Po ślubie z pomocą rodziny kupiliśmy plac i zaczęliśmy wznoszenie wymarzonego domu. Pamiętam, że w tamtych dniach nie rozstawałam się z aparatem fotograficznym, uwieczniając każdy, choćby najmniejszy postęp prac budowlanych, a potem wykończeniowych. Trwało to i trwało, i trwało… Wreszcie nasz upragniony dom stanął, a ja z mężem oglądaliśmy go z zachwytem niczym pannę młodą, która po raz pierwszy ukazała się w ślubnej sukni. Może z tym pięknem to przesadziłam, ale dom był nasz i niczym dziecko dla rodziców, wydawał się najpiękniejszy. Najwspanialszy. Okazało się, że nie do końca.

Jednej z pierwszych nocy, które spędziliśmy w naszym nowym domu, nieoczekiwanie z poddasza nad naszą sypialnią dobiegło tupanie. Jakby jakieś szalone dziecko biegało raz w jedną, raz w drugą stronę. I tak kilka razy.

– Ki czort? – Leon, mój mąż, spojrzał zdziwiony na sufit. 

Dom nie miał poddasza, tylko tzw. „poduszkę powietrzną’, więc nie było możliwości, żeby zmieścił się tam choćby trzylatek.

– Może jakiś kot tam się dostał?

– Pod warunkiem, że to kot w butach. Wyraźnie słyszałem tupanie.

Hałasy trwały nie dłużej niż minutę. Wreszcie ucichły i do rana był spokój. Kolejnej nocy znów obudziło nas tupanie. I kolejnej.

Zobacz także:

Po miesiącu mieliśmy dość. Nie żebyśmy się bali, że coś próbuje nas wystraszyć, nic z tych rzeczy. Ale każdy przyzna, że trudno się porządnie wyspać, gdy nad głową ktoś tupie. Żeby chociaż odbywało się to zawsze o tej samej porze, może w końcu byśmy przywykli. Ale nie, już człowiek przenosił się do krainy snu, już spokojnie miał wziąć ostatni głębszy oddech przed rzuceniem się w objęcia Morfeusza, a tu nagle „trach, trach” i „tup, tup, tup, tup…”.

– Nie ma co – zawyrokował mąż – musimy się przenieść na parter. Tam przynajmniej od drania będą dzieliły nas dwa sufity.

Jak powiedział, tak zrobiliśmy. 

Pierwszej nocy okazało się, że nic się nie zmieniło. Nad naszą głową znowu ktoś ganiał w najlepsze. Czyżby przeniósł się z piętra na parter? Wściekły mąż chwycił za kij od szczotki i pobiegł na górę.

Kiedy wrócił, na jego twarzy malowała się niepewność.

– Na górze nikogo nie ma. Dokładnie sprawdziłem.

Zamieszkał z nami

Wróciliśmy tam razem. Zajrzeliśmy w każdy kącik, gdzie nawet nie wcisnęłaby się mysz. Nic!

Mamy więc ducha – rozejrzałam się niepewnie dokoła.

– Boisz się? – mąż spojrzał na mnie jakoś tak niepewnie.

– Niespecjalnie. Tylko denerwuje mnie to jego łażenie.

– Może czegoś chce?

– Czego?

– Mnie pytasz? Zawsze potrafisz wszystkiego się dowiedzieć, więc może i tym razem… – nie dokończył i spojrzał na mnie prosząco.

Rzeczywiście, jeśli chodziło o załatwianie spraw urzędowych, nie było na mnie mocnych. Tylko że ta sprawa była bardzo nietypowa. 

Zadzwoniłam do znajomego bioenergoterapeuty.

– Wiciu, pomóż, mamy w domu siłę nieczystą, jakby powiedziała moja babcia – powiedziałam.

– Co macie? – nie zrozumiał. 

– Siłę nieczystą – powtórzyłam. A potem rozejrzałam się po pokoju i dodałam na wypadek, gdyby duch podsłuchiwał: – Właściwie to nie wiem, czy czysta, czy nieczysta, ale nie daje nam spać. 

Dwa dni później zjawił się przyjaciel. Kiedy piliśmy na tarasie kawę, wskazał na stojący po drugiej stronie ulicy niewielki pomnik.

– Chyba postawili go niedawno. Wiesz z jakiej to okazji?

– Na rok przed rozpoczęciem przez nas budowy domu spadł w tym miejscu szybowiec. Pilot zginął na miejscu. Ten pomnik postawiła, zdaje się, jego rodzina.

– Więc mamy sprawę rozwiązaną.

– Czyli?

– Najprawdopodobniej na waszej działce dokonał się cały dramat i dlatego was nawiedza.

– Kto? Duch? 

Wicio wzruszył ramionami.

– Ale po co? Chce, żebyśmy o nim pamiętali? – rozmyślałam głośno.

– Raczej ma tutaj jakąś niezałatwioną sprawę. Jego życie zostało niespodziewanie przerwane, a on czegoś nie dokończył. Może chciałby, żebyś zrobiła to za niego.

Chciałam spytać, „Dlaczego ja?”, ale ugryzłam się w język.

Zaczęłam zbierać informacje o lotniku, który rozbił się na naszej posesji. Pan Roman był pasjonatem latania. Choć miał już ponad sześćdziesiąt lat, niestrudzenie zasiadał za sterami szybowców. Brał nawet udział w zawodach sportowych, w których zdarzyło mu się zajmować punktowane miejsca. Rozmawiałam z kilkoma jego klubowymi znajomymi. Od nich dowiedziałam się dlaczego zginął. Podobno nawaliła jakaś linka steru wysokościowego. Wszyscy byli zgodni, że był doświadczonym pilotem i z całą pewnością nie ponosi winy za wypadek

– Po wypadku badano okoliczności wydarzenia – opowiadał kolega pana Romana. – Ustalono, że mógł spaść na plac zabaw. Być może wyszedłby z tego żywy, ale parę dzieciaków mogłoby zginąć. Oczywiście zrobił wszystko, by tak się nie stało. Jedyny manewr, który mógł wykonać przy tej awarii, to rzucić maszynę w bok i mieć nadzieję, że dostanie boczny podmuch wiatru. Na szczęście dla dzieciaków dostał, tylko że on już z tego żywy nie wyszedł. Jeśli chce pani dowiedzieć się czegoś więcej, to proszę spytać tamtego gościa, co wszedł na halę. On z Romanem trzymali się blisko.

Musiałam spłacić dług pilota

Podeszłam do wskazanego mężczyzny i bez ogródek powiedziałam, z czym przychodzę.

– Roman raczej nie lubił opowiadać o swoich sprawach.

– Jest pan jego przyjacielem. Może tamtego dnia coś panu powiedział? Proszę pomóc i mnie, i jemu.

Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu. Byłam pewna, że odwróci się i odejdzie, ale on, po dłuższym namyśle, zaczął opowiadać.

– Romek był strasznie skrupulatny. Denerwowali go ludzie, którzy na czas nie płacą swoich zobowiązań. Raz pożyczył ode mnie stówę. Miał oddać za tydzień, ale przyleciał już następnego dnia i zwrócił całą sumę.

Po plecach przeszedł mi dreszcz. Jeśli był to jakiś duży dług, to leżymy. I tak z trudem dawaliśmy radę spłacać kredyt.

– Więc co miał do zapłaty?

– Komorne za mieszkanie. Trzysta parę złotych. Nawet w swojej szafce zostawił książeczkę z przelewem bankowym.

– Mogłabym ją zobaczyć?

I tak oto weszłam w posiadanie książeczki z blankietami komornego, które zmarły płacił za mieszkanie.

– Myślisz, że o to chodzi? – mój mąż spojrzał na mnie z powątpiewaniem. – O taką drobną sumę?

– Jedne duchy dręczą popełnione duże draństwa, a tego może akurat ta sprawa. W końcu z drobnych spraw składa się nasze życie i one są równie ważne co te wielkie.

Następnego dnia wysłałam przekazem zapłatę za czynsz na konto spółdzielni mieszkaniowej, dokładnie 472 złote. Tej samej nocy już nikt nie człapał nad naszymi głowami.

– Więc w tym rzecz – ucieszył się mąż. – Mamy spokój!

– Wieczny odpoczynek racz mu dać panie – westchnęłam.

Kilka dni później szłam ulicą i mój wzrok przyciągnął neon kolektury lotto. Rzadko gram, bo właściwie nie mam szczęścia. Ale coś mnie tknęło. Weszłam i wypełniłam kupon. Nie zastanawiałam się, jak zazwyczaj, nad liczbami. Po prostu skreśliłam sześć, i tyle. 

Trzy dni później podczas losowania aż krzyknęłam z wrażenia. Trafiłam czwórkę, za którą płacono dokładnie 472 złote. Najwyraźniej pan Roman nawet w zaświatach nie lubił mieć niespłaconych długów.