„Zapach przerażał. Ze starej krypty wiało stęchlizną, mokrą ziemią i gnijącymi liśćmi. Mimo to nie zawahałam się. Weszłam prowadzona przez niewidzialną siłę. Wokół panowała ciemność. Stopy z trudem odnajdywały kolejne obślizgłe stopnie. Właściwie nie było tu nawet schodów. Szłam po mokrych kamieniach. Ostrożnie. Powoli. Czujnie. Nasłuchiwałam kroków z tyłu. Moje zmysły wyostrzyły się. Wszechobecny zapach zgnilizny nieprzyjemnie drażnił nozdrza. Coś przede mną zwolniło nagle, potem zatrzymało się. Ja też stanęłam. Zrozumiałam, że cel jest blisko…”.

– Czy coś się stało? – mężczyzna siedzący na kanapie poruszył się niecierpliwie.

Prawdopodobnie nieświadomie puściłam jego dłoń

Otworzyłam oczy i z trudem powróciłam do rzeczywistości. Wzrok przyzwyczajał się do słonecznych promieni tańczących po podłodze i obecności gościa w salonie. W uszach zabrzmiały dźwięki. Zamiast stęchlizny czułam delikatną woń kadzidełka.

– Przepraszam, chyba zbliżyłam się do odkrycia tajemnicy i przestraszyłam się  – spojrzałam mu prosto w oczy.

– Wie pani, co się dzieje z moją żoną?

– Jeszcze nie. Ale ta wizja… Czuję, że mogę wam pomóc.

Wyraz nadziei, który pojawił się na jego twarzy, zniknął. Zamiast tego ujrzałam znajomy grymas. Mężczyzna ściągnął brwi i zmrużył oczy. Wyglądał identycznie jak wtedy, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. W osiedlowym sklepie, przy chłodni z mrożonkami. Pamiętam, że szukał groszku. Potrzebował czegoś zimnego i drobnego. 

Zobacz także:

Pomogłam mu wygrzebać ostatnie opakowanie, a on zupełnie spontanicznie wyznał, że właśnie został ojcem. Młoda mama bardzo źle znosiła fizyczne aspekty połogu. Narzekała na ciągnące szwy i dyskomfort podczas siadania. Ktoś z rodziny polecił sprawdzoną metodę – okłady z mrożonego groszku.

Spotkałam go znów po miesiącu

Był z wózkiem. Dziecko spało, mężczyzna w pośpiechu robił zakupy. Widziałam, że jest zmęczony i przerażony.  Podeszłam i zapytałam kurtuazyjnie, jak się czuje żona. Rozkleił się. Zrozumiałam, że potrzebuje pomocy. Umówiliśmy się na spotkanie. To, co opowiedział, bardzo mnie poruszyło.

„Zapach stęchlizny przenikał ubranie i ciało. Czułam go nawet w ustach. Korytarz, którym do tej pory szłam, skończył się, ustępując miejsca przestronnej pieczarze. To prawdopodobnie tu chowano zmarłych.

Doszłam do jądra krypty. Do miejsca najbardziej tajemniczego i przerażającego. I zupełnie nie wiedziałam, czego tu szukam. Ale nie byłam sama. Czułam obecność co najmniej kilku istot. Może były to dusze zmarłych, a może po prostu nagromadzona energia. Ta sama, która mnie tu przywiodła. W głowie dudniły słowa mężczyzny: Coś ją opętało. To nie jest kobieta, którą poślubiłem. Boję się, że zrobi krzywdę sobie albo naszemu synkowi”.

– Muszę zadać panu jeszcze kilka pytań – otworzyłam oczy. – Chyba utknęłam w martwym punkcie.

– Proszę – odparł zrezygnowany.

– Gdy pierwszy raz znalazł pan żonę w łazience, to był środek nocy, tak?

– Tak. Mały zasnął około ósmej. Żona położyła się razem z nim. Oglądałem jeszcze trochę telewizję, a potem rozłożyłem kanapę w salonie. Nie chciałem kłaść się w sypialni, bo dziecko spało w naszym łóżku. Żona twierdziła, że tak jej wygodniej. Byłem przeciwny, bo bałem się, że go niechcący przydusi albo coś… Ale wie pani, jak to jest.

– Co było dalej?

– Obudził mnie brzęk tłuczonego szkła. Wstałem i zobaczyłem, że w łazience świeci się światło. Poszedłem tam. Siedziała na podłodze i płakała. Wokół niej leżały kawałki rozbitego lustra. Pomogłem jej wstać, upewniłem się, że nie jest skaleczona, i odprowadziłem do sypialni. Mówiła, że lustro samo pękło, i że się bardzo przestraszyła. Uwierzyłem jej i gdy zasnęła, po prostu posprzątałem całą łazienkę. Tyle że następnej nocy sytuacja się powtórzyła.

– Była w łazience?

– Tak. Siedziała na podłodze i cięła nożyczkami śpioszki małego. Na podłodze leżało chyba z dziesięć par.

– Mówił pan już wcześniej, że żona zniszczyła dziecięce ubranka, ale co konkretnie z nimi zrobiła?

– Wycięła dziurki. Takie otworki. Pomiędzy nogawkami…

– Powiedziała, dlaczego to robi? – drążyłam.

– Nie, rozpłakała się tylko i błagała, żebym zabrał ją do lekarza. Obydwoje uznaliśmy, że to depresja poporodowa.

„Gdy ciemność ogranicza możliwość widzenia, inne zmysły przejmują funkcje wzroku. Do tej pory dominujący był węch. Teraz jednak na plan pierwszy wysunął się słuch. W ciszy i bezruchu zaczęłam wyczuwać delikatne drgania. Pieczarę wypełnił szept, a potem narastający rytmiczny śpiew. Kilka dziewczęcych głosów nuciło straszliwą melodię. Tak bardzo chciałam ją zignorować…”.

– Dlaczego ostatecznie nie zabrał pan żony do specjalisty?

– Bo przyjechała jej matka z ciotką, daleką krewną ze wsi. Zaczęły tłumaczyć, że to normalne i samo przejdzie. Wmawiały mi, że kobiety w ich rodzinie tak mają. Trochę się uspokoiłem, bo odkąd zamieszkały u nas, żona poczuła się lepiej. Nie była już taka nerwowa. Miałem wrażenie, że chętniej zajmuje się synkiem. Aż któregoś dnia wróciłem wcześniej z pracy…  Zobaczyłem, jak we trzy nachylają się nad wózkiem i robią te dziwne rzeczy.

– Odprawiały czary?

– Nie wiem, co to było. Przelewały żółtko nad szklanką, na której leżały skrzyżowane patyczki. Mały strasznie płakał. Żona trzymała w ręce lalkę i wymachiwała nią przed noskiem synka. On się bał i płakał jeszcze bardziej… Rozpędziłem to całe towarzystwo! Matka z ciotką wyjechały tego samego dnia. Żona obraziła się na mnie i zamknęła w sypialni. Wcześniej jednak wypchnęła wózek do salonu.

– Przestała się zajmować synkiem?

– Zupełnie. Nie reagowała na prośby ani płacz maleństwa.

– Dlaczego zawsze mówi pan: synek, dziecko, maleństwo? Nigdy nie wypowiedział pan jego imienia…

– Nie nazwaliśmy go jeszcze – mężczyzna zawstydził się. – Żona nie zaakceptowała żadnej propozycji. Sama też nic nie wymyśliła. Nasz synek jest bezimienny…

„Raz, dwa, trzy – zaśniesz ty. Cztery, pięć – przyjdzie śmierć. Sześć i siedem  – w grobie eden. Osiem, dziewięć, dziesięć potem – tylko martwy będzie złotem. Jedenaście, gdy nadejdzie – on na zawsze stąd odejdzie. Do dwunastu liczy mama, potem synka chowa sama. Bo kto wyda na świat chłopca, musi ukryć go do kopca”.

– Czy w rodzinie pana żony są w ogóle chłopcy, czy przeważają kobiety, dziewczynki? – zapytałam swojego klienta.

– Moja teściowa miała dwóch braci. Jeden zachorował jako dziecko. To było schorzenie psychiczne. Rodzice oddali go do zakładu i tam zmarł. Drugi chłopiec też zginął w młodym wieku. Nikt go specjalnie nie opłakiwał. Z tego co wiem, był alkoholikiem. Wcześniej też nie działo się lepiej. W pokoleniu babki mojej żony było kilku chłopców. Żaden z nich nie dożył wieku męskiego. Same nieszczęśliwe wypadki i ciężkie choroby. Mówiło się nawet o klątwie genetycznej. A potem rodziły się już tylko dziewczynki. Żona ma kilka kuzynek i one wszystkie wychowują córki. Tym bardziej cieszyłem się, że nam się udało. Mamy synka. Prawdziwy rodzynek, pierwszy chłopak od tylu lat.

Myślałem, że wszyscy oszaleją na jego punkcie

„Kołysanka zza grobu przyprawiła mnie o dreszcze. Nie chciałam dłużej jej słuchać. Pomacałam się po kieszeniach i w jednej z nich odnalazłam zapalniczkę. Ciepły płomień rozproszył panujące w krypcie ciemności. Wreszcie mogłam przejrzeć na oczy. Spodziewałam się zobaczyć zbiorową mogiłę. Zamiast tego 
w kącie dostrzegłam jedną trumienkę. Pomyślałam, że to znak. Symbol.

Trumienka był otwarta. W środku leżały koronkowe sukienki, kilka lalek i różowe buciki. Porzucone, niczyje, czekające na pogrzeb. Prowadzona przez niewidzialną siłę, podeszłam do trumny, zamknęłam drewniane wieko i uczyniłam nad nim znak krzyża. Poczułam ulgę”.

Gdy otworzyłam oczy, ten sam błogi spokój odnalazłam na twarzy siedzącego obok mnie mężczyzny.

– Myślę, że może pan wracać do domu. Nawet jeśli nad rodziną żony ciążyło fatum, jego moc właśnie zniknęła. Czas na pierwszego zdrowego chłopca. Dajcie mu na imię Adam.