Reklama

Odkąd pamiętałam, dziadek Bronek nie lubił swojego sąsiada, pana Władka. Nie znosił go do tego stopnia, że nie mogłam bawić się z jego wnuczkami, które były mniej więcej w moim wieku. Bardzo żałowałam, bo w okolicy nie było dużo dzieci, najczęściej sami chłopcy, więc towarzystwo dziewczynek było na wagę złota.

Reklama

Ale co mogłam zrobić, kiedy dziadek dawno zadrutował furtkę pomiędzy obejściami, a sąsiada nazywał „starym donosicielem”? Zabronił mi się też widywać z sąsiadkami, mówiąc, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Jednak rozsądnie uznałam, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal i spotykałam się z Elusią i Kasią na łąkach albo w lesie. Babcia, która musiała wszystkiego się domyślać, nic nie mówiła, tylko szykowała mi całą furę kanapek albo trzy kawałki ciasta i całe dnie bawiłam się z koleżankami na dworze, nie przejmując się zakazami dziadka ani kłótnią między nim a panem Władkiem.

Jeszcze przez długie lata nie miałam pojęcia, o co im poszło, bo babcia, kiedy ją pytałam, sarkała tylko i mówiła, że chłopom się w głowach pomieszało. Dziadek to w ogóle nie chciał puścić pary z gęby, prychając, że on z donosicielami się nie zadaje. I tak trwali w tej niezgodzie, choć nie raz i nie dwa byłam świadkiem, jak sąsiad próbował zaczynać rozmowę. Dziadek odwracał wtedy głowę albo w ogóle przechodził na drugą stronę drogi. Mało co nie spluwał!

Później, jak to zwykle bywa, odwiedziny u dziadków przestały być dla mnie atrakcją, bo wolałam wypady z przyjaciółmi. Najczęściej przyjeżdżałam na wieś w święta, a wtedy nie wypadało roztrząsać rodzinnych kłótni. Dopiero, kiedy zaczęłam pracować i założyłam własną rodzinę, doceniłam spokój i harmonię, jaka panowała w domu dziadków. Uciekałam na wieś z dziećmi niemal w każdy weekend. Wtedy zauważyłam, że dziadek i pan Władek zaczęli ze sobą rozmawiać!

– Co im się nagle stało? Pogodzili się?! – zapytałam dyskretnie babcię.

– Jak Władek leżał w szpitalu po zawale, to dziadek zdecydował się go odwiedzić – machnęła ręką babcia. – Mnie na szczęście tam nie było, ale Stefka, Władka żona, opowiadała, że cyrki tam wyprawiali, łącznie z rzucaniem się sobie na szyję i płaczem, że tyle lat zmarnowali. Na szczęście Władek doszedł do siebie i teraz znów stali się najlepszymi przyjaciółmi jak przed laty.

– To oni się przyjaźnili?! – nie mogłam uwierzyć. Przecież dziadek zawsze traktował sąsiada jak największego wroga… Okazało się jednak, że za młodu Bronek i Władek byli najlepszymi kumplami. Nic dziwnego, mieszkali po sąsiedzku, a w dodatku byli dalekimi kuzynami. Kiedy się pożenili, ta więź wcale nie osłabła, wręcz przeciwnie, nawet trzymali sobie dzieci do chrztu. Obydwaj pracowali w fabryce śrubek w pobliskim miasteczku, a po pracy zajmowali się gospodarowaniem na roli.

Jezus Maria! Głupia babo, gdzieś ty wzięła moje ubranie?!

I właśnie od tego całe nieszczęście się zaczęło. Krowa Bronka urodziła byczka, a dziadek postanowił go hodować na dorosłe zwierzę, żeby zarobić na jego sprzedaży. Co się przy nim nachodził, to jego, tym bardziej że babcia bała się przystąpić do zwierzęcia choćby na krok, więc Bronek musiał zajmować się wszystkim. Kiedy byk osiągnął pożądaną wagę, Bronek nie zastanawiał się, tylko od razu pogonił go na targ w pobliskim miasteczku.

Byczka udało mu się sprzedać z samego rana, ale potem trzeba było jeszcze oblać sprzedaż. Bronek dotarł do domu dopiero pod sam wieczór i to w stanie mocno wskazującym. Ludka, jego żona, a moja babcia, czekała już na niego na ganku z wałkiem, lecz Bronek był tak zalany, że i tak żaden argument, także siłowy, by do niego nie dotarł, dała więc spokój.

Odprowadziła go do łóżka i namoczyła ubranie w miednicy, bo po drodze wytaplał się w jakimś błocie, a i byk też go trochę usmarował. Rano Bronek obudził się z wielkim krzykiem.

– Jezus Maria! Głupia babo, gdzieś ty wzięła moje ubranie?! – darł się na babcię Ludkę, jakby ta mu je ukradła.

– Wyprałam, boś przyszedł ubłocony jak nieboskie stworzenie! – Ludka zaparła się rękami pod boki i nie zamierzała mężowi odpuszczać.

Bronek od razu pobiegł do komórki, gdzie w miednicy moczyły się jego portki i marynarka. Wyciągnął je, ociekające wodą i gorączkowo zaczął sprawdzać kieszenie. W końcu wydobył spory zwitek banknotów.

– Coś ty narobiła?! – wrzeszczał, machając nimi, żeby choć trochę je wysuszyć. – Toż to cały zysk z byczka!

Na szczęście dawniej wszystko było trwalsze, także papierowe pieniądze, więc tak bardzo nie ucierpiały. Bronek porozkładał je szybko na parapetach wokoło domu, żeby obeschły. I akurat wtedy napatoczył się Władek, który przyszedł pożyczyć siekierę.

– Bronek, a skąd ty masz tyle pieniędzy? – zapytał, kiedy zobaczył majątek schnący na słonku.

Dziadkowi przyszło do głowy, żeby urządzić sobie żarty z kumpla.

– A wydrukowałem sobie banknoty i teraz suszę – powiedział z dumą. – Jak chcesz, to wydrukuję trochę tobie, tylko nie wiem, czy mi tak dobrze wyjdzie drugi raz!

Władek tylko otworzył oczy ze zdziwienia i łyknął tę gadkę.

– Bronek, czyś ty zdurniał?! – nie mógł uwierzyć. – Przecież za to do kryminału się idzie!

– Milicja koło domu mi nie chodzi, to nikt się nie dowie, że sobie drukuję kasę – wzruszył ramionami Bronek.

Przeprosin nie przyjął, choć go prosili żona, dzieci, a nawet proboszcz

Jak to z plotką bywa, szybko po wsi się rozniosło, że dziadek drukuje sobie pieniądze, a potem suszy na podwórku. Pewnie Władkowa żona nie mogła utrzymać języka za zębami i zwierzyła się sąsiadce, ta następnej… W każdym razie nie trzeba było długo czekać, a do domu dziadków zapukała milicja.

– Podobno drukujecie sobie pieniądze? – zapytał jeden z nich, a pozostali przeszukiwali już zagrodę.

Bronek tłumaczył się jak mógł i pewnie nawet by mu się upiekło, bo milicjanci machiny do wyrabiania pieniędzy nie znaleźli, a same banknoty, choć wilgotne, ocenili na prawdziwe. Niestety, w ziemiance, gdzie trzymał kartofle, trafili na kilka butelek bimbru! W tamtych czasach było to przestępstwo, surowo karane.

Kto wie, czy by się to więzieniem nie skończyło, gdyby szwagierka Bronka, która była naczelniczką w gminie, jakoś go nie wybroniła… Ale dziadek nie mógł darować Władkowi, że nie utrzymał języka za zębami. Poszedł do sąsiada i wygarnął mu wszystko, aż miło, chociaż Władek próbował się bronić, że to nie on, i że w życiu na nikogo nie doniósł.

Bronek tak uniósł się gniewem, że zabił furtkę do sąsiada gwoździami. Przeprosin też nie przyjął, choć go prosili żona, ksiądz proboszcz i dzieci, które zwykły bawić się z Władkowymi pociechami. Dziadek chował urazę przez pięćdziesiąt lat! I dopiero trzeba było poważnej choroby, żeby dawni przyjaciele się pogodzili.

Reklama

– I teraz cięgiem przesiadują na ławce pod płotem – podsumowała babcia. – Chyba zamierzają nadrobić te wszystkie lata, bo ani się nie mogę starego doprosić, żeby mi noże naostrzył, ani żeby trawę na podwórku skosił.

Reklama
Reklama
Reklama