„Bardzo chciałam zostać babcią. Gdy moje marzenie się spełniło, tak namieszałam, że prawie straciłam rodzinę”
„Na początku myślałam, że to minie. Że córka po prostu musi dojść do siebie po porodzie, że to emocje, hormony, zmęczenie. Przecież każda młoda matka potrzebuje czasu. Ale tygodnie mijały, a ja nadal czułam się jak widz zza szyby. Nie tak to miało wyglądać”.

- Redakcja
Całe życie marzyłam, że kiedyś będę babcią. Wyobrażałam sobie, jak noszę malucha na rękach, jak uczę go mówić „mama” i „baba”, jak piekę ciasteczka, a on siedzi przy stole i pomaga mi lepić kruche kulki z ciasta. Moja córka długo nie była gotowa na dziecko, a ja coraz bardziej czułam, że coś mnie omija. Wszyscy wokół bawili wnuki, a ja tylko grzecznie uśmiechałam się na zdjęciach z cudzych chrzcin. Gdy w końcu spełniło się moje marzenie, byłam w siódmym niebie. Ale bardzo szybko okazało się, że nic nie jest za darmo.
Zegar biologiczny tyka
– Ile ty jeszcze zamierzasz czekać? – zapytałam Martynę, niby żartem, ale bardzo uważnie obserwując jej reakcję.
– Na co? – uniosła brwi i wzięła łyk kawy.
– Na dziecko, kochanie. Nie młodniejesz – dodałam cicho, odwracając wzrok.
Zamilkła. Znałam tę ciszę. To było jej klasyczne: „mamo, nie zaczynaj znowu”. Ale ja naprawdę nie rozumiałam, co może być ważniejsze. Miała dobrą pracę, stabilny związek z Pawłem, byli po ślubie, mieszkali w dużym mieszkaniu na kredyt – no wszystko na miejscu! A ja? Ja siedziałam w swoim trzypokojowym mieszkaniu i liczyłam kolejne lata, tygodnie, dni, aż zostanę babcią.
Zaczęło się niewinnie. Martyna mówiła, że jeszcze nie czas. Że chce zwiedzać świat. Że ma marzenia, a dziecko to przecież ogromna odpowiedzialność. Rozumiałam to... przez chwilę. Ale potem, kiedy znajome z pracy wracały z urlopów macierzyńskich swoich córek i pokazywały mi zdjęcia wnucząt w ramkach na tapecie telefonu, coś we mnie sztywniało. Zazdrość. Złość. Smutek. Wszystko naraz.
– A może nie możesz? – zapytałam kiedyś, gdy już naprawdę nie wytrzymałam.
– Mamo, daruj sobie. To moja sprawa. I Pawła – rzuciła lodowato i zakończyła rozmowę.
Nie chciałam być wścibska. Chciałam po prostu... kochać. Opiekować się. Mieć dla kogo piec biszkopty i szyć poduszki w kształcie królików. A czułam się, jakby mi to prawo ktoś odebrał. Jakbym czekała na coś, co nigdy nie miało nadejść.
Wiadomość, na którą czekałam całe życie
Nie pamiętam, co wtedy robiłam. Pewnie podlewałam kwiatki albo mieszałam zupę – zwykły dzień. Zadzwonił telefon. Na ekranie – Martyna. Odebrałam natychmiast.
– Mamo… jesteś? – zaczęła niepewnie.
– Jestem, skarbie. Co się stało?
Zapadła cisza, ale już czułam, że to nie będzie rozmowa o przepisie na rosół.
– Jestem w ciąży – powiedziała i… nic więcej. Czekała.
A ja? Zaniemówiłam. Łzy napłynęły mi do oczu. Czułam, jak miękną mi nogi. W jednej sekundzie przeszła mi przez głowę cała dekada czekania. Te wszystkie nieudane rozmowy, rozczarowania, a potem... ulga. Radość. Euforia.
– Boże… Martynko! – wykrztusiłam. – Naprawdę?! To cudownie! Jestem taka szczęśliwa!
Nie odpowiedziała od razu.
– Nie ekscytuj się za bardzo, mamo. To dopiero początek. Nic nie wiadomo.
Wtedy po raz pierwszy coś mnie ukuło. Jakby nie chciała się ze mną dzielić tym szczęściem. Ale szybko to zignorowałam. W mojej głowie już kręcił się kalejdoskop planów – jakie ubranka kupię, jak urządzimy pokój dziecięcy, czy zrobię czapeczkę na drutach, czy lepiej zamówić gotową.
Następnego dnia pojechałam do niej z koszykiem owoców i książką „Jak opiekować się noworodkiem”.
– Mamo, naprawdę nie trzeba… – jęknęła tylko.
Zignorowałam to. Bo przecież teraz wszystko się zmieni. Teraz będziemy bliżej niż kiedykolwiek. Córka, wnuk, ja – rodzina. Idealna, wreszcie pełna. Tylko że Martyna chyba widziała to trochę inaczej niż ja.
„Mamo, to nasze dziecko”
Odliczałam tygodnie do porodu jak dziecko do wakacji. Martyna nie chciała baby shower, nie chciała za dużo gości, nie chciała „szumu” – jak to nazywała. A ja i tak wszystko planowałam w głowie. Ubranka, becik, wózek, nawet kocyk z wyhaftowanym imieniem.
– Jeszcze nie wybraliśmy imienia – ucięła, gdy raz zapytałam.
– Ale przecież trzeba wcześniej! Żeby potem nie było pośpiechu – próbowałam ją przekonać.
– Mamo, to nasze dziecko. Daj nam to przeżyć po swojemu, dobrze?
Przygryzłam wargi. Oczywiście, że ich dziecko. Ale ja przecież tylko chciałam pomóc, doradzić, być blisko.
W dniu porodu nie spałam całą noc. Martyna nie odbierała telefonu, nie odpisywała na SMS-y. Paweł zadzwonił dopiero o szóstej rano:
– Urodziła. Wszystko w porządku. Chłopczyk.
– Boże… a ja nawet nie wiem, jak ma na imię – wybuchłam.
– Ignacy – rzucił krótko. – Ale nie przyjeżdżaj dzisiaj do szpitala. Martyna jest zmęczona. Damy znać, kiedy będzie gotowa.
Nie przyjeżdżać? Do własnego wnuka? Myślałam, że coś mi się przyśniło. Kiedy zobaczyłam ich pierwszy raz, trzymających małego w ramionach, coś we mnie pękło. Martyna była… nieufna. Paweł – uprzejmy, ale chłodny.
– Nie całuj go, jeszcze nie ma odporności – rzuciła Martyna, gdy nachyliłam się do Ignacego.
Czułam się jak intruz. Nie matka. Nie babcia. Jak ktoś zbędny. I po raz pierwszy pomyślałam, że może moje marzenie o wnuku nie wygląda tak, jak to sobie wyobrażałam.
Poczułam się jak dziecko
Na początku myślałam, że to minie. Że Martyna po prostu musi dojść do siebie, że to emocje, hormony, zmęczenie. Przecież każda młoda matka potrzebuje czasu. Ale tygodnie mijały, a ja nadal czułam się jak widz zza szyby. Dzwoniłam, proponowałam pomoc.
– Przyniosę obiad, zrobię pranie, posiedzę z małym, jak się położycie z Pawłem na godzinkę – mówiłam z uśmiechem.
– Nie trzeba, mamo. Naprawdę. Mamy wszystko pod kontrolą – odpowiadała zawsze.
Zaczęłam przychodzić bez zapowiedzi. Z ciastem, z rosołem, z prezentami dla małego. I wtedy pierwszy raz zobaczyłam ten jej wzrok. Zmęczony, ale nie wdzięczny. Raczej… zirytowany.
– Mamo, nie możesz tak po prostu wpadać – powiedziała. – To nasz dom. Chcemy mieć trochę prywatności.
– Ale przecież jestem twoją matką! Twoją i Ignasia! – wybuchłam.
– No właśnie. Babcią Ignasia. A nie jego drugą matką. Mamo… musisz trochę odpuścić.
Wyszłam wtedy, nie mówiąc słowa. Jakbym dostała w twarz. A potem przyszło to, czego się najbardziej bałam – Pawłowi puściły nerwy. Gdy kolejny raz próbowałam przestawić im łóżeczko, „bo tu będzie cieplej”, usłyszałam:
– Heleno, z całym szacunkiem, ale nie mieszkasz tutaj. Proszę to uszanować.
Zrobiło mi się gorąco. Poczułam się jak dziecko, które przegięło i zostało wyrzucone z pokoju dorosłych. Czy naprawdę tak to miało wyglądać? Czekałam tyle lat, a teraz czułam, że się duszę. A ich obecność mnie odpycha, zamiast cieszyć. Co zrobiłam nie tak?
Nie odpuszczałam. Do czasu
Nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, w głowie słysząc tylko jedno zdanie: „Proszę to uszanować”. Jakby ktoś wcisnął mi do ust knebel. Jakby ktoś powiedział: „Twoje miejsce jest tam, za drzwiami”.
A przecież ja wszystko robiłam z miłości. Nie piłam, nie tańczyłam po klubach, nie zapominałam o urodzinach. Ja gotowałam, prałam, szyłam, dzwoniłam. I co dostałam w zamian? Ciszę. Chłód. Wytykany palcem entuzjazm.
Ale nie odpuściłam. Tydzień później znowu stanęłam pod drzwiami ich bloku. Z miseczką zupy dyniowej, bo Martyna lubiła. Dzwoniłam domofonem dłużej niż zwykle. Nikt nie otwierał. Zadzwoniłam. Raz. Drugi. Trzeci.
W końcu odebrała.
– Mamo, my… nie możemy dzisiaj rozmawiać. Paweł wziął dzień wolny, chcieliśmy spędzić ten czas razem. Proszę cię, nie przyjeżdżaj na razie.
Serce mi stanęło. „Proszę cię”? To już nawet nie „nie dziś”, tylko „nie przyjeżdżaj”?
Zostawiłam zupę na wycieraczce. Wróciłam do domu, usiadłam na wersalce i… płakałam. Płakałam długo. Bo zrozumiałam. Ja się wtrącałam. Przejmowałam. Chciałam być potrzebna tak bardzo, że nie zostawiłam im przestrzeni na bycie rodziną – bez mojej kurateli.
Tego dnia przestałam dzwonić. Nie odwiedzałam. Nie wysyłałam linków do artykułów „jak karmić piersią”. I to wtedy – po tygodniu ciszy – usłyszałam dzwonek. W drzwiach stała Martyna. Z Ignasiem na rękach.
– Mamo… czy mogłabyś posiedzieć z nim godzinę? Muszę się przespać.
Było w niej zmęczenie. I była też prośba. Bez złości. Bez dystansu. Normalna. Zrozumiałam, że właśnie teraz – kiedy odpuściłam – naprawdę stałam się babcią.
Za dużo chciałam i prawie wszystko straciłam
Ignasia kocham nad życie. Ale dopiero teraz wiem, że nie wystarczy kochać – trzeba też wiedzieć, kiedy się cofnąć. Pozwolić innym oddychać. Moja potrzeba bycia blisko była tak silna, że nie zauważałam, jak bardzo ich przytłaczam.
Dziś mam z Martyną lepszy kontakt. Nie idealny, ale prawdziwy. Dzwoni, gdy potrzebuje, wpada na obiad. Ignasia zabieram raz w tygodniu na spacer i czuję, że to wystarczy. Że nie muszę być tam codziennie, żeby być obecna w jego życiu.
Z Pawłem też jest poprawnie. Grzecznie się witamy, rozmawiamy o pogodzie. Może kiedyś mi wybaczy. Może zrozumie, że to nie była kontrola ani wścibstwo – tylko serce matki, które zbyt mocno zabiło.
Najbardziej jednak żałuję, że nie cieszyłam się tym wszystkim od początku. Że zamiast podziwiać, jak Martyna radzi sobie jako matka, ja próbowałam jej pokazać, jak powinna to robić. Chciałam być babcią-ekspertką, a nie babcią-obserwatorką. A przecież każda rola jest cenna. Nawet ta z ławki, nie ze sceny.
Marzenia o wnukach mnie zaślepiły. A kiedy dostałam to, czego tak pragnęłam, prawie to zniszczyłam. Dziś Ignacy mówi do mnie „baba Hela” i pokazuje mi obrazki z dinozaurami. A ja nie pytam, czy zjadł warzywa i czy ma czapkę. Tylko siadam obok niego, układam puzzle i słucham, co ma do powiedzenia. Bo teraz już wiem – to nie ja mam grać główną rolę. Wystarczy, że jestem częścią tej historii.
Helena, 64 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mama widziała mojego męża z inną kobietą w parku. Gdy zobaczyłam zdjęcie, straciłam panowanie nad sobą”
- „Latami utrzymywałam bezrobotnego męża. Naiwnie wierzyłam, że szuka czegoś nowego, ale on miał inny pomysł na życie”
- „Rodzina uważała mnie za przykładną żonę i matkę. Nie mieli pojęcia, z kim i dokąd chodzę po pracy 3 razy w tygodniu”