrobiły się płycizny, a tam, gdzie kiedyś woda była po kolana, teraz dorosły nie miał gruntu.

To był dopiero nasz trzeci tegoroczny wypad nad rzekę. Z samego rana szybkie śniadanie, pakowanie i ruszyliśmy! Rzeka płynie stosunkowo blisko naszego domu, ale ogrom rzeczy, jakie ze sobą zwykle bierzemy, powodował, że zawsze byliśmy zmuszeni odpalać nasze kombi. Mąż kiedyś próbował rzucić dzieciakom wyzwanie: zabierzmy tylko to, co niezbędne, i spróbujmy iść na piechotę. Ale młodzi bardzo szybko uświadomili mu, jak szeroki jest ich „niezbędnik”. Tamtego dnia nasza stała miejscówka była już zajęta.

– To wszystko dlatego, że tak guzdraliście się ze śniadaniem – mruknął Marek.

– A kto ostatni zszedł na dół? – przypomniał mu Robert.

– Przecież musiałem was zapakować. Następnym razem sami będziecie wszystko wsadzać do auta.

Popatrzyłam na niego z lekkim przerażeniem. Trójka niesfornych dzieciaków, które z byle powodu wszczynają między sobą awanturę, ładująca klamoty do auta – to nie mogło się udać. Na szczęście przez Marka przemawiało tylko rozgoryczenie, nigdy by się na to nie zgodził. Zbyt mocno kochał swój samochód.

Znalezienie odpowiedniego miejsca nie było łatwe. Tego dnia chyba pół miasteczka zwaliło się nad rzekę i oczywiście wszystkie najlepsze, zacienione strefy były mocno oblegane. Po kwadransie dzieciaki zaczęły marudzić, dlatego z mężem podjęliśmy decyzję, że rozkładamy się w zakolu, obok niewielkich zarośli, w których ukryjemy przynajmniej jedzenie. 

– Znowu się spiekę – narzekała Daria.

– Kupiłam ci krem…

– Pięćdziesiątkę?! Będę blada.

Tylko wywróciłam oczami i zabrałam się za rozkładanie koca. Godzinę później cała rodzinka była już w zgoła innych nastrojach. Marek złowił dwie ryby i zastanawiał się, dlaczego nigdy wcześniej nie plażowaliśmy się w tym miejscu. Daria stwierdziła, że to nie najgorsze miejsce do opalania (wylała na siebie dwa razy mniej kremu niż zazwyczaj). Robert, zafascynowany, eksplorował nową głębinę, a Jasiek próbował pływać tuż obok niego.

I pewnie to popołudnie przebiegałoby jak każde inne nad rzeką – chłopcy na chwilę by się pokłócili, mąż tak zaplątałby żyłkę, że po półgodzinnej próbie jej rozplątania w końcu uznałby, że dziś nie chce mu się już łowić, a Daria spiekłaby się na twarzy, bo zapomniała akurat tam nałożyć kremu. Niestety, wydarzyło się coś, co każde z nas zapamięta do końca życia…

Czytałam książkę, korzystając z błogiej chwili ciszy i relaksu. Chyba na moment nawet przymknęłam oczy. Z drzemki wyrwały mnie pojedyncze podniesione głosy dobiegające znad wody, które po chwili zmieniły się w festiwal nerwowego pokrzykiwania. Wstałam, rozejrzałam się i zobaczyłam, że kilka osób z okolicznych koców mruży oczy i przykłada dłonie do czoła, próbując dostrzec coś, co działo się w rzece. Sama niewiele widziałam, ale po chwili przybiegł zaaferowany Jasiek.

– Tata wskoczył do wody! – wydyszał. 

– Skoczył, bo taki chłopak się topi! Robert poszedł za nim.

Nim zdążyłam cokolwiek przemyśleć, pobiegłam boso za Jaśkiem na miejsce zdarzenia. Od razu zauważyłam ogromne zamieszanie na zakolu – tuż pod skałą, na której stało stado gapiów. Wśród nich było wiele młodych osób. Jedna z dziewczyn spazmatycznie płakała.

Cały czas miałam przed oczami twarz chłopaka

I wtedy ich zobaczyłam – Marek z trudem płynął do brzegu, ciągnąc za sobą chłopaka, najwyraźniej nieprzytomnego. Robert próbował mu pomagać, ale jest chudy jak szczypiorek, więc tak naprawdę niewiele mógł zrobić. Szybko zbiegłam na dół i przecisnęłam się przez tłumek gapiów. Ocknęła się we mnie pielęgniarka.

– Masz komórkę? – zapytałam tego, który stał najbliżej.

– Tak – odparł spłoszony. – Na kocu.

– Więc dzwoń na pogotowie. Szybko! Powiedz, że chłopak skoczył do wody i nie wypłynął. Jest nieprzytomny, ale chyba oddycha. 

Młody mężczyzna nie protestował i karnie pognał wykonać polecenie. Podeszłam do męża.

– Połóż go tutaj, jest w miarę równo.

Upewniliśmy się, że resuscytacja nie jest konieczna, ułożyliśmy go w odpowiedniej pozycji i czekaliśmy na pogotowie.

– Co się stało? – zapytałam.

– Skakali z tej skały – Robert pokazał  na miejsce około trzy metry nad wodą. – Większość na nogi, ale on koniecznie chciał na głowę. Mówił, że tu zawsze jest głęboko. No i skoczył, ale nie wypłynął. Jego dziewczyna zaczęła wrzeszczeć. Tata się połapał i wskoczył do wody za nim.

– Co wam odpieprzyło, żeby skakać z tej skarpy? – krzyknął Marek do grupki młodych ludzi, którzy teraz do nas przybiegli.

– Od lat tak robiliśmy i nic się nigdy…

– Rzeka to nie staw! Przecież ostatnio szła wielka woda, dno się zmieniło. Poza tym, jak uda ci się sto razy, wcale nie znaczy, że za setnym pierwszym coś się nie stanie. Zero odpowiedzialności!

– Żyje? – zapytała mnie przez łzy najbardziej roztrzęsiona dziewczyna.

– Oddycha. Ale nie wiem, czy nie uszkodził sobie kręgosłupa. Jak odzyska przytomność, to się dowiemy.

Nikt nie odważył się już zadawać pytań. W końcu przyjechało pogotowie. Zabezpieczyli chłopaka i wzięli go do karetki, a mój mąż wymienił się danymi kontaktowymi z bratem poszkodowanego.

– Gdybym mógł jeszcze w czymś pomóc, to dajcie znać. I proszę, napiszcie, czy wyszedł z tego. Mam nadzieję, że będzie dobrze.
Było wiadomo, że tego dnia już długo nie posiedzimy nad wodą. Jeszcze chwilę próbowaliśmy dojść do równowagi po tym wszystkim, ale w końcu stwierdziliśmy, że lepiej jechać do domu.

W nocy długo nie mogłam zasnąć

Cały czas miałam przed oczami twarz tego młodego człowieka. Dowiedzieliśmy się, że ma dwadzieścia cztery lata i planuje ślub – z tą dziewczyną, która nad wodą tak bardzo rozpaczała. Uświadomiłam sobie, że przez jeden nierozsądny skok jego całe życie mogło właśnie lec w gruzach. Mógł nawet umrzeć, a przecież nadal bardzo prawdopodobny był paraliż. Ludzie potrafią się nie podnieść po takim ciosie.

Kilka dni później, kiedy Marek wrócił z pracy, powiedział mi, że dostał telefon od brata niedoszłego topielca. Podobno się obudził i jest częściowo sparaliżowany, ale rdzeń kręgowy nie został całkiem przerwany i lekarze dają niewielką nadzieję, że jeszcze będzie chodził.

– Czeka go teraz długa i żmudna rehabilitacja – powiedział ze smutkiem z głosie. – Ale w tej chwili nic konkretnego nie wiadomo. Wszystko się może zdarzyć.

Pocieszałam go, ale jeszcze długo chodził przybity. Dzieci też to przeżyły, dlatego postanowiliśmy, że w te wakacje zrobimy sobie tygodniowy wypad w góry. Pogoda miała sprzyjać zdobywaniu szczytów, a przewietrzenie głów dobrze nam zrobi. Rozważaliśmy morze, ale stwierdziliśmy z mężem, że na pewien czas mamy dość wody.