Reklama

Nie poszłam wtedy do pracy, ale nie zmieniło to nic w moim życiorysie. Praca przyszła do mnie. W biurze, jak zwykle w takiej sytuacji harmider i rozgardiasz, a ja potrzebowałam spokoju. Szefowa spodziewała się kontroli rachunków w najbliższych dniach i wszyscy siedzieli jak na wulkanie. Ponieważ ja prowadzę w firmie księgowość – doskonale wiedziałam, że wszystkie papiery mam w porządku. Wiadomo jednak, jak to bywa z urzędnikami: czasami z czystej złośliwości, że wszystko jest OK, potrafią tak namącić, że zawsze wyjdzie na ich prawdę.

Reklama

Wzięłam więc wszystko do domu i sprawdzałam raz jeszcze ostatni rok podatkowy. No i było jeszcze pół segregatora bieżących transakcji, które trzeba było wprowadzić. Roboty po dziurki w nosie! Zamknęłam się w pokoju i pod groźbą rzucenia kapciem zabroniłam do niego wchodzić, póki nie wyjdę. Nic nie pomogło. Dorka już po raz drugi wchodziła do pokoju na palcach.

– Mamuś, jutro mam sprawdzian z matmy, mam problem.

– Ja też mam problem. Jutro jest kontrola w firmie, muszę pracować.

– Tylko chwilę.

Zobacz także

– Idź do ojca.

– Wróci późno, powiedział…

– Córcia, kombinuj, naprawdę nie mogę się od tego oderwać. Przepraszam.

Żal mi było, że nie mogę jej pomóc. Zresztą, coraz mniej już mogłam. Matematyka w końcówce podstawówki zaczynała mnie przerastać. Na szczęście rzut oka na podręcznik trochę wyjaśniał, a praktyka księgowej też robiła swoje. Ale dziś – córka musiała sobie radzić sama.

Skończyłam pracę koło drugiej w nocy. Dorka już spała, Tadek też. Wsunęłam się do łóżka z wyrzutami sumienia i natychmiast zasnęłam. Rano wybiegłam pierwsza z domu, licząc, że Tadeusz wyprawi małą do szkoły. Kontroli na szczęście jeszcze nie było, więc do domu wróciłam normalnie. Dorka rzuciła mi się od razu na szyję, krzycząc:

– Mamuś, piątkę dostałam, piątkę!

– Matko kochana! Sama sobie wczoraj poradziłaś? – zdumiałam się.

– Tata mi pomógł – odpowiedziała z wyraźnym wyrzutem.

Pokiwałam głową ze zrozumieniem.

Ale po chwili ta odpowiedź: „tata mi pomógł” nagle, jak błysk, przeleciała mi przez głowę i przypomniałam sobie pewne zdarzenie z dzieciństwa, które na trwałe zapisało się w mojej pamięci.

W szkole też szczerze nie cierpiałam matematyki i ciągle miałam z nią problemy. Któregoś dnia matematyk zapowiedział klasówkę na następny dzień.

– Nic nowego, materiał, który przerabialiśmy do tej pory. Może jedno zadanko ponad normę, dla najlepszych – dodał.

Po południu miałam trening przed sobotnim meczem w szczypiorniaka z sąsiednią podstawówką. Musiałam pójść, nie mogłam nawalić. Moje koleżanki nie miały drugiej bramkarki.

Wróciłam do domu padnięta. Zostawiłam wszystkie inne lekcje, zajęłam się tą nieszczęsną matematyką. Jak na złość, kompletnie nic mi nie szło, mimo że po cichu przed matką wytrąbiłam kubek prawdziwej kawy. Machinalnie wertowałam książkę, przeglądałam zeszyt, próbując powtórzyć zadania z poprzednich lekcji.

Usiłowałam porozwiązywać je wszystkie jeszcze raz. Nic z tego – w głowie pustka i mroczki ze zmęczenia przed oczami. W końcu wykończona położyłam się spać.

Zanim nadszedł sen, westchnęłam:

– Dobry Boże, pomóż mi, bo inaczej leżę na łopatkach.

W nocy ocknęłam się i zobaczyłam, że na moim łóżku siedzi dziadek, głaszcze mnie po ręce i przygląda mi się. Wystraszyłam się, bo dziadek nie żył już od kilku lat.

A teraz siedział obok mnie i mówił:

– Nie bój się maleńka. Przyszedłem ci powiedzieć, że nie musisz się wcale bać tej klasówki. Poradzisz sobie sama, tylko uwierz, że potrafisz. Wtedy wszystko się uda… Uwierz, że dasz radę – powtórzył.

– Ale dziadku, ja nawet nie zdążyłam powtórzyć wszystkich zadań, z których będzie ta klasówka – jęknęłam.

– Dasz sobie radę – stwierdził i pocałował mnie w czoło. – Przyślę kogoś, kto ci pomoże – dodał i zniknął tak błyskawicznie jak się pojawił, a ja znów zapadłam w sen, trochę roztrzęsiona wrażeniami.

Śniła mi się, oczywiście, klasówka, przed oczami latały mi wzory z algebry, widziałam całe zadania, jakbym siedziała w klasie i pochylała się nad nimi.

Wydawały się dziecinnie proste, rozwiązywałam je, jakbym nic innego nie robiła całe życie. Bez chwili zastanowienia.

Rano obudziłam się wypoczęta i w dobrym nastroju. Ale kiedy uzmysłowiłam sobie, że to był tylko sen – nastrój mi się popsuł i do szkoły szłam jak na ścięcie.

Nawet nie spojrzałam na zadania, bo i po co

Pierwsza była matematyka. Nauczyciel porozsadzał nas, każdego w osobnej ławce i rozdał testy. Nie cierpiał ściągania, i jeśli tylko kogoś przyłapał – od razu wywalał za drzwi. Nawet więc na ściągę nie mogłam liczyć. Zresztą nawet jej nie przygotowałam, znając jego zwyczaje. Chociaż, jakby mnie wywalił za ściąganie, może byłoby to „bardziej honorowo” niż oddanie pustej kartki, bo taki miałam zamiar, wiedząc, że nic nie napiszę. Nawet nie spojrzałam na test, uznając, że czeka mnie totalna katastrofa.

Siedziałam tak kwadrans, potem postanowiłam wstać i oddać pustą kartkę. Wzięłam ją do ręki i uniosłam się z ławki. W tym momencie musiałam spojrzeć na zadania. Spojrzałam i zaniemówiłam

Ale matematyk już mnie dostrzegł:

– Skończyłaś, Marta?

Szybko usiadłam, bąkając, że chciałam go o coś zapytać, ale już się domyśliłam. Jeszcze raz spojrzałam na zadania. Wydawały się dziwnie znajome! Wyglądało na to, że były to te same zadania, które mi się przyśniły i, co najciekawsze, w tym śnie bezbłędnie je rozwiązałam. I pamiętałam, jak to zrobiłam. Aż stęknęłam z wrażenia. Rozwiązałam je w kwadrans. Nawet to, które było ekstra, dodatkowe, dla najlepszych. Wstałam i odniosłam je na biurko nauczyciela. Spojrzał na mnie podejrzliwie:

– Pokaż łapki, Marta – powiedział.

Odwróciłam dłonie „do przeglądu” na dowód, że nic na nich na napisałam.

– No, no – cmoknął ze zdziwienia, pamiętając, jak ostatnio dukałam przy tablicy.

Kiedy wyszłam z klasy, ogarnęły mnie wątpliwości: a może tylko mi się tak wydawało, może to nie były te same zadania? Może jednak je źle rozwiązałam? Zdenerwowałam się i po raz pierwszy w życiu nie mogłam się doczekać następnej lekcji znienawidzonej matmy.

Kiedy wreszcie nadeszła, byłam spięta jak przed klasówką. Nauczyciel wniósł cały skoroszyt naszych klasówek. Rozłożył je na biurku i rozpoczął ich omawianie. Robił tak zawsze, mówiąc, że na błędach także się uczymy. Nawet na cudzych. Zaczął od prac najlepszych: czwórkowych i piątkowych. Mojej pracy wśród nich nie było. Nie było jej także przy trójkowych.

„No – pomyślałam – a ja głupia miałam jeszcze jakieś nadzieje. Przyśniły mi się rozwiązania. Akurat!”.

Zostały do wyczytania dwóje.

Zasłoniłam sobie uszy rękami, żeby nie słyszeć tej totalnej kompromitacji. I tak siedziałam podparta.

Nagle Ela, z którą dzieliłam ławkę, szturchnęła mnie w bok.

– Słuchaj, o tobie mówi.

Odsłoniłam uszy, a potem zrobiłam wielkie oczy ze zdumienia. Matematyk patrzył na mnie i domagał się odpowiedzi na pytanie, którego nie usłyszałam.

– No, Marta, jestem pełen podziwu – mówił z uśmiechem. – Test bezbłędny, a na dodatek rozwiązałaś świetnie zadanie dla najlepszych. Było trudne, przyznaję. Wybrałem je ze zbioru dla licealistów. To teraz zdradź nam tajemnicę, kto cię tak świetnie przygotował do klasówki?

Odruchowo odpowiedziałam:

– Dziadek mi pomógł.

Matematyk spojrzał na mnie z dezaprobatą i pokręcił głową. Miasteczko, w którym wtedy mieszkałam, było małe i wszyscy wiedzieli, że dziadek parę lat temu umarł. Nauczyciel wręczył mi kartkę z testem. A tam piątka z plusem! Jedyna na całą klasę.

Reklama

I kiedy teraz Dorka przybiegła z radością, oznajmiając mi, że dostała piątkę, krzycząc, że tata jej pomógł – przypomniała mi się tamta historia. Do dziś nie potrafię jej wytłumaczyć… Ale chyba dzięki niej zostałam księgową.

Reklama
Reklama
Reklama