Kiedy dziś opowiadam tę historię, wszyscy, którzy ją słyszą, śmieją się, zwłaszcza wtedy gdy dochodzę do pointy. Rzeczywiście była trochę niesamowita, a wielką rolę odegrał w niej pewien dzielnicowy, który wbrew pełnionej przez siebie funkcji i wyznawanemu światopoglądowi został… egzorcystą.

Wszystko zaczęło się przed dwoma laty, gdy administracja osiedla wystawiła na sprzedaż kompletnie zrujnowane dwupokojowe mieszkanie na niskim parterze. Kiedyś była tu pijacka melina, a jej właściciel przez wiele lat zatruwał życie okolicznym mieszkańcom. Cena wywoławcza mieszkania okazała się bardzo atrakcyjna. Byłam jedną z wielu osób, które przyszły je obejrzeć. Uznałam, że rozkład jest sensowny, że można z tego lokalu zrobić supermieszkanie. A gdybym włożyła trochę pracy i pieniędzy w ogródek, miałabym gdzie siadywać latem z książką. Tak więc zdecydowałam się powalczyć o mieszkanie.

Najpierw jednak postanowiłam porozmawiać z sąsiadami

Bo mieszkanie to jedno, a okolica i ludzie to drugie. Dlatego też zaczepiłam starszą panią, którą spotkałam przed wejściem do klatki schodowej.

– Być może będę pani sąsiadką  – uśmiechnęłam się jak najbardziej promiennie. – Mogłabym się czegoś dowiedzieć o okolicy, sklepach? No, wie pani, jak tu się mieszka.

– Nie ma sprawy, ale wniesie mi pani siatki na drugie piętro?

– Oczywiście – wzięłam od niej zakupy i podreptałam na górę.

Kilka minut później siedziałam w kuchni, a pani Zofia robiła herbatę.

Zobacz także:

– Więc, jak tu się mieszka?

– Teraz to jak w bajce – gospodyni westchnęła z ulgą. – Ale kiedy żył tu pan M.… Nawet nazwisko miał takie, że panie Boże, pomiłuj… Pasowało do niego jak ulał. Kiedy tylko widziałam, że idzie ulicą, to od razu przechodziłam na drugą stronę. Kiedyś nie zauważyłam go i niemal weszłam mu na plecy. Na szczęście był wtedy trzeźwy…

Skoro problem zniknął, to może i ja będę tu szczęśliwa

– A co to sąsiadka mnie tak unika? – zaczął od razu.

– Nie unikam, tylko mam różne sprawy i jakoś tak się złożyło, że się mijamy.

– A bo, sąsiadko, mam małą prośbę…  – zaczął, drapiąc się po łysym łbie.

Pani Zosia już wiedziała, o co chodzi, więc od razu mu odpowiedziała:

– Ale ja, panie sąsiedzie, mam bardzo małą emeryturę.

– Dlatego chciałem pożyczyć tylko dwadzieścia, a nie dwieście złotych – uśmiechnął się szeroko szczerbatymi zębami, że aż się słabo pani Zosi zrobiło. 

Wysupłała więc te dwadzieścia złotych i mu pożyczyła na wieczne nieoddanie 

– I tak się z nim mordowaliśmy przez dwanaście lat – ciągnęła starsza pani. – Nie było dnia, żeby pod naszym domem nie stał radiowóz. W komisariacie to już znali nasze numery na pamięć. Dyżurny nie musiał pytać, „Kto dzwoni”. Wystarczy, że zerknął na wyświetlany numer i wiedział, że trzeba wysłać radiowóz, bo M. z kumplami w kamienicy rozrabia… A jak już było nam bardzo ciężko, to wołaliśmy dzielnicowego S., tak miał na nazwisko. A na imię Stefan. Śmiesznie, prawda? Ale kiedy się go widziało, to już było człowiekowi mniej do śmiechu. Chłop rozrośnięty w barach, wysoki i kwadratowy niczym wyciosany z drzewa klocek. Mówił bardzo łagodnym głosem, ale jak kiedyś przebrała się miarka, to jednym uderzeniem pięści rozwalił stół w melinie i poturbował sześciu pijaczków, którzy rzucili się na niego z różami.

– Różami? – przerwałam opowieść, bo chciałam wszystko zrozumieć.

– Róże to po bandycku obtłuczone szyjki od butelek – wyjaśniła pani Zosia. – Wszystkich pijaczków zabrało pogotowie – ciągnęła. – Od tego dnia jedyną osobą, której bał się M., był nasz dzielnicowy Stefanek. Kiedy zatem była bieda i nikt już nie mógł utemperować meliniarza, sąsiad z czwartego jeździł autem po Stefanka. Ten na nieszczęście dostał mieszkanie na warszawskim Tarchominie i przeniósł się z Ursynowa na drugi koniec miasta. Ale na szczęście dla nas wszystkich… wybacz, panie Boże, M. odszedł z tego łez padołu. Amen.

Pani Zofia spojrzała w sufit przepraszającym wzrokiem i szybciutko uczyniła na piersiach znak krzyża.

–Wszyscy odetchnęliśmy, a panu Rysiowi, co to ciężko chorował na serce, to nawet tak się poprawiło, że lekarze trzy razy brali go na badania, bo nie dowierzali wynikom. Od tej pory mieszka nam się jak u pana Boga za piecem. Cisza, spokój. Nigdy nie sądziłam, że jeszcze dożyję takich pięknych czasów!

Podjęłam decyzję i przystąpiłam do licytacji mieszkania

Udało mi się zaoferować najwięcej i wkrótce mieszkanie było moje. Po podliczeniu wszystkich kosztów wyszło na to, że i tak nie zapłaciłam zbyt drogo. Nawet jeśli dodać pieniądze, które musiałam wydać na generalny remont zniszczonego lokalu. Ksiądz poświęcił wszystkie kąty i wyszedł zadowolony. Wreszcie po dwóch miesiącach prac remontowych mogłam się wprowadzić.

Mieszkanko było śliczne i przytulne. Jak pomyślałam, że latem przed oknami balkonowymi będę miała rabatki z kwiatami, to aż się rozpromieniłam z tego szczęścia. Tydzień później wynajęłam samochód meblowy i sprowadziłam się do mojego gniazdka. Jeszcze tego samego dnia spotkałam na klatce schodowej panią Zosię i zaprosiłam ją do siebie.

– Boże, ale tu ładnie  – zawołała od progu. – Jak tu kiedyś było… – przeżegnała się zamaszystym gestem. – Teraz to kompletnie inny świat. Musi pani koniecznie zapamiętać, co będzie się pani śniło pierwszej nocy. Mama mówiła mi, że ten sen zawsze się sprawdza. Życzę, żeby był najpiękniejszy z pięknych.

Niestety, był najgorszy z najgorszych. Kiedy tylko minęła północ, nagle się obudziłam. Okazało się, że zamiast na tapczanie, leżę w jakimś barłogu, przykryta wystrzępionym kocem. W powietrzu unosił się stęchły zaduch papierosowego dymu, przypalonej potrawy, kwaśny odór zgnilizny, a może liszajowatego grzyba, który wspinał się po najbliższej ścianie w stronę osmalonego sufitu. Na środku pokoju przy koślawym stole siedział łysy, brodaty facet, goły do połowy. Na blacie paliła się świeca, a tamten szukał czegoś w popielnicy przepełnionej petami. Wreszcie znalazł kiepa i przypalił go od płomienia świecy. Poczułam zapach tytoniowego dymu. 

Facet nieoczekiwanie mnie zobaczył

– Co się tak gapisz – burknął przepitym głosem, a potem splunął na podłogę.  – Kładź się, zaraz do ciebie przyjdę, to się zabawimy – uśmiechnął się do mnie krzywo, pokazując sczerniałe pieńki zębów.

Zemdlałam z przerażenia – i wtedy naprawdę się obudziłam. Zlana potem, z mocno bijącym sercem. Nie mogłam zasnąć już do rana. Od tej pory co noc ten mężczyzna siedział przy stole, ćmił niedopałek i obiecywał, że zaraz mnie obsłuży. Pewnego dnia nie zemdlałam w porę i zjawa ruszyła w moją stronę. Zaczęłam histerycznie wrzeszczeć i wyskoczyłam w piżamie z łóżka. I wtedy się obudziłam; na korytarzu, otoczona sąsiadami. Opowiedziałam, co się stało.

To wypisz wymaluj ten drań M. panią nawiedza – orzekł sąsiad z parteru. – Najwidoczniej za swoje grzechy przyszło mu teraz pokutować.

– Ale dlaczego w moim mieszkaniu?

– On nadal jest przekonany, że to jego. Może nawet nie wie, że umarł – orzekła pani Zosia. – Podobno zadławił się we śnie, więc nie zdaje sobie sprawy, że już jest kaput. Tu potrzebny jest egzorcysta.

Następnego dnia sprowadziłam księdza, który za stosownym datkiem na rzecz kościoła zgodził się poświęcić mieszkanie i się w nim pomodlić. Wyszedł przekonany, że już wszystko jest w porządku. Niestety, kolejnej nocy sen się powtórzył i znów wybiegłam na korytarz. Potem był bioenergoterapeuta ogłaszający się też jako świecki egzorcysta, ale i on nie dał rady duchowi Mroczka. A ten co noc podchodził do mnie coraz bliżej, a ja w tym barłogu byłam coraz bardziej zdrętwiała. Zaczęłam się bać, że jak do mnie dojdzie, to nie wiem… opęta mnie?

Próbowałam nie spać, ale ilekroć nadchodziła północ, to ogarniała mnie niezwykła senność, jakby coś wręcz wpychało mnie w objęcia Morfeusza.

Któregoś dnia spotkałam panią Zosię.

– Nie wygląda pani najlepiej, pani Marteczko kochana – stwierdziła.

– Postanowiłam się stąd wyprowadzić.

– Chce pani odejść? Tak bez walki?

– Był ksiądz, był bioenergoterapeuta, więc niby co jeszcze mam zrobić?

– Niech pani pojedzie z sąsiadem z czwartego piętra po dzielnicowego Stefanka. Może on znajdzie jakąś radę?

– Policja nie zajmuje się duchami.

– Co pani szkodzi? Takie ładne mieszkanko… Niech pani spróbuje.

„Racja – pomyślałam. – szkoda by było takiego mieszkania”. No i poprosiłam sąsiada, żeby zawiózł mnie do dawnego dzielnicowego, obiecując zwrócić za benzynę. Pan Grzegorz zaprowadził mnie do domu pana Stefanka. 

Ten zdziwił się, widząc go na progu.

– Przecież M. nie żyje, panie Grzegorzu – zagadnął.

– Ale jego duch wraca i próbuje w nocy zakłócać spokój tej spokojnej pani, co to po nim kupiła mieszkanie.

– Ale co ja mogę? – zdziwił się funkcjonariusz, zerkając na mnie.

Ten drań bał się pana za życia – nie ustępował sąsiad z czwartego – to może i przelęknie się po śmierci? Co panu szkodzi. Nikomu nic nie powiemy.

Policjant przyjrzał mi się uważnie i widocznie wyczytał w moim wzroku błaganie, gdyż westchnął, wzruszył ramionami i narzucił kurtkę od munduru. Pojechaliśmy do mnie. Policjant usiadł w pokoju w fotelu, a ja położyłam się na tapczanie. Myślałam, że trudno mi będzie zasnąć w takich okolicznościach, ale nie. Znów czułam, jak coś ciągnie mnie w krainę snów. I znów Mroczek palił peta i znów szedł ku mnie. I wtedy nagle rozległ się ryk policjanta:

– Jak jeszcze raz cię tu zobaczę, nygusie jeden, to nawet w piekle się przede mną nie ukryjesz! Wynocha stąd!

Twarz ducha wykrzywił okropny wyraz strachu i… znikł. A ja obudziłam się zlana potem. Dzielnicowy Stefanek wyjaśnił, że kiedy tylko usłyszał mój jęk i zobaczył, jak zaczynam rzucać się na łóżku, zrozumiał, że duch M. nawiedził to mieszkanie – i zaczął działać.

Nie uwierzycie, ale M.już nigdy więcej się nie pojawił.