Reklama

Tunia pojawiła się w naszym życiu dokładnie sześć lat temu, podczas wakacji, które co roku spędzamy na działce pod Poznaniem. Okolica jest mało atrakcyjna dla młodzieży, więc panują tam cisza i spokój, jakich w mieście nigdy nie uświadczysz.

Reklama

Obudziły mnie dziwne dźwieki

Tamtej nocy spałam snem sprawiedliwego, gdy nagle obudził mnie jakiś pisk. „Czyżby nam się myszy zalęgły?” – pomyślałam z trwogą. Stojący przy łóżku zegarek wskazywał drugą, to nie była pora na walkę z gryzoniami Przewróciłam się na drugi bok i ponownie zamknęłam oczy. Niestety, nie udało mi się zasnąć, bo pisk się powtórzył – tym razem dłuższy i dziwnie żałosny, „To raczej nie mysz” – uznałam i obudziłam męża.

Wyszliśmy przed domek. Ciemno było choć oko wykol, pisk czy raczej kwilenie dochodziło od strony domu nieobecnego sąsiada. Przeszliśmy z Szymkiem przez płotek i zaraz za nim, na ścieżce przed altanką zamajaczyła jaśniejsza plamka. Podeszłam, schyliłam się, pomacałam delikatnie – kotek! Malutki, ślepy jeszcze, mniejszy od mojej dłoni i drżący jak osika. Serce ścisnęło mi się z żalu. Biedactwo!

To było takie maleństwo!

Natychmiast zabraliśmy go na nocny dyżur do lecznicy weterynaryjnej. Brodacz w zielonym fartuchu jeszcze dobrze kotka nie obejrzał, a już wydał wyrok:

– Nie przeżyje, za mały.

„Niech cię diabli wezmą, konowale” – pomyślałam rozzłoszczona, a na głos powiedziałam:

– Co z pana za lekarz? Nawet nie spróbuje mu pan pomóc?

– Szkoda mojego czasu i pani pieniędzy – odparł.

– O moje pieniądze niech się pan nie martwi! – warknęłam. – A ponieważ panu płacę, niech pan robi, co do niego należy!

Naburmuszony obmacał kotka, zrobił mu jakiś zastrzyk i kazał wrócić następnego dnia.

– Ale to bez sensu, nie dotrwa do rana – dodał, gdy już staliśmy w drzwiach.

A jednak uparta znajdka przeżyła noc i po śniadaniu zabraliśmy ją znów do lekarza. Tym razem do innego, który zajął się nią nie tylko fachowo, ale też troskliwie. Pod opieką doktora Tymka kociątko zdrowiało i rosło jak na drożdżach. Okazało się, że jest płci żeńskiej. Szarobura kulka dostała na imię Tunia.

Musiała z nami zostać

Po powrocie z działki urządziliśmy jej kącik na zabudowanym balkonie – co tam kącik, królestwo prawdziwe! Wiklinowy domek, śpiworek, mięciutką podusię i tyle zabawek, że hej! Choć nigdy wcześniej nie byłam kociarą, pokochałam Tunię z całego serca, a ona pokochała nas.

Jestem pewna, że rozumie, co się do niej mówi. Ba! Czasami zdaje się czytać w myślach. Może dlatego, że kiedy pierwszy raz otworzyła swoje zaropiałe oczka, zobaczyła nie swoją mamę, tylko nas. W pewnym sensie jesteśmy jej rodzicami, a ona jest naszym dzieckiem. I to bardzo rozpieszczonym dzieckiem…

Przekonaliśmy się o tym, kiedy któregoś dnia przyjechała do nas rodzina ze strony męża, z moją ukochaną przyszywaną wnuczką Agatką. Niestety, Agatka kompletnie zapomniała wziąć ze sobą swoją lalę,
a w całym naszym domu nie ma żadnych zabawek, więc rozpacz była wielka.

Zastanawiając się, czym by tu zająć małą, zaglądałam do szaf i szuflad w poszukiwaniu inspiracji, aż w końcu w jednej z nich znalazłam starego, wyliniałego misia (nawet nie pamiętałam już czyjego i czemu akurat tam schowanego). Agatka była wniebowzięta. Niestety, kiedy wyszła na moment do łazienki, po misiu, dla którego zdążyła już pobudować domek z książek, nie było śladu.

Kotka–złodziejka

Zniknął! Dziecko było bliskie płaczu, a my nic nie rozumieliśmy. Przecież nikt by Agatce nie zabrał zabawki. Zginąć też nie zginęła, to nie igła. Wspólnymi siłami przekopaliśmy cały dom, bez rezultatu. Chcąc nie chcąc, zabrałam zrozpaczoną dziewczynkę do sklepu i tam kupiłam jej nową lalę.

Następnego dnia, kiedy krewni zbierali się już do odjazdu, do dużego pokoju wkroczyła Tunia. Nie przepadała za gośćmi i na czas ich pobytu zawsze chowała się w sobie tylko znanych miejscach, wychodząc jedynie na jedzenie i siusiu. Teraz szła powoli, majestatycznie wręcz, wlokąc po podłodze trzymanego w pysku misia. Tego, który zginął Agatce!

Podeszła do bieliźniarki, w której poprzedniego dnia go znalazłam, położyła zabawkę na podłodze i spojrzała na mnie triumfalnie, jakby chciała powiedzieć:

– No już, chowaj to z powrotem. To moje i nikt nie będzie mi zabierał moich zabawek!

I dopiero wtedy przypomniałam sobie, że kiedy Tunia była mała, rzeczywiście przez moment daliśmy jej tego misia do zabawy – zanim kupiliśmy bardziej odpowiednie zabawki, przeznaczone dla zwierząt.

Mąż zażartował:

Reklama

– Dożyliśmy czasów, w których prawo własności jest święte. Nawet kocie prawo!

Reklama
Reklama
Reklama