Reklama

Pa, pa, tatusiu! – wołali za mną synek i córka, biegnąc wzdłuż żywopłotu. Przez chwilę jechałem wolno, aby mogli nadążyć. W końcu pomachałem im rękę, zatrąbiłem na pożegnanie i przyspieszyłem, wyjeżdżając przez bramę ośrodka wypoczynkowego. W lusterku wstecznym zamajaczyła mi przez sekundę sylwetka mojej żony, również machająca ręką. Skręciłem w ulicę nadmorskiego kurortu i straciłem ich z oczu.

Reklama

Rodzina została na wakacjach, a ja wracałem do domu. W tym roku nie mogłem wziąć urlopu latem. Moja firma podpisała bardzo duży kontrakt, a ja zostałem mianowany na jednego z głównych członków zespołu projektowego. Od kilku tygodni otaczały mnie kosztorysy, prezentacje, plany realizacji projektu i dziesiątki ludzi, którzy czegoś ode mnie żądali. Innymi słowy, nastał gorączkowy okres w moim życiu zawodowym.

Słomiany wdowiec na posterunku

Kiedy poszedłem do szefa z prośbą o standardowy letni urlop, ten uśmiał się serdecznie, poklepał mnie po plecach i pochwalił moje poczucie humoru. Dodał, że mam tak trzymać dalej, czyli ciężko pracować i tryskać dowcipem. Nie wiem, czy żartował, czy w ten sprytny sposób spławił mnie bez awantury. Wynik był jednoznaczny – nie pojadę z rodziną na wakacje. Odwiozę żonę z dziećmi nad Bałtyk na trzy tygodnie i będę ich odwiedzać w weekendy. O ile wir pracy nie wessie mnie również na sobotę i niedzielę.

Jako słomiany wdowiec radziłem sobie nawet nieźle. Okazało się tylko, że nie bardzo wiem, co robić popołudniami. Zapowiadana ciężka praca nad projektem traciła rozpęd z każdym kolejnym słonecznym dniem. Klient przestał być tak upierdliwy i już w drugim dniu mojej gotowości do służby w wymiarze 24 godzin na dobę oświadczył, że jedzie daleko, pod palmy, na jakąś karaibską wyspę. I dodał, że jeżeli zakłócimy mu wypoczynek telefonami bez uzasadnionego powodu, obciąży nas kosztami połączeń roamingowych.

Następnie zaczęli znikać członkowie zespołu – dyrektor finansowy, administracyjny, szef programistów, sami programiści… Oni jakoś wymusili swoje urlopy. Może nie umieli, tak jak ja, łączyć zaangażowania z tryskającym dowcipem i szef, w obliczu ich zdeterminowania, dał im, czego chcieli. Na posterunku został tylko specjalista od marketingu, ale on zawsze deklarował, że praca to jego pasja, a wypoczynek w gronie bliskich doprowadza go do nerwicy i depresji. Niestety kontakt z nim mnie doprowadzał do nerwicy i depresji, więc ograniczałem nasze spotkania do minimum.

Zobacz także

Moja rodzina wypoczywała za to w najlepsze. Codziennie do siebie dzwoniliśmy. Dzieci relacjonowały morskie szaleństwa w bałtyckiej wodzie o temperaturze 15 stopni Celsjusza i prześcigały się w donosach, kto zjadł więcej gofrów z bitą śmietaną i posypką, oraz kogo bardziej po tym bolał brzuch.

Na imię jej było Hania

Tak minęły trzy dni. Zrobiłem w domu kilka napraw, odkładanych od wielu miesięcy. Odwiedziłem grób dziadków, na co również zawsze brakowało czasu. Jednak życie singla okazało się dość nudne. Wszystkie filmy w telewizji już kiedyś widziałem albo się do oglądania nie nadawały, a planowana rozrywka w postaci lektury ambitnej i bardzo grubej powieści autora młodego pokolenia była stanowczo ponad moje siły człowieka głodnego niskiej rozrywki. Dlatego telefon od Andrzeja był jak wybawienie.

– Stary, lato w pełni, a ty w mieście się smażysz? – dziwił się mojemu nieszczęściu. Cóż miałem robić? Przytaknąłem.

– Ja też – oświadczył tamten niespodziewanie. – Uwielbiam to. Baba i nasze ryczące od rana do wieczora szczęścia wdychają jod i morską bryzę, a ja mam wreszcie spokój i czas na życie wewnętrzne. Spotkajmy się kiedyś wieczorkiem, dawno nie popiliśmy – zaproponował.

Zapowiadane „kiedyś” nadeszło bardzo szybko, bo w ten sam dzień. Życie wewnętrzne Andrzeja okazało się być bardzo głębokie i obszerne. Konkretnie obejmowało ono pół Pubu pod Kogutem oraz zgraję roześmianych znajomych obojga płci, w większości młodszych od nas. Przywitałem się i ochoczo włączyłem w jego przeżycia wewnętrzne.

– Skąd ty znasz takie młodziutkie dziewczyny? – zagadnąłem go, patrząc z zazdrością na jego komitywę z obecnymi w klubie dziewczynami.

Jedna, wyglądająca na dwadzieścia lat, była z nim w szczególnie bliskim kontakcie. Andrzej potwierdzał tę zażyłość, krążąc swoją dłonią po udzie miłej studentki, raz po raz wjeżdżając bezczelnie pod krótką spódniczkę. Ta bezczelność najwyraźniej bardzo się jej podobała.

– Trzeba być na bieżąco, stary. Przecież nie będę zapraszał tych podstarzałych lasek z naszej klasy – odpowiedź była jasna i szczera.

Andrzej był mentalnie o dwadzieścia lat młodszy niż wynikało z metryki i chciał to pokazać całemu światu. O zdanie jego żony w materii bycia na bieżąco, rzecz jasna, nie pytałem. Domyślałem się odpowiedzi.

Grubo po północy rozeszliśmy się do domów. Duża grupa ludzi, która opuściła progi Pubu pod Kogutem, topniała z każdą przecznicą. W końcu nawet Andrzej z uwieszoną u szyi studentką oddalili się w swoim kierunku. Zostaliśmy tylko ja i ona. Hania. Tak się przedstawiła. Rozmawialiśmy od około trzech godzin tylko ze sobą. Ślicznie wyglądała w półmroku, z włosami spiętymi w kok, w czarnej sukience, z wielką bransoletką na nadgarstku, niczym jakaś artystka. Była naprawdę piękna. Lubiła muzykę poważną i ekspresjonizm.

Jej ulubionym pisarzem był ów twórca młodego pokolenia, którego gruba książka na próżno czekała na mojej półce, bym ją przeczytał. Nie przeszkadzało mi to wcale nazwać się również wielbicielem jego talentu. Chwaliłem się też znajomością ekspresjonizmu, choć chyba go myliłem z impresjonizmem. Jednak jej to w ogóle nie przeszkadzało. Moje kulturoznawcze teorie przyjmowała z uśmiechem i błyskiem zachwytu w oczach. Nie wiem, kiedy minęły te trzy godziny. Cóż za cudowny pomysł z tym spotkaniem u Andrzeja!

– Jutro mam wolny wieczór, może byśmy poszli razem na wieczorek jazzowy – zaproponowała, gdy zostaliśmy sami.

– Jasne, pewnie, nie ma sprawy. Bardzo chętnie – ogarnęła mnie fala radości.

Wymieniliśmy się numerami telefonów. Po kilku minutach dziewczyna zniknęła w bramie swojego domu, a ja nerwowo przeglądałem swój aparat. Siedem nieodebranych połączeń od Jadwisi. Cholera, jak mogłem zapomnieć? Dlaczego nie poczułem, że telefon szaleje mi w kieszeni? Przecież codziennie do siebie dzwonimy. Codziennie zapewniamy się, że o sobie pamiętamy. Jednak dziś było inaczej…

Przynieś dobry humor i poduszkę do spania

Rano ledwo zwlokłem się z łóżka – godzinę później niż zwykle. Alkohol już wyparował i pozostawił po sobie niedobór glukozy w mózgu, nazywany powszechnie kacem. Wypiłem hektolitry napojów i krok po kroku pokonywałem swój ciężki stan.

W pracy, podczas przerwy śniadaniowej zadzwoniłem do rodzinki.

– Przepraszam, kochanie. Kryzys w projekcie. Klient szaleje, szef szaleje, marketingowiec szaleje. Po prostu nie wiedziałem, w co ręce włożyć. Jak spędziliście dzień? Ja też cię kocham i tęsknię.

Ledwo skończyłem, przyszedł SMS: „Wieczorek jazzowy dziś o 18. Przynieś dobry humor i poduszkę do spania, gdyby przynudzali. Hania”.

Uśmiechnąłem się. Ma dziewczyna poczucie humoru. Byłem pewien, że żadna poduszka nie będzie mi potrzebna.

– Dzień dobry – prezes właśnie przechodził obok i zajrzał do mojego biura. – Klient mnie wczoraj oficjalnie poinformował, że zawiesza prace nad projektem na czas jego wyjazdu. Pan prosił o urlop. Proszę jechać. Chyba pan mówił, że rodzina już wczasuje. Może pan do nich dołączyć.

– Tak, tak, oczywiście, dziękuję – potwierdziłem chęć wyjazdu, jednak ton mojego głosu zdziwił nawet szefa, niezbyt czułego na mowę ciała i sygnały niewerbalne.

– Coś się pan zbytnio nie cieszy. Kryzys w małżeństwie? – spytał i wyszedł, nie czekając na odpowiedź.

Spojrzałem na zegarek. Jeszcze kilka godzin zostało do osiemnastej. Jak tu przetrwać ten czas?

A co, jeśli Jadwisia wróci wcześniej?

Wyszedłem z biura po czwartej, umyłem się, wypachniłem, kupiłem pąsową różę. Dopadł mnie nastrój jazzowo-euforyczny. Jako że koło południa dzwoniłem do rodzinki nad Bałtykiem, więc dziś już nie musiałem. Pędziłem przez miasto jak na skrzydłach. W pewnym momencie zobaczyłem wśród przechodniów znajomą twarz… Żona Andrzeja! Szła chodnikiem w moją stronę. Właściwie to mało się znaliśmy, Andrzej był moim kumplem z liceum, a z nią rozmawiałem zaledwie kilka razy w życiu. Jednak mogła mnie poznać.

Była coraz bliżej, usiłowałem jakoś zakryć ciałem kwiatek. Nie chciałem żadnych pytań, dla kogo to i z jakiej okazji. Był on jednak za duży, żeby go po prostu schować do kieszeni. W końcu zostawiłem różę na ławce. „Zaraz ją zabiorę jak tylko żona Andrzeja przejdzie”. Kobieta zbliżyła się na kilka kroków. Skinąłem jej głową i uśmiechnąłem się promiennie. Ona przemknęła obok, nie zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem.

Jednak jej twarz zwracała uwagę – czerwona od płaczu, jakby nieobecna. Patrzyła przed siebie smutnym wzrokiem, zanurzona w innym i raczej nieprzyjaznym świecie. Wtedy sobie przypomniałem słowa Andrzeja, że rodzina jest nad morzem. I od razu przyszła mi na myśl ta młoda dziewczyna w krótkiej spódniczce. Czyżby żona wróciła szybciej i zastała zabawowego męża w niedwuznacznej sytuacji? Zagryzłem wargi w zadumie. Ale wpadł!

Wtedy naszły mnie myśli dotyczące mojej sytuacji. A co by było, gdyby tak moja Jadwisia dziś wróciła szybciej? Zresztą nie musiała nawet wracać. Gdyby mnie spytała wprost, gdzie i z kim jestem, co odpowiem? Jak wybrnę z tej i być może kolejnych mętnych sytuacji?

Piękna róża leżała na ławeczce, piękna kobieta czekała pod klubem muzycznym. A ja stałem i wpatrywałem się w czerwony pąk kwiatu. Jazzowa euforia gdzieś minęła. Co robić? Podnieść? Wrócić do domu? Skasować kontakt, SMS-y? Kurczę, szkoda by było. Tak się fajnie rozmawiało… Co robić?

Jedyna słuszna decyzja

Następnego dnia wieczorem skręciłem w bramę ośrodka wypoczynkowego nad morzem. Dzieci zobaczyły znajomy samochód i od razu przybiegły w moim kierunku.

– Hurra! Tata przyjechał, hurra! – krzyczały, pędząc przez trawnik.

Po chwili witaliśmy się na parkingu.

– Uwaga, uwaga! Bardzo ważna wiadomość – ogłosiłem tubalnym głosem, niby konferansjer w cyrku. – Zostaję z wami do końca. Mam urlop!

– Hurra! – znowu wrzasnęły dzieci.

Wyciągnąłem z tylnego siedzenia różę i podałem Jadwisi.

– Dla mojej najukochańszej, jedynej żony. Dziękuję ci za to, że jesteś.

Reklama

Do kwiatka dodałem mówkę i dostałem buziaka. Zrobiło się bardzo miło. Miałem tylko nadzieję, że Hania w końcu przestanie dzwonić i przysyłać te cholerne SMS-y z pytaniem, dlaczego nie pojawiłem się na wieczorku jazzowym. Niech się odczepi, przecież nic jej nie obiecywałem.

Reklama
Reklama
Reklama