„Matka oddała mnie do sierocińca, gdy miałam 7 lat. Po latach wciąż zdarzało mi się płakać w poduszkę”
„Miałam 25 lat i nigdy nie byłam na randce, żaden mężczyzna mnie nie pocałował i nie trzymał za rękę. Dla młodej dziewczyny to dramat. Udawałam, że jestem ponad to i mam w nosie wszystkie uczuciowe sprawy. Kiedy jednak przychodziła noc, płakałam w poduszkę”.
- Marzena, 30 lat
Życie nie było bajką
Niedawno skończyłam 30 lat. Przez niemal całe życie los rzucał mi kłody pod nogi. Wychowałam się w domu dziecka, do którego oddała mnie mama, kiedy miałam siedem lat. I choć to było straszne, to już wtedy rozumiałam, że lepiej będzie, jak pójdę do obcych.
Matka była nałogową alkoholiczką. Była chora, nie umiała sobie pomóc. Ale bardzo mnie kochała. Często płakała, że powinnam mieć normalny dom, że nie może pozwolić, żebym słyszała i widziała to, co nie jest przeznaczone dla oczu i uszu dziecka. Stale to powtarzała, a ja kiwałam głową i mówiłam, że ją rozumiem, ale w duchu modliłam się, żeby na tym jej gadaniu się skończyło. Chciałam, żeby się zmieniła. Nic więcej. Niestety, pewnego dnia, w porywie trzeźwości, matka zaprowadziła mnie do sierocińca.
Byłam w szoku. Tej nocy, gdy tu zamieszkałam, po raz pierwszy w życiu zmoczyłam się w łóżko. Początkowo miałam żal do matki za to, że mnie zostawiła. Jednak wkrótce ochłonęłam i spojrzałam na swoją sytuację trzeźwo. Okazało się, że nie chodzę głodna i nie jest mi zimno. Mogłam też spokojnie się uczyć. Pewnego dnia uznałam, że jestem szczęśliwa. Rok później myślałam już o matce jak o kimś, kto umarł i kto pozostanie już tylko w mojej pamięci.
Szybko musiałam dorosnąć
Gdy skończyłam 18 lat, wyszłam z sierocińca. Dostałam mieszkanie zastępcze – 22-metrową kawalerkę z toaletą na korytarzu. Ale nie narzekałam. Przeciwnie – rozpierało mnie szczęście, bo byłam na swoim. Byłam też pewna, że kiedyś z mojego małego mieszkanka zrobię pałac.
Zastanawiacie się, jak wyglądam? Nic specjalnego. Nie miałam szczęścia być brzydkim kaczątkiem, które zmieni się w pięknego łabędzia. Jak byłam niezbyt urodziwym dzieckiem, tak i wyrosłam na niezbyt urodziwą dziewczynę. Może dlatego zawsze byłam samotna, bez przyjaciółki od serca, o chłopaku nie wspominając? Może. A może przyczyna jest zupełnie inna. Mówi się trudno. Nie, żebym nie miała znajomych. Otaczali mnie ludzie, którzy co prawda nie traktowali mnie jak powietrze, ale nie łączyła nas żadna głębsza relacja – na powierzchownej sympatii się kończyło.
Kiedy skończyłam 25 lat, zaczęłam zaczytywać się romansami. Miałam nabitą nimi głowę i myślałam o akurat czytanej powieści od rana do wieczora. Jakiś czas później dowiedziałam się, że to objaw głodu uczuć, który podświadomie próbowałam w ten sposób zaspokoić. To dlatego klasyczne romanse – gdzie ona biedna i nie zawsze urodziwa, zdobywa serce jego, zazwyczaj młodego, pięknego i oczywiście bogatego – są najlepiej sprzedającymi się książkami na świecie. Wygłodniałych uczuć kobiet jest pół świata.
Jednak pewnego dnia zrozumiałam, że nie chcę żyć papierowym życiem moich bohaterek. Chciałam się zakochać i pragnęłam, żeby ktoś pokochał mnie. Ale żaden chłopak jakoś nie zwracał na mnie uwagi. Miałam 25 lat i nigdy nie byłam na randce, żaden mężczyzna mnie nie pocałował i nie trzymał za rękę. Dla młodej dziewczyny to dramat. Udawałam, że jestem ponad to i mam w nosie wszystkie uczuciowe sprawy. Kiedy jednak przychodziła noc, płakałam w poduszkę.
Pewnego dnia uznałam, że dość tego płaczu i użalania się nad swoim losem. Dlatego zdecydowałam się odwiedzić biuro matrymonialne. „Obojętnie, jaki facet mnie weźmie”, myślałam sobie. „Jakoś tam będziemy ze sobą żyli. Może urodzę dziecko i los wtedy się do mnie wreszcie uśmiechnie”. Nie zdawałam sobie sprawy, jakie wyobrażam sobie idiotyzmy. Kiedy jednak czegoś bardzo pragniemy, każemy rozumowi iść precz i za nic mamy jego prośby o włączenie myślenia.
Myślałam, że to ten jedyny
Po miesiącu dostałam z agencji telefon, że na mój anons odpowiedział zainteresowany mężczyzna. W pierwszej chwili aż zapiszczałam z radości. Ale chwilę później, gdzieś tam, w głębi duszy pojawił się jednak przebłysk rozsądku: „jak to możliwe, że mimo zdjęcia, na którym nie próbowałam niczego ukryć, znalazł się ktoś, kto chce się ze mną spotkać?”. A darowanemu koniowi… Euforia wzięła górę, uciszyłam wątpliwości.
Miał na imię Andrzej. Zaczęliśmy ze sobą korespondować i parę razy rozmawialiśmy przez telefon. Potem spotykaliśmy się na Skypie. W tamtym czasie każdy nadchodzący wieczór, gdy po drugiej stronie odzywał się Andrzej, był dla mnie świętem. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, a ja czułam się cudownie.
Pewnego dnia w trakcie naszej rozmowy nieoczekiwanie w pokoju zgasło światło. Zaskoczona znieruchomiałam. I wtedy wydało mi się, że z mroku wyłania się twarz jakiejś kobiety. Usłyszałam jej szept: „Nie rób tego”. Ciarki przeszły mi po plecach. Sekundę później znowu zrobiło się jasno. Ocknęłam się z chwilowego letargu. Wciąż byłam w swoim pokoju i siedziałam przed ekranem komputera, na którym Andrzej właśnie pisał, że choć dzieli nas odległość i żyjemy w różnych miastach, to poczuł, że się we mnie zakochał. Natychmiast zapomniałam o kobiecie i jej wyszeptanym ostrzeżeniu.
Jednak tej samej nocy miałam sen. Tak, przyśniła mi się ta kobieta. Dokładnie widziałam jej twarz i słyszałam jej głos.
– Nie rób tego – powtórzyła.
– Czego? – spytałam.
– On nie dla ciebie – usłyszałam.
Choć to był tylko sen, poczułam, jak narasta we mnie bunt.
– Skąd ty to możesz wiedzieć?! – krzyknęłam.
Senna zjawa, zamiast odpowiedzieć, powtórzyła tylko:
– Nie rób tego…
Myślę, że byłam tak oszołomiona szczęściem, że jakiś mężczyzna mnie chce, że nie posłuchałabym rady nawet samego papieża. Dlatego w pierwszy weekend grudnia poszłam na dworzec, kupiłam bilet i wsiadłam do pociągu, który zawiózł mnie do Olsztyna na pierwszą w życiu randkę.
Nie posłuchałam ostrzeżeń
Trochę mnie zdziwiło, że Andrzej nie wyszedł po mnie na dworzec. Na szczęście mieszkał niedaleko. Ktoś wskazał mi skrót. Ruszyłam przez park. Zapadał zmierzch. Zaczął siąpić drobny deszcz. Nagie gałęzie drzew wychylały się ku mnie z mroku. Tuż przy mnie zgasła latarnia. Otoczył mnie głęboki mrok. I wtedy… ukazały się przede mną drzwi. Skąd się wzięły? Podniosłam rękę, żeby w nie zapukać, ale nie zdążyłam tego zrobić, bo drzwi odchyliły się same. Zobaczyłam wówczas Andrzeja. Stał nad jakąś kobietą, która była cała zakrwawiona. Coś krzyczał.
W tamtej chwili, choć było to tylko wyobrażenie, byłam pewna, że mój Andrzej właśnie skrzywdził jakąś kobietę. Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam na policję. Powiedziałam, że pod takim a takim adresem mężczyzna kogoś krzywdzi. Roztrzęsiona wróciłam na stację i kupiłam bilet powrotny do Białegostoku.
Nie pojechałam jednak do domu. Wkrótce na dworcu zjawili się funkcjonariusze z miejscowej komendy, którzy odnaleźli mnie po sygnale mojego telefonu. Okazało się bowiem, że po rozmowie z dyżurnym nie rozłączyłam się. Dowiedziałam się, że wysłany pod wskazany przeze mnie adres patrol policji rzeczywiście zastał to, o czym mówiłam. Na szczęście ofiarę udało się odratować.
Andrzej okazał się chorym psychicznie człowiekiem i próbował zwabić do swojego domu kolejne ofiary. Jednego dnia umówił się z dwiema. Ja miałam być tą drugą.
Jak miałam im to wytłumaczyć?
– Skąd pani wiedziała o tym, co się działo w jego mieszkaniu – funkcjonariusz, który zadał mi to pytanie, miał zmęczony wzrok i widać było, że tej nocy chyba niewiele spał.
Co miałam mu powiedzieć – że miałam wizję? Ale cóż innego mogłam wymyślić? Najwyżej weźmie mnie za wariatkę.
– Szłam przez park i nagle… miałam wizję. Wiem, że to niemożliwe, ale tak było. Zobaczyłam jakieś drzwi, uchyliłam je, a za nimi był on.
Policjant długo patrzył na mnie, a ja tylko rozłożyłam ręce.
– Co mogę innego powiedzieć? Wszystko inne to kłamstwo, a pan chyba potrafi je zweryfikować. Poza tym, nie umiem wymyślać, nie mam takiej wyobraźni. Jestem księgową.
Uśmiechnął się, a ja poczułam ciepło wokół serca. Czułam, że to dobry człowiek. I jakoś byłam pewna, że przed nim ta kobieta z mroku by mnie nie ostrzegała. Szkoda, że musiałam wracać do domu. „A on… pewnie ma żonę” – myślałam, choć obrączki na jego palcu nie zauważyłam.
– Nie takie rzeczy okazują się prawdą – mruknął i podał mi protokół do podpisania.
Pół godziny później byłam wolna. Nim doszłam do dworca, o mało nie przejechał mnie samochód. Za kierownicą siedział policjant, który niedawno mnie przesłuchiwał. Wracał do domu, a mieszkał niedaleko. Pociąg miałam za dwie godziny, więc zaprosił mnie do siebie na herbatę. Nie miał żony.
Pół roku później wzięliśmy ślub. Kiedy wychodziliśmy z kościoła, jakaś kobieta podała mi czerwoną różyczkę. Dopiero gdy wsiadaliśmy do samochodu, uświadomiłam sobie, że to była zjawa z mojego snu.