Reklama

Kiedy ktoś pyta mnie, gdzie pracuję, odpowiadam wymijająco i mało konkretnie lub kłamię. Mam w zanadrzu kilka wiarygodnych łgarstw i posługuję się nimi od tak dawna, że sam w nie wierzę.

Reklama

O wykonywanej przeze mnie profesji wiedzą raptem cztery osoby: moja żona, rodzice i kumpel z piaskownicy, Mietek. Jestem optymistą, rzadko tracę zimną krew i mam wyjątkowo odporną psychikę. Jedni uważają, że to wada genetyczna, drudzy biorą mnie za pozbawionego uczuć psychola. Ja wolę myśleć, że to dar od Boga, swoistego rodzaju talent, który staram się wykorzystywać w szlachetnym celu.

Jestem normalny, potrafię im współczuć

Żeby była jasność – nie wstydzę się tego, co robię, i kiedyś otwarcie o tym mówiłem, lecz znajomi reagowali na moją szczerość: zdziwieniem, obrzydzeniem albo strachem. Nie mogli pojąć, że to zajęcie jak każde inne, i że przy odpowiednim nastawieniu można czerpać z niego satysfakcję.

Ludzie lubią się oszukiwać i odpychać od siebie myśli o rzeczach strasznych i ponurych. Jedzą mięso na obiad, ale nie zastanawiają się, jak trafiło na ich talerze. Widzą tragiczny wypadek samochodowy i krew na jezdni, lecz wolą nie wnikać, czyimi rękami robi się potem porządki… Stoją nad trumną kogoś bliskiego i przemyka im przez głowę, że nieboszczyk dobrze (jak na zmarłego) wygląda, jednak nie przyjmują do wiadomości, że makijaż i uczesanie to dzieło drugiego człowieka – kogoś takiego jak ja: pracownika zakładu pogrzebowego.

Nie zamierzam zdradzać arkanów swojej pracy i opisywać ze szczegółami, co należy do moich obowiązków. Ale chcę skorzystać z okazji i zdementować te wszystkie wyssane z palca brednie, że jesteśmy bandą świrów i dewiantów o nekrofilskich skłonnościach. Jeśli komuś odbija palma, to sam odchodzi albo zostaje zwolniony.

I jeszcze jedno. Przez 11 lat pracy nie przydarzyło mi się nic niezwykłego – mam na myśli pomyłki lekarzy i zjawiska paranormalne. Nie nawiedzały mnie duchy klientów, nie dostałem żadnego znaku z „tamtej strony”, więc mogłem z czystym sumieniem zapewnić, że zmarli nie mają nadprzyrodzonych mocy, a strach przed nimi ma irracjonalne podłoże.

Moja firma często wygrywa przetargi na pochówek bezimiennych lub bezdomnych, znalezionych w lesie albo w bramie. Za pogrzeb takich ludzi płaci miasto, więc wszystko odbywa się według schematu: tania trumna, kremacja, transport na cmentarz, dołek. Zero żałobników, żadnej modlitwy nad grobem. Nie mam wtedy zbyt wiele do roboty, bo na ogół jestem ostatnią osobą, która widzi ciało zmarłego, nim ono trafi do worka. Nie muszę poprawiać jego wyglądu, by dobrze prezentowało się w trumnie. Nie znaczy to jednak, że traktuję je z mniejszym szacunkiem czy sobie odpuszczam.

Przeciwnie. Nawet bardziej się staram, bo wbrew temu, co sądzą inni, potrafię się zdobyć na współczucie. Tak. Współczuje tym ludziom, bo wiem, że umierali w samotności, strachu i odosobnieniu, i że nikt nie będzie po nich płakać.

Dłonie Mateusza oplotłem różańcem

Przywieziono go do nas późnym wieczorem. Miał na ręce zardzewiałą metalową bransoletkę z wygrawerowanym imieniem Mateusz, dlatego na przygotowanej tablicy widniał napis: „Mateusz, lat ok. 75, pokój jego duszy”. Nie wiem, z jakich przyczyn umarł. Tego listopadowego wieczoru dyżurowałem z Jurkiem, sympatycznym pociotkiem szefa. Dobry chłopak, ale zupełnie się do tej pracy nie nadawał. Młodzi tak już mają, że niczego nie traktują poważnie. Nawet śmierci.

– Słuchaj, Kaziu, ten dziadek to taki więcej zasuszony herbatnik. Z 50 kilo nieżywej wagi – stwierdził w pewnym momencie.

– I co z tego? – spytałem.

– Ano to, że nie potrzebujesz przy takim chucherku mojej pomocy. Urwałbym się dwie godziny wcześniej, co? Umówiłem się z Jolą i wiesz, może dziś zaliczę…

– Dobra. Rozumiem – nie pozwoliłem mu skończyć.

Otrzymałem staranne wychowanie i takie określania budziły we mnie sprzeciw. Ja nie zaliczałem kobiet, tylko je uwodziłem.

– Idź – dodałem po chwili zastanowienia. – Będziesz mi dłużny.

Jerzyk aż podskoczył z radości, co także wydało mi się nie na miejscu, bo akurat staliśmy nad trumną innego pechowca, który utopił się po pijanemu w rzece.

– Spoko z ciebie gość, Kaziu – usłyszałem. – Serio.

Kiedy wyszedł, starannie zamknąłem za nim drzwi i sprawdziłem tylne wejście, pod które zwykle podjeżdżają samochody. Pilnowałem takich rzeczy, bo rok wcześniej mieliśmy włamanie. Złodzieje zabrali, co się tylko dało. Okradli nawet czekającego na pochówek nieboszczyka.

Potem spokojnie zająłem się panem Mateuszem. Obiecałem nie epatować szczegółami, więc napiszę tylko tyle, że przygotowałem go do ostatniej drogi z należytą starannością. Oplotłem mu nawet dłonie kupionym za własne pieniądze i poświęconym przez księdza różańcem. Trzymałem ich kilka w biurku – na wszelki wypadek.

Pewnie zrobiłem to dlatego, że staruszek przypominał mi trochę dziadka Alojzego, ojca taty. Był tak samo szczupły, kompletnie łysy, a z jego twarzy biły spokój i niezwykła łagodność. Zdarza się czasem, że niektórzy zmarli wyglądają jak żywi. Na ich ciałach nie widać tych wszystkich zachodzących po śmierci procesów. Są zimnie, blade i sztywne, ale… Przepraszam. Miałem być delikatny i dyskretny. Chodzi mi o to, że staruszek sprawiał wrażenie, jakby jedynie spał, i jakby śniły mu się same przyjemne rzeczy.

– No to z mojej strony tyle. Niech ci ziemia lekką będzie – powiedziałem na koniec, bo wypadało coś powiedzieć, i ostrożnie pociągnąłem za suwak worka.

Przełożenie ciała do trumny zajęło mi chwilę. Już miałem przykręcić wieko, gdy zabrzęczała moja komórka. Nie mogłem nie odebrać, ponieważ dzwoniła mama. Tknął mnie niepokój, bo pora była późna, a ona kładła się do łóżka z kurami.

– Co się stało? – spytałem.

– Nic, sen tylko straszny miałam, że błądzisz między rozpiętymi na sznurkach białymi prześcieradłami – odparła przejętym głosem. – Wszystko w porządku?

Zrobiło mi się gorąco, zapachniały kwiaty

Z telefonem przy uchu wszedłem do kantorka i przycupnąłem na obrotowym krześle. W pakamerze było cieplej, a na ścianie wisiał kiczowaty obrazek przedstawiający zachód słońca. Taki widok wydał mi się przyjemniejszy niż ustawione pod ścianami trumny.

– W porządku, mamo. Jestem w pracy i nie dzieje się nic złego. Dzień jak co dzień.

– Skoro jesteś w pracy, to nie przeszkadzam. Cześć, syneczku – skończyła błyskawicznie rozmowę, bo jej zdaniem nie wypadało zakłócać spokoju umarłym.

Chciałem od razu wrócić do pana Mateusza, lecz pomyślałem, że skoro już jestem w kantorku, wypełnię dokumenty potrzebne dla chłopaków z transportu. Zanim usiadłem za biurkiem, włączyłem radio, żeby zmącić czymś panujący w zakładzie spokój. Ta iście grobowa cisza była jedyną rzeczą, której w tej robocie nie lubię.

W ciągu kwadransa, podczas którego wypełniałem papiery, miały miejsce trzy dziwne zjawiska. Wtedy nie dostrzegłem w nich niczego osobliwego, uznając, że są wynikiem niewyspania, przemęczenia i stresu związanego z pracą. Najpierw zrobiło mi się strasznie gorąco, jakby temperatura panująca w pomieszczeniu wzrosła nagle o kilka lub kilkanaście stopni. Na czole zaperliły mi się kropelki potu, a koszula przylepiła do mokrych pleców. Chwilę później w moje nozdrza wdarł się bardzo wyraźny zapach kwiatów. I nie chodzi mi tu o duszny aromat cmentarnych wiązanek (zresztą żadnej w zakładzie nie było), tylko o woń wiosennych krzewów – jakby bzu, akacji, może jaśminu.

Roześmiałem się. Parsknąłem szczerym, serdecznym śmiechem. Nie mam pojęcia, co mnie tak rozbawiło. Pamiętam tylko, że ogarnęła mnie chwilowa euforia, rodzaj odurzenia, które da się porównać z narkotycznym odlotem. Nie żebym znał to uczucie z doświadczenia, ale miałem kumpla heroinistę, który opowiadał mi czasem o swoich doznaniach.

To gorąco, węchowe omamy i podobne do ekstazy uniesienie nagle… minęły. Potrząsnąłem głową, jakbym budził się ze snu, i dokończyłem papierkową robotę. Kilka minut później, gdy opuściłem przytulne wnętrze pakamery i wróciłem do „kaplicy”, moim oczom ukazał się następujący obrazek: wieko trumny leżało na kamiennej posadzce, a worek ze zwłokami staruszka był odpięty i… pusty. Zupełnie pusty!

Na moim ciele pojawiła się gęsia skórka, ale zanim to się stało, odniosłem niemiłe wrażenie, że zalęgły mi się pod skórą małe robaczki. Były ich tysiące. Ruszały się i wiły, próbując wydostać się na zewnątrz. Nie zdawałem sobie sprawy, że to strach – rozlewający się po moim wnętrzu paniczny lęk.

Z początku zakiełkowała mi w głowie idea, że padłem ofiarą niesmacznego żartu, że Jerzyk postanowił mnie – z sobie tylko znanych powodów – nastraszyć. Ale takie podejrzenie w ogóle nie trzymało się kupy. Chłopak miał rozrywkowy charakter, nigdy jednak by się do czegoś podobnego nie posunął… Następnie pomyślałem, że może to sprawka złodziei, lecz pozamykane drzwi i okna taką ewentualność wykluczały. Zdenerwowany do nieprzytomności obszedłem cały zakład, zaglądając w każdy kąt.

Mój szef postanowił zatuszować sprawę

Na koniec sprawdziłem teren wokół budynku. Spenetrowałem krzaki i wysoką trawę, otworzyłem nawet bagażnik swojego auta. Niestety, wyglądało na to, że ciało pana Mateusza po prostu znikło, rozpłynęło się w powietrzu. Gdzieś po kwadransie nerwowych zabiegów telefonem zerwałem z łóżka swojego przełożonego.

– Przepraszam, że o tak późnej porze… – zacząłem drżącym z emocji głosem, po czym opowiedziałem o tym, co się stało.

– Jaja pan sobie robisz czy jesteś pan pijany? – zapytał szef.

– Ani jedno, ani drugie. Zwłoki bezdomnego wyparowały. Mam zadzwonić na policję i zgłosić…eee… zaginięcie?

– W żadnym razie! Policja w tej sprawie palcem nie kiwnie, a smród się zrobi na całe miasto. Niech pan tego trupa szuka.

– Szukałem. Zdematerializował się albo… – zawahałem się. – Albo wstał i sobie poszedł.

Po drugiej stronie zapadła cisza trwająca całą wieczność.

– Panie Kaziu – odezwał się wreszcie szef i mógłbym przysiąc, że jest wściekły, bo nie mówił normalnym głosem, tylko syczał.

– Zaraz tam przyjadę. Kto z panem jest? Jurek?

– Jurek się urwał. Jestem sam.

– Proszę czekać.

Zjawił się po kilkunastu minutach w towarzystwie starszego mężczyzny, który na dobry wieczór zajrzał mi głęboko w oczy, a potem dokładnie obwąchał.

Gdybym pana nie znał i nie cenił, tobym sobie pomyślał, że pan te zwłoki sprzedał świrniętym studentom medycyny albo jakiejś sekcie – mruknął szef, gdy opowiedziałem mu po raz drugi o tajemniczym zniknięciu ciała.

– Pan siada, panie Kaziu, i pisze podanie o urlop, a potem jedzie do domu. Ja zajmę się resztą.

Reklama

Chciałem zaprotestować, byłem jednak tak ogłuszony i zdenerwowany, że wykonałem polecenie. Tydzień później, gdy wróciłem z przymusowego urlopu, przeniesiono mnie do filii na drugim końcu miasta. Dostałem również podwyżkę (w moim mniemaniu łapówkę za milczenie), lecz długo się nią nie cieszyłem. Miesiąc później odszedłem z pracy, do reszty straciwszy zimną krew i odporność psychiczną. Za każdym razem bowiem gdy zbliżałem się do nieboszczyka, umierałem ze strachu, że historia się powtórzy, że trup otworzy nagle oczy, wstanie i…

Reklama
Reklama
Reklama