Reklama

Tatę pamiętam jak przez mgłę. Bliźniaków – w ogóle. Gdy nas zostawił, jeszcze nie chodziły.

Reklama

O ojcu mama z nami prawie nigdy nie rozmawiała.

Po prostu nas nie kochał – ucinała wszelkie pytania.

Odezwał się, gdy skończyłem trzynaście lat. Mama bez słowa podała mi słuchawkę.

– Cześć, tu tata – powiedział. – Pamiętasz mnie, prawda?

Zobacz także

Jasne, że pamiętałem. Tyle razy marzyłem o spotkaniu z nim. Wyobrażałem sobie tę chwilę na sto sposobów. Że będzie czekał przed szkołą. Że wrócę do domu i będzie siedział przy stole. Że zadzwoni z lotniska.

Pamiętałem jego głos. Niski, ciepły. Opowiadał mi na dobranoc bajki.

Ojciec powiedział, że mieszka w Hiszpanii i chciałby mnie zaprosić na wakacje.

– A Jagoda i Jacek? – zapytałem o rodzeństwo.

– A nie, ja ich przecież prawie nie znam. Za tobą się stęskniłem. Maluchy by nam tylko przeszkadzały…

Bardzo chciałem zobaczyć ojca. I ta Hiszpania… Nigdy nie byłem za granicą, nawet w Czechach. Ale wiedziałem, że nie mogę się zgodzić. Nie zrobię tego dzieciakom, a przede wszystkim mamie.

Odmówiłem. Mamie o tej propozycji od ojca powiedziałem dopiero niedawno. Gdy wtedy zapytała, o czym rozmawialiśmy, powiedziałem, że o szkole.

Nie musiał się starać, by ją zdobyć

Dopóki mama była zdrowa, w domu może się nie przelewało, ale byliśmy bardzo szczęśliwi. Mama jest pielęgniarką. Żeby nam niczego nie zabrakło, brała dodatkowe nocne dyżury i dorabiała w prywatnej przychodni. W opiece nad nami pomagała mamie sąsiadka, pani Zosia. Rodzice mamy zmarli, gdy jeszcze się uczyła. Przez ostatni rok liceum pielęgniarskiego mieszkała w internacie w Warszawie. Po powrocie do rodzinnego miasta mama zaczęła pracę w szpitalu i tam poznała przystojnego bruneta. Pracował jako przedstawiciel koncernu farmaceutycznego. Rozdawał pielęgniarkom długopisy, notesiki i czekoladki.

Mama była sama jak palec. Nieliczne ciotki i kuzyni zostali na wsi. Bogdan, mój tata, naprawdę nie musiał się wysilić, żeby ją zdobyć. Marzyła o rodzinie, własnym domu. Nie wiem, czy tata kiedykolwiek ją kochał, czy tylko uznał, że będzie dobrą żoną. Była ładna, sympatyczna, cicha, dobrze gotowała. I do tego żadnych teściów, którzy by się wtrącali do ich życia!

Po ślubie mama przeniosła się do mieszkania ojca. Te dwa pokoje to wszystko, co mu zawdzięczamy. Po rozwodzie dobrodusznie pozwolił nam w nim zostać.

Taty często nie było w domu. Ale gdy wracał, bawiliśmy się kolejką, uczył mnie jeździć na rowerze, zabierał do kina i na lody. Tak to przynajmniej pamiętam.

A potem urodziły się bliźniaki. Tata miał coraz częściej zły humor. Już mi nie opowiadał bajek na dobranoc. W domu pojawiał się coraz rzadziej.

Tamtego dnia rodzice myśleli, że dawno śpię. Ale wszystko słyszałem.

– Bogdan, przestań, nie możesz nas zostawić – mówiła mama przez łzy.

– Mówiłem ci, że nie chcę więcej bachorów, prawda? Uprzedzałam. Ale się uparłaś. Sama jesteś sobie winna!

Drzwi od kuchni trzasnęły. Słyszałem płacz mamy.

Po tamtym dniu tatę widziałem jeszcze dwa razy. W czasie ostatniego spotkania przyniósł mi nowy, błyszczący rower.

– Muszę wyjechać, więc się nie będziemy widzieć przez jakiś czas. Bądź grzeczny – powiedział.

Pamiętam, że gdy wychodził, mama stała w kuchni, trzymając na rękach bliźniaki. Nawet na nie nie spojrzał.

Dwa miesiące później poszedłem do szkoły. Jagoda i Jacek – do żłobka. Mama wróciła do pracy. Gdy szła na nocny dyżur, zostawała z nami sąsiadka.

– Pani Zosiu, nie wiem, co my byśmy bez pani zrobili – zawsze mówiła mama.

Pani Zosia była wdową. Jej jedyny syn mieszkał w Szwecji, rzadko przyjeżdżał do Polski. Gdy tata nas zostawił, pani Zosia akurat przeszła na emeryturę.

Pamiętam, że któregoś dnia zapukała do nas.

– Pani Kasiu. Nie jestem wścibska, ale wie pani, te ściany są jak z papieru. Słyszę codziennie, że pani płacze. Tak nie można. Musi się pani wziąć w garść.

A ja od niedawna mam mnóstwo wolnego czasu. Pomogę – obiecała.

I tak pani Zosia została naszą przyszywaną babcią. Nie tylko pomagała mamie w opiece nad nami, z czasem zaczęliśmy też razem spędzać święta i wakacje.

Kilka lat później mama zaczęła narzekać na żołądek.

– Znowu coś zjadłam, łyknę proszek i mi przejdzie – bagatelizowała.

Pani Zosia namawiała ją, żeby poszła do lekarza, przebadała się.

– Mam ich wystarczająco dużo na co dzień – mama zbywała ją żartami.

Niech wreszcie powie mi prawdę!

Ale gdy zaczęła nagle bardzo chudnąć, chyba sama zrozumiała, że to nie tylko zwykła niestrawność. Po wizycie w szpitalu na badaniach mama zamknęła się z panią Zosią w kuchni. Słyszałem, że obie płaczą.

– Krzysiu, chodź do nas – zawołała pani Zosia. Poszedłem do nich.

– Mama jest chora. Na pewno wszystko będzie dobrze, ale będziesz musiał być bardzo dzielny. I pomagać mamie. Rozumiesz? – pani Zosia uśmiechała się, ale i tak zacząłem się bać. Po policzkach pociekły mi łzy.

– Mamusiu, ale ty wyzdrowiejesz, prawda? – przytuliłem się do mamy.

– Jasne, syneczku, jasne – słyszałem, jak mama połyka łzy.

Nie od razu mama powiedziała mi, co jej jest.

– Kłopoty żołądkowe, takie tam – bagatelizowała.

Sprawdziłem w internecie, co mogą oznaczać jej objawy. Nowotwór. Żołądka albo jelita. Obie te diagnozy były złe.

Wieczorem poszedłem do mamy.

– Mamuś, nie okłamuj mnie. Ja wiem, że masz raka. Chcę znać prawdę. Proszę.

Mama odkryła kołdrę i zaprosiła mnie do łóżka. Poczułem się znowu, jakbym miał pięć lat. Powiedziała mi wszystko. Nowotwór jelita. Zaawansowany. Zanim lekarze zdecydują się na operację, musi przyjąć pierwszą dawkę chemii.

– Zaczynam w poniedziałek. Wiesz, może się okazać, że będę się źle czuć, wymiotować. Wtedy będziesz musiał zająć się dziećmi. Ale nie mów im prawdy.

Nie zrozumieją. Im wystarczy, że się źle czuję i mają nie przeszkadzać. Obiecujesz?

Okazało się, że tę pierwszą chemię mama zniosła całkiem dobrze. Nie straciła włosów. Nie wymiotowała.

– Jest dobrze. Nowotwór zaczął się kurczyć. Teraz jak tylko nabiorę sił, pójdę do szpitala. Ale najpierw pojedziemy nad morze – zakomunikowała mi.

Była jeszcze słaba, ale morskie powietrze wyraźnie jej służyło. Z każdym dniem nabierała rumieńców. Po tygodniu ganiała z nami za piłką jak za dawnych czasów.

– Mamciu, już jesteś zdrowa, tak? – dopytywała Jagoda. Mama pokiwała głową.

Po południu zabrała nas na lody.

– Muszę wam coś powiedzieć. Teraz czuję się dobrze, ale nie jestem jeszcze zdrowa. Będę musiała iść do szpitala. Tam lekarze zrobią wszystko, żebym wyzdrowiała. Trochę mnie nie będzie w domu. I pewnie będzie mnie mógł odwiedzać tylko Krzyś.

Buzie Jagody i Jacka zaczęły się wyginać w podkówkę. Oni zawsze wszystko robili razem. Teraz też rozpłakali się w jednej sekundzie, jak na komendę.

– Mamusiu, ja nie chcę, żebyś szła do szpitala – szlochał Jacek.

– Ja też nie – wtórowała mu siostra.

Wdrapali się na kolana mamy i przylgnęli do niej.

– Powiedz, że tam nie pójdziesz, no powiedz – zawodzili.

Wieczorem odbyła się narada starszyzny. Mama, ja i pani Zosia.

– Krzysiu. Mam nadzieję, że nie będzie mnie najwyżej przez dwa tygodnie. Bardzo nie chcę, żebyście musieli iść do pogotowia opiekuńczego czy domu dziecka. Na pewno by was rozdzielili. Dlatego nikt w szkole ani twojej, ani bliźniaków nie powinien wiedzieć, że jestem w szpitalu. Będziesz musiał robić zakupy, odprowadzać dzieci do szkoły. Gotować będzie pani Zosia – tłumaczyła mama.

– Możesz do mnie przyjść z każdą sprawą, w dzień i w nocy. Nic się nie bój. Jak będziesz musiał wyjść, popilnuję dzieciaków. Jestem tuż za ścianą. Zgoda? – pani Zosia próbowała sprawić, żebym poczuł się bezpiecznie.

Ale i tak bałem się jak diabli. Wiedziałem jednak, że nie mam innego wyjścia.

Rano mama spakowała torbę.

– Dzieci, bądźcie grzeczne. Macie się słuchać Krzysia, on jest teraz szefem. Będzie też wami pani Zosia. Będę dzwonić, jak tylko dam radę.

Mama ucałowała bliźniaki, objęła mnie i szybko wyszła, żeby samej się nie rozkleić. Wieczorem wpadła pani Zosia. Nasmażyła naleśników. Maluchom od razu poprawił się humor.

– Zostać z wami na noc? – zapytała, gdy bliźniaki już po kąpieli leżały w łóżkach.

– Bardzo proszę. Trochę się boję – poprosiłem. Z kimś dorosłym w mieszkaniu poczułem się pewniej.

Rano pani Zosia dała nam śniadanie. Zaprowadziłem bliźniaki do szkoły. Potem odgrzałem im obiad, który sąsiadka zostawiła nam w lodówce. Wieczorem zadzwoniła mama.

– Jak sobie radzisz?

Zapewniłem, że wszystko dobrze, i zawołałem rodzeństwo. Przez chwilę opowiadali mamie jedno przez drugie o wszystkim, co ich spotkało w ciągu dnia. Ale gdy mama zaczęła się żegnać – poryczeli się.

Co ten Jacek znów narozrabiał?

Tak zaczął się pierwszy tydzień bez mamy. Trzy dni później lekarze wycięli jej spory kawał jelita. Odwiedziłem ją dwa dni po operacji. Była blada jak ściana, nie miała siły mówić. Ale próbowała się uśmiechać. Powiedziałem jej, że dostałem piątkę z matmy, a bliźniaki przyniosły „słoneczka” z przyrody. Widziałem, że walczy z opadającymi powiekami, więc ją zostawiłem.

Dwa tygodnie później mama ciągle była w szpitalu. Rana się paprała, pojawiły się inne komplikacje. Mama się martwiła, że jak szybko nie wróci do domu, to cała nasza trójka trafi do pogotowia opiekuńczego.

– Krzyś? Dzwonili do mnie ze szkoły bliźniaków. Jakieś kłopoty. Powiedziałam im, że mam badania i że zajmuje się wami ciocia. Ale idź sam z nimi porozmawiać, bo jak zaczną przepytywać panią Zosię, to się wygada, że jest sąsiadką.

Poszedłem. Okazało się, że Jacek pobił się z jakimś chłopakiem.

– U was w domu wszystko dobrze? – spytała wychowawczyni. – Bo i Jacek i Jagoda są ostatnio jacyś rozkojarzeni i rozdrażnieni .

Zapewniłem ją, że wszystko dobrze.

Mama dużo pracuje, nie miała dla nich ostatnio byt wiele czasu, to może dlatego – skłamałem.

Zabrałem bliźniaki na lody.

– Jacek. Musimy porozmawiać po męsku. Koniec z awanturami w szkole. Mama musi mieć siłę, żeby wracać do zdrowia. Nie może się jeszcze denerwować wami!

Dzieci grzecznie przytaknęły i zjadły swoje lody. Wieczorem sprawdziłem im zeszyty, dopilnowałem pracy domowej. Przeczytałem bajkę. Gdy już spali, zajrzała pani Zosia.

– Wszystko dobrze? Biegałam dziś po lekarzach i do was nie zajrzałam. Zjedliście pyzy? I ciasto? To dobrze. Jutro usmażę mielonych. I odwiedzę twoją mamę.

Nic jej nie powiedziałem o kłopotach w szkole. Uznałem, że skoro to ja jestem głową rodziny, to muszę sam rozwiązywać nasze problemy.

Mama wyszła ze szpitala tydzień później. Była ciągle bardzo słaba, ale ubłagała lekarzy, żeby puścili ją do domu.

Cieszyłem się, że jest z nami, ale obowiązków miałem teraz jeszcze więcej. Musiałem pomagać jej we wszystkim. W ubieraniu, myciu się, jedzeniu. Dzieciaki zachowywały się, jakby nie zauważyły, że mama ledwie żyje. Wpadały do jej pokoju i gdybym ich nie zatrzymał, wskakiwałyby jej na łóżko.

– Mamusiu, a wiesz, Kasia będzie mieć braciszka… Mamo, zobacz, co narysowałem… Mamo, gdzie są moje czerwone baletki… – zasypywali ją tysiącem słów.

– Wiesz, wstaw do mnie ten mały stolik z waszego pokoju. Będą mogli tu u mnie rysować, odrabiać lekcje. Chcę na nich sobie popatrzeć – poprosiła. Miała taki smutny głos, że się wystraszyłem.

– Mamusiu, ale nie czujesz się gorzej? Wszystko OK?

Pokiwała głową. Po miesiącu była na tyle silna, że po raz pierwszy poszliśmy na spacer. Doszła do pierwszej ławki i usiadła, dysząc. Po godzinie dotarliśmy do placu zabaw. Widziałem, że jest taka szczęśliwa!

Pani Zosia dalej nam gotowała, ale mama coraz więcej krzątała się po domu. Aż zaczęła się kolejna chemia. Tym razem dużo agresywniejsza. I mama znosiła ją dużo gorzej. Całymi nocami siedziałem z nią w toalecie, gdy wymiotowała.

– Idź spać, synku – prosiła.

Ale nie mogłem jej tak zostawić. Zacząłem się spóźniać do szkoły. Na niektórych lekcjach spałem. Zamiast czwórek i piątek zacząłem zbierać tróje.

– Krzysztof, wpadnij do mnie po lekcjach – poprosił matematyk, nasz wychowawca. Czułem, że jestem w tarapatach.

– Siadaj. Widzę, że coś się dzieje. Coś złego. Musisz mi wszystko opowiedzieć. Tylko wtedy będę mógł ci pomóc.

Jestem pewien, że wychowawca spodziewał się, że wpadłem w narkotyki albo prześladuje mnie jakiś osiłek ze starszej klasy. Ale wysłuchał wszystkiego, co mu powiedziałem. Od początku. O ojcu, bliźniakach, chorobie mamy. I jej lęku, że trafimy do domu dziecka. I że jest mi czasem bardzo ciężko. Że pani Zosia stara się, jak może, ale jednak to na mnie spada opieka nad mamą.

– I tylko nie wiem, jak może pan pomóc, panie profesorze – zakończyłem.

Zacząłem nawet zarabiać!

Nauczyciel milczał dłuższą chwilę.

– Jestem z ciebie dumny. Naprawdę. Wziąłeś odpowiedzialność za rodzinę, rodzeństwo. Jak prawdziwy facet. Szacunek. Tylko żałuję, że mi nie powiedziałeś wcześniej. Nie wiem, jak mógłbym pomóc, ale powinienem wiedzieć. Wiesz, czasem wystarczy mieć z kim pogadać. Zwierzyć się. Od tej pory będziesz wpadał pogadać, dobra? Raz na tydzień albo częściej. A ja powiem nauczycielom, żeby ci trochę odpuścili. Nadrobisz wszystko później, tego jestem pewien.

Miał rację. Ta rozmowa mi pomogła. Nawet bardzo. Mogłem wreszcie komuś powiedzieć prawdę. I przestałem się martwić chociaż o szkołę.

Nocami, siedząc z mamą w łazience albo drzemiąc w fotelu obok jej łóżka, wyobrażałem sobie, że pojawia się ojciec. Mówi, że dowiedział się o chorobie mamy i przyjechał, żeby z nami zamieszkać i nam pomóc. W jednym wariancie zgadzałem się, w drugim – mówiłem mu, że radzimy sobie świetnie bez niego. Ciągle nie mogłem się zdecydować, który wariant wybrałbym, gdyby tata naprawdę stanął w drzwiach.

W końcu chemia się skończyła. Po miesiącu mama poszła na badania. Nie było kolejnych ognisk choroby, nie było przerzutów! Wieczorem po raz pierwszy w życiu piłem szampana. Pani Zosia upiekła tort. Dzieciaki powyciągały urodzinowe trąbki. Impreza trwała prawie do północy. Dobrze, że następnego dnia była sobota, bo spaliśmy wszyscy do południa.

Mama wróciła do pracy. Ale nie miała już siły ciągnąć dodatkowych dyżurów. Było krucho z pieniędzmi. Czasem dożywiała nas pani Zosia.

– No popatrzcie, jaka ze mnie gapa, usmażyłam tych kotletów jak dla pułku wojska. Musicie mi pomóc, bo się zmarnują – oświadczała, wkraczając do nas z całą miską schabowych. Mama udawała, że wierzy w jej kłamstewka. Wiedziała, że bez jej pomocy byłoby z nami kiepsko.

Tak jak obiecałem – chodziłem regularnie pogadać z wychowawcą. Zapytałem, czy nie ma jakiegoś pomysłu, gdzie mógłbym zarobić.

– Nie masz jeszcze 16 lat, ale coś wymyślimy – obiecał.

Po tygodniu dał mi telefon do rodziców chłopaka, który potrzebował korepetycji z matematyki.

– Ten Antek to uczeń mojej żony. Chce się podciągnąć z matmy. Myślę, że sobie świetnie poradzisz.

Mamie nic nie powiedziałem. Chciałem, żeby miała niespodziankę. Za pierwsze pieniądze zrobiłem wielkie zakupy. Przytargałem je do domu.

– Krzysiek, przecież nie dałam ci żadnych pieniędzy – zaniepokoiła się mama. – Nie zrobiłeś chyba nic głupiego?

– Nie, no skąd. Tylko mały napad na bank. Ale bez broni, więc luzik – zażartowałem.

Mama przez chwilę przyglądała mi się badawczo. Ale w końcu zaczęła się śmiać.

Opowiedziałem jej o korepetycjach.

– Jak będę sobie radzić, to wychowawca znajdzie mi jeszcze jednego ucznia. Te pieniądze są dla nas, dla wszystkich. Zgadzasz się, prawda?

Mama przyciągnęła mnie do siebie.

– Boże, jaki ty już jesteś duży. Nawet nie mogę cię pocałować w czubek głowy. I jaki dorosły. Zajmujesz się domem, rodzeństwem i jeszcze przynosisz pieniądze. Prawdziwa głowa rodziny. Ale jesteś pewien, że dasz radę? Że to się nie odbije na szkole. Wiem, że miałeś ostatnio kłopoty.

Zapewniłem ją, że wszystko jest pod kontrolą.

– Wierzysz mi, prawda?

Mama pokiwała głową.

– Zgadzam się, ale umowa jest taka. Z każdej wypłaty jedną trzecią zatrzymujesz dla siebie. Możesz odłożyć. Albo wydać. Ale na siebie. Nie na zabawki dla dzieciaków czy prezenty dla mnie. To co, umowa stoi?

Reklama

Uścisnęliśmy sobie ręce. Jak dwójka odpowiedzialnych dorosłych. Tego dnia uświadomiłem sobie, że moje dzieciństwo się skończyło. I wcale tego nie żałuję.

Reklama
Reklama
Reklama