Reklama

Jakieś dziesięć lat temu wpadła mi w ręce książka o biorytmach. Nie jestem ani przesądny, ani specjalnie wrażliwy na różne koncepcje dotyczące zdrowia, ale… książkę przejrzałem. Trzy biorytmy, każdy odpowiednio: dwadzieścia trzy, dwadzieścia osiem i trzydzieści trzy dni. Sięgnąłem po kalkulator i wyszło mi, że po pięćdziesięciu ośmiu latach życia przyjdzie taki dzień, kiedy wszystkie biorytmy się wyzerują i startują jakby od nowa, jak w dniu narodzin.

Reklama

Szczerze mówiąc, tylko tyle zapamiętałem z tej książki. I aż tyle, bo mi zapadała ta informacja w głowę i w serce. Do dnia „ponownych narodzin” zostało mi dziesięć lat. Zatem dość czasu, żeby się na ten dzień dobrze przygotować.

Moja pani doktor pierwszego kontaktu spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

– Wszystkie badania? Coś się dzieje?

– Powiedzmy, że chcę sobie zrobić przegląd techniczny przed sześćdziesiątką. Cukier, cholesterol i wszystko inne. Naprawdę mi na tym zależy – nalegałem.

– W zasadzie to jest doskonały powód – zgodziła się ze mną. – Gdyby wszyscy moi pacjenci stawiali na taką profilaktykę… hm, miałabym dużo mniej pacjentów.

Wyniki wyszły w normie, albo prawie. Cholesterol nieco za wysoki, ale jeszcze nie kwalifikował się do leczenia farmakologicznego. Dieta, więcej ruchu, mniej stresu. Niestety, miałem też podwyższone ciśnienie, więc kawa i papierosy poszły w odstawkę. Jeśli potrzebowałem powodu do zerwania z nałogiem, właśnie się nadarzył.

Potem zapisałem się do szkoły. Szkoły wyższej, zaocznej, na biznes i zarządzanie. Byłem najstarszym studentem, co miało swoje plusy. Moja żona żartowała, że poszedłem tam dla pięknych, młodych studentek, ale ja naprawdę chciałem się czegoś nauczyć.

– Panie Kornelu – powiedział mi jeden z wykładowców po ostatnim egzaminie – miałem wielu słuchaczy, ale pan nie tylko pod względem wieku jest wyjątkowy. Prawie wszystkie egzaminy na celujący. No, no, no…

– Przyznam, że łatwo nie było – odrzekłem skromnie. – W moim wieku opornie szło mi przyswajanie wiedzy, więc nie obeszło się bez wspomagania.

– Brał pan coś? – przestraszył się.

– Tylko żeń-szeń i ginkgo biloba, czyli po naszemu miłorząb – uspokoiłem go. – I coś na koncentrację oraz pamięć, ale też ziołowego. Jak widać, podziałało.

Szef zmartwił się tą decyzją

To były te prostsze sprawy, którymi musiałem się zająć. Najtrudniejsze dwie zostawiłem na później.

Skończyłem technologię drewna na Akademii Rolniczej i pracuję w dużej fabryce mebli. Zarabiam nieźle, jestem głównym technologiem i szefostwo mnie ceni. Dlatego kiedy oznajmiłem, że mniej więcej za pięć lat chcę przejść na wcześniejszą emeryturę, byli w lekkim szoku. Po pierwsze, że zamierzam ich opuścić, po drugie, że powiedziałem o tym z takim wyprzedzeniem.

– Panie Kornelu, czy coś się stało? – dyrektor personalny wyraźnie się zmartwił. – Coś ze zdrowiem? Wiem, że robił pan niedawno badania, więc może…

– Nie, wszystko w porządku – uspokoiłem go. – Mam po prostu pewne plany na emeryturę i chciałbym zacząć, póki mam jeszcze sił pod dostatkiem.

– Cóż, rozumiem… – westchnął szef. – Ale… może jakaś podwyżka?

– Nie odmówię – zgodziłem się łaskawie. – Każdy grosz się przyda.

– Poza tym – zauważył przytomnie – emerytura będzie naliczana od wyższej podstawy.

– Więc tym bardziej poproszę – uśmiechnąłem się. – I obiecuję, że przez te pięć lat dam z siebie wszystko. No i chętnie pozostanę w kontakcie później.

Z żoną poszło mi nieco gorzej.

Oszalałeś – stwierdziła krótko. – Ja się nigdzie stąd nie wyprowadzę. A już na pewno nie poza miasto!

– Ależ kociątko…

– Nie kociątkuj mi tutaj! – fuknęła jak rasowa kocica. – Co ty w ogóle wymyślasz? Odbija ci na stare lata czy co?

Nie dało się inaczej: musiałem jej wszystko wyznać jak na spowiedzi. Czyli jak zawsze. W miarę jak mówiłem o swoich planach, zaczynała się powoli uspokajać, a na koniec nawet się uśmiechnęła.

– Najbardziej podoba mi się to, że mnie kochasz i chcesz spędzać ze mną więcej czasu, w związku z czym proponujesz mi pracę w swojej nowej firmie.

– Zgadza się – kiwnąłem głową. – Będziesz dyrektorem.

– Srorem – burknęła, acz bez złości.

– Będę księgową i magazynierem, ale w sumie… i tak to robię od trzydziestu lat, na dokładkę za marne pieniądze. Tylko to mieszkanie na wsi…

– Nie na wsi, tylko za miastem – uściśliłem. – Będziesz miała własny ogród i mnóstwo czasu, żeby się nim zajmować. I duży ogródek ziołowy tuż pod oknem kuchennym. Wystarczy sięgnąć…

Moja żona kochała rośliny, w mieszkaniu było od nich aż gęsto, a na punkcie świeżych ziół w kuchni miała autentycznego bzika. I tym ostatnim argumentem wreszcie ją przekonałem.

– Nie wiem tylko, czy twój pomysł na biznes wypali – zgłosiła ostatnią wątpliwość.

– O to akurat jestem zupełnie spokojny. To jest świetny pomysł. Zwłaszcza jak Małgosia nam trochę pomoże.

Małgosia to nasza córka, nasza duma. Pracuje w dużej agencji reklamowej, ma sensownego męża, który pracuje tam razem z nią, i mają dwójkę cudnych dzieciaczków. Kiedy zaprosiliśmy ją do nas, przyjechali w komplecie. Powiedziałem im, czego potrzebuję i co chcę robić. Najpierw się zdziwili, potem zaczęli śmiać. Znaczy, dorośli.

– Dziadek… – Antek, lat siedem, spojrzał na mnie z poważną miną. – Niech inni sobie gadają, co chcą. Dla mnie pomysł jest megafajny. Będę pierwszy w kolejce.

– I ja, i ja, i ja też! – poparła go Basia, lat pięć i pół.

– Dzieci… – próbowała studzić ich zapały Małgosia. – Nie wiecie, o czym mówicie…

– Wiemy! – oznajmił Antek bez cienia wątpliwości w głosie.

– Tak, tak, tak! Wiemy i chcemy! – wykrzykiwała Basia, podskakując.

Małgosia spojrzała na męża, on na nią, a potem zgodnie skinęli głowami.

– No i dobra – powiedziała. – Zrobimy wam całą akcję reklamową, media społecznościowe, katalog i tak dalej.

– A ile to będzie kosztowało? – zainteresowała się moja połowica, która już zaczynała dyrektorować i księgować.

Zięć tylko się uśmiechnął.

– Zrobimy to w barterze – wyjaśnił.

– Czyli pierwszy produkt dla nas.

– Raczej dla nas – wtrącił Antek. – Wy się nie zmieścicie…

No i posypały się zamówienia…

Aż wreszcie nadszedł ten upragniony dzień. Dwadzieścia jeden tysięcy dwieście pięćdziesiąt dwa dni po moich narodzinach. Już wcześniej sprzedaliśmy mieszkanie, nasz nowy dom z drewna stał na zakupionej działce, całkiem sporej powierzchni, bo okazało się, że za pieniądze ze sprzedaży trzypokojowego mieszkania w bloku udało nam się kupić pół hektara ziemi i postawić drewniany dom.

Ja miałem w szufladzie już kilka gotowych projektów. Pokazałem je Basi i Antkowi, wybrali jeden i w dniu moich powtórnych narodzin, czyli kiedy wyzerowały mi się wszystkie biorytmy, zacząłem nowe życie, nową pracę i zbudowałem nowy dom.

Nie, nie chodzi o ten z drewna, w którym mieszkaliśmy od dwóch tygodni. Zbudowałem dom dla dzieci. Domek konkretniej. Na drzewie. Małgosia kręciła filmik, zięć wrzucał to do internetu, więc była transmisja on-line. Zanim skończyła się i transmisja, i budowa, czyli po tygodniu, miałem dwadzieścia kilka zleceń, w tym większość z okolic, ale trafił się też klient mieszkający prawie trzysta kilometrów od nas.

Wieczorem po skończonej pracy żona powiedziała z filozoficznym zadumaniem:

– Wiesz, różne rzeczy sobie wyobrażałam, różne plany na starość miałam, ale że zostanę wspólniczką faceta, który buduje domki na drzewach…? Na to bym nigdy nie wpadła. Jak tobie to przyszło do głowy, też nie wiem.

– W piśmie branżowym dziesięć lat temu przeczytałem artykuł o facecie ze Szwecji. To jego pomysł – przyznałem się. – Na początku wydawało mi się to bez sensu i bez przyszłości, ale… Im dłużej nad tym myślałem, tym bardziej chciałem spróbować.

– No dobrze, a te biorytmy i nowe życie?

Zaśmiałem się.

Reklama

– Powiedzmy, że to był pretekst, żeby wyjść ze swojej strefy komfortu i zacząć robić coś, co daje mnóstwo radości najlepiej cieszącym się ludziom na świecie, czyli dzieciom. I wiesz co? Miałem rację. Widziałaś miny Antka i Basi? Bezcenne!

Reklama
Reklama
Reklama