Już dawno powinnam to zrobić

Był wtorkowy poranek. Choć za oknem panowała mgła, a szarość i chłód dawały się we znaki, to jednak czuć było w powietrzu wiosnę. Wiosna – czas przemian, pora na nowe życie... Nie powiem, żeby nagle mnie olśniło, ale zdałam sobie sprawę, że moja relacja z Pawłem dotarła do punktu, z którego nie ma już odwrotu.

Nasze pięć lat bycia razem, o ile w ogóle można to tak ująć, przyniósł mi praktycznie same rozczarowania, przeplatane momentami, kiedy miałam cichą nadzieję na jakąś poprawę. Niestety, złudne nadzieje. Przez cały ten czas nie udało nam się niczego osiągnąć. Absolutnie nic, co stanowiłoby solidny fundament dla naszej przyszłości. Powoli zaczęliśmy nawet zaniedbywać relacje z przyjaciółmi.

Nasze znajome pary stanęły na ślubnym kobiercu, a potem na świat przyszły ich dzieci. Tymczasem mój uroczy Pawełek beztrosko brykał, planując kolejną eskapadę z kolegami w Himalaje. Gdybym nie darzyła go tak silnym uczuciem, wszystko byłoby znacznie łatwiejsze. Choć teraz... sama już miałam mętlik w głowie, co do niego czuję.

Na co mi niedojrzały macho, za którym ciągnie się zgraja oczarowanych nim beztroskich głąbów, gotowych przyklasnąć każdemu, nawet najbardziej idiotycznemu pomysłowi, jaki wpadnie mu do łba? Co mi z tego dwumetrowego faceta z bujną czupryną? Marzyłam o normalnym chłopaku, chętnym do prowadzenia normalnego życia. Przez moment analizowałam sytuację, dopóki nie uświadomiłam sobie, że jestem gotowa na nowy rozdział.

Spakowałam wszystkie jego rzeczy

Z ubraniami nie miałam problemu, weszły do jednego worka na śmieci. Pod tym względem Paweł wykazywał się absolutnym minimalizmem. Gorzej było z książkami, bibelotami i różnymi pierdołami, których miał miliony. Żeby to wszystko pozbierać, musiałam przeszukać każdy zakamarek mieszkania, bo mój szanowny ukochany miał totalnie w nosie coś tak przyziemnego, jak utrzymywanie porządku. Nie chciałam marnować walizek na jego graty, a worki na śmieci nie radziły sobie z ostrymi krawędziami książek.

No to wreszcie coś wymyśliłam. Pozawijałam te wszystkie dziwne graty w jakieś stare łachy i wrzuciłam do środka z ubraniami. Wyszło z tego pięć sporych 60-litrowych worów. Mogłoby być ich mniej, ale szlachetnie dorzuciłam facetowi trochę elektroniki, na którą żeśmy się przecież po równo zrzucali, dwa talerzyki – jeden płytki, drugi głęboki, parę sztućców i komplet do soli i pieprzu. Niech sobie weźmie, w końcu straci lokum, a jak to sam Paweł określał – bezpieczną przystań i oazę spokoju. Załadowałam te toboły do auta, ale musiałam robić dwa kursy z czwartego piętra, bo cholernie niewygodnie się to taszczyło.

Dzięki temu niczego nie zostawiłam w domu, a na dodatek pamiętałam o zabraniu sporego kawałka solidnego sznurka. Emocje sprawiły, że w ogóle nie czułam, jak ciężkie są te torby. W tym stanie bez problemu dałabym radę udźwignąć nawet setkę podobnych! Podjechałam swoim autem pod gmach wydziału informatycznego, gdzie Paweł, poważany adiunkt, spełniał się w swojej pracy. Zaparkowałam tuż przy wejściu do budynku, zostawiając samochód w niewielkiej odległości od drzwi.

Bałam się, że mnie przyuważy, albo – nie daj Boże – wyjdzie mi na powitanie, zanim te wszystkie graty zostawię na jego biurku. Teoretycznie nie miał prawa, bo w tej chwili miał wykład, ale los bywa przekorny. Na domiar złego warunki były niesprzyjające do utrzymania wszystkiego w sekrecie, bo od strony podwórza z parkingiem gmach miał pełno okien. Dlatego cała akcja wymagała szybkości, pośpiechu i dokładności. Na początek chwyciłam za sznurek.

Sznurek posłużył mi do związania najmniejszego, ale za to najcięższego worka. Zawiązałam go w taki sposób, aby stworzyć wygodny uchwyt. Zależało mi na tym, żeby móc zabrać całą zawartość za jednym zamachem, a niestety zabrakło mi dodatkowej pary rąk. Jeden z pakunków postanowiłam ciągnąć za sobą, korzystając z faktu, iż podłoga była niezwykle śliska. Moim celem było dotarcie do windy, a później miałam nadzieję, że jakoś sobie poradzę… Niestety okazało się, że winda nie działa! Chyba złość dodała mi sił, bo kompletnie nie pamiętam, w jaki sposób udało mi się wdrapać na drugie piętro.

Stałam już w progu gabinetu Pawła, kiedy nagle jeden z dźwiganych przeze mnie worków rozerwał się, a jego zawartość rozsypała się po podłodze. Nie bawiłam się w żadne ceregiele, tylko czym prędzej wrzuciłam wszystko do środka, bo zbliżała się już grupa studentów i chichrających się studentek, a na ich czele kroczył mój wspaniały narzeczony. Opowiadał coś, jak zawsze, wymachując rękami na wszystkie strony. Jego jasne włosy powiewały na wietrze. Był taki zadowolony, że nie mogłam się powstrzymać – przystanęłam z boku, tylko po to, żeby popatrzeć, jak powoli uśmiech znika z jego buzi.

Kompletnie mnie zignorował

Miałam nadzieję, że nie będę musiała długo czekać – komunikat w formie fig i majtek porozrzucanych po biurku, gdzie brudne walały się razem z wypranymi, a pomiędzy nimi tkwiły skarpety, wydawał się klarowny i jednoznaczny. Powinien natychmiast zrozumieć, o co chodzi.

– Ło, dziewczyna ci się wkurzyła – rzucił jeden z kumpli z roku, chyba bardziej bystry niż Paweł, który na widok swojego blatu dosłownie zamarł.

Zeszłam w dół, myśląc sobie: „No. Wkurzyła, wkurzyła”. Czułam się wspaniale jakby pozbawiona trosk. Nic nie było w stanie zepsuć mi humoru. Dla świętego spokoju wcześniej wyciszyłam komórkę, żeby mi nie brzęczała, kiedy Pawełek zacznie mnie błagać o przebaczenie. Gdy tak się szarpałam z tymi cholernymi drzwiami auta, nagle mnie coś tknęło: „Serio myślisz, że absolutnie nic ci nie zepsuje tego dobrego nastroju?”.

Pilot od centralnego zamka w aucie najwyraźniej szwankował, bo mimo wielokrotnego wciskania przycisku, nic się nie działo. Postanowiłam ręcznie otworzyć wóz, wkładając kluczyk do dziurki, ale i ta metoda zawiodła. Niewykluczone, że ktoś coś tam wcisnął, bo klucz dawał się wsunąć ledwie na parę milimetrów, o przekręceniu nie było co marzyć. Przemknęło mi przez głowę, że być może ktoś doniósł Pawłowi, że widziano mnie z jego rzeczami i w ten sposób postanowił się odegrać. Idiotyczny żart? Szarpnęłam za uchwyt drzwi. Usiłowałam nim manewrować na różne strony, jednak zamek ani drgnął.

Z nerwów i zmęczenia całkiem się spociłam. Nie złamię się, nie pójdę do Pawła żebrać o ratunek. Ruszyłam w stronę bagażnika, może uda się tamtędy dostać do samochodu. A potem odjechać. Niczego innego teraz nie pragnęłam. Niestety powtórzyła się sytuacja z kluczykiem. Zaklęłam pod nosem. Parę osób wyszło na papierosa i widziałam, jak świetnie się bawią moim kosztem. W rozpaczy pociągnęłam za klapę. Klapa otworzyła się szeroko – nie była zaryglowana! Bagażnik w Matizie jest tak wielki, że połowa prosiaka by się zmieściła i to tyle, jeśli chodzi o jego plusy.

Dobrze, że nie mam nadwagi – przemknęło mi przez głowę, gdy przeciskałam się między zagłówkami tylnego siedzenia, żeby dotrzeć do przedniego. Ciężko ubrać w słowa, co czułam, kiedy w końcu znalazłam się na miejscu kierowcy. Zupełnie nie przejmowałam się rosnącym tłumem ludzi przed wejściem. Chyba rozeszła się wieść o moim prezencie dla Pawła, bo każdy nowo przybyły był kierowany w moją stronę. Coś tam wołali, ale nie miałam pojęcia co, bo nie chciałam tracić czasu na uchylanie szyby i słuchanie ich opinii. Miałam za to ogromną chrapkę na szampana. Cel: najbliższy sklep! Trzeba przypieczętować start nowego rozdziału w życiu, bo inaczej nie będzie udany.

Wsunęłam kluczyk do stacyjki i... nie byłam w stanie ich włożyć! A niech to szlag! Przecież to niemożliwe! Dokładnie im się przyjrzałam. Czyżbym w tym całym szaleństwie je wykrzywiła? A może coś się do nich przylepiło? Koleżanka kiedyś mówiła, że maleńki podłużny magnesik przyczepił się do jej kluczyka tak mocno, że przez dobrą godzinę nie mogła ruszyć z miejsca, zanim w końcu odkryła, o co chodzi.

Chciałam zapaść się pod ziemię

Usłyszałam pukanie w szybę. Odwróciłam wzrok i przez okno dostrzegłam rozbawionego mężczyznę noszącego okulary, z niesamowicie potarganą fryzurą i miną zdradzającą zmieszanie. Lekko opuściłam szybę.

– Chyba mogę pani pomóc – oznajmił grzecznie.

– Ma pan pojęcie o autach?

– Niezbyt. Znam się tylko na tym konkretnym egzemplarzu.

– Matiz to dość proste i nieskomplikowane auto, które z reguły nie sprawia kłopotów. Dziś jednak postanowił zrobić mi psikusa.

Gość pogrzebał chwilę w kieszonce, po czym wyciągnął kluczyk do samochodu. Bez żadnego problemu wetknął go w zamek i otworzył drzwi od strony pasażera, a następnie wgramolił się do środka.

– Wow! – nie kryłam zaskoczenia. – Skąd wziął pan te klucze? Nie miałam pojęcia, że da się kupić takie uniwersalne. Świetna sprawa!

Gdy tylko to powiedziałam, skierowałam wzrok w lewo i... zalałam się rumieńcem. Dostrzegłam go. Mojego matiza. Jakim cudem mogłam popełnić tak idiotyczny błąd i w dodatku kurczowo się przy nim upierać, mimo oczywistych dowodów, że coś jest nie tak? Zabrakło mi odwagi, by spojrzeć w prawo.

– Jestem pod wrażeniem pani zaangażowania w próbę skradzenia mojego auta. Włożyła pani w to naprawdę dużo wysiłku – oznajmił z uśmiechem na ustach. – Należą się pani gratulacje!

Facet ryknął gromkim śmiechem, a ja nie miałam wyboru – parsknęłam razem z nim. Ale szampana i tak się napiłam! Nie w pojedynkę, a z sympatycznym okularnikiem o potarganych włosach. Ani trochę nie wyglądał jak super bohater stawiający czoła trudnym wyzwaniom. I chwała za to niebiosom.

Justyna, 29 lat