Reklama

Z samego rana, jeszcze przed piątą, otwieram oczy. Wiosną i latem wstaję jeszcze wcześniej, bo nie chcę marnować dnia. Wtedy o piątej mam już za sobą pierwszą kawę. Do godziny siódmej mam gotowy cały harmonogram – prawie ugotowany obiad, zrobione małe pranie i wstępne porządki. Robię to wszystko mechanicznie. W końcu po czterdziestu latach praktyki nie muszę się już zastanawiać nad kolejnością. Łapię, za co trzeba, jakby samo wpadało mi w ręce.

Reklama

A potem zaczynam odliczać minuty

Czekam, aż coś się wydarzy – zadzwoni telefon, w skrzynce pocztowej znajdę list albo po prostu dzieci przyjadą do mnie osobiście. Najbardziej ucieszyłaby mnie ta ostatnia opcja, ale dwie pozostałe też napełniłyby mnie radością. Dla kogoś, kto jest mocno spragniony, nawet niewielka ilość wody to prawdziwy skarb, który potrafi uratować życie. A ja odczuwam ogromne pragnienie.

Wychowałam czworo dzieci, ale od ponad dwóch lat nie miałam okazji żadnego z nich zobaczyć. Pozakładały własne rodziny, znalazły swoje miejsca na ziemi i najwyraźniej przestały potrzebować starej matki. Nawet nie silą się na to, by udawać, że jest inaczej.

Gdy usiłuję się do nich dodzwonić, słyszę w słuchawce: „Mamo, skup się lepiej na własnym życiu”, albo: „Wiesz, u mnie liczy się każda chwila. A tak w ogóle, to o czym tu rozmawiać? Jakoś się kręci!”.

Życie mogłoby toczyć się zupełnie inaczej, gdyby nie doskwierająca mi samotność, która zagościła w moim świecie od momentu, gdy Andrzej postanowił odejść. Nagle wokół mnie zapanowała pustka, ponieważ wszyscy nasi wspólni przyjaciele, a nawet członkowie rodziny, zdawali się być bardziej przywiązani do niego niż do mnie.

Zobacz także

Kiedy przychodzili do naszego domu albo zapraszali nas do siebie, Andrzej zawsze był dla nich ważniejszy. Być może dlatego, że służył pomocą każdemu, kto jej potrzebował, nigdy nie użalał się nad sobą i potrafił ukryć zły nastrój, a pocieszać innych w trudnych chwilach umiał jak mało kto. Czasami miałam już serdecznie dość tego ciągłego zamieszania w naszych czterech ścianach, bo dosłownie drzwi się nie domykały, a telefon dzwonił bez przerwy.

Po jego odejściu zrobiło się cicho

Można było usłyszeć nawet najmniejszy szmer. W mojej głowie kłębiło się mnóstwo pytań, które nie dawały mi spokoju. Zastanawiałam się jak potoczy się moje życie i co mam począć w tej sytuacji. Przyszłość wydawała się jedną wielką niewiadomą, a ja czułam się zupełnie zagubiona i bezradna.

Najtrudniej nie było zaraz po tym, jak odszedł. Brałam wtedy mocne leki, ciągle ktoś się wokół mnie kręcił, a i spraw do ogarnięcia była cała masa, więc dni leciały jak z bicza strzelił. Noce też jakoś dało się przetrwać, bo chociaż krótko i sztucznie, to jednak mogłam się wtedy przespać. Dopiero potem zaczęło się piekło – przewracanie się do rana i próbowanie wciąż nowych tabletek na sen.

Jestem skomplikowaną osobą, ciężko mi szukać wsparcia u innych, krępuję się pokazywać swoje słabe strony. Uważam, że nie należy obarczać nikogo własnymi kłopotami. Jedynie Andrzej potrafił mnie rozgryźć i za każdym razem był w stanie dotrzeć do największych sekretów, z którymi sama nie dawałam sobie rady.

Przywykłam do tego, że mąż zawsze był obok, gdy go potrzebowałam. Dlatego za pierwszym razem, gdy musiałam samodzielnie poradzić sobie z istotną i skomplikowaną kwestią, zawiodłam na całej linii i się poddałam.

Wtedy zaczęłam sobie wmawiać, że jestem do niczego, beznadziejna i nie poradzę sobie w życiu, bo dotychczas polegałam na mężu, a gdy go zabrakło, spadam na dno!

To wydarzyło się kilka miesięcy po jego odejściu. Nagle spostrzegłam, że zrobiło się jakoś pustawo wokół mnie; początkowy smutek minął, nawet najbliżsi wrócili do własnych spraw, dzieci się wyprowadziły, nikt mnie nigdzie nie zapraszał ani nie wpadał z wizytą.

Nie było obok mnie nikogo

Szukałam kogoś, kto mógłby mi doradzić i wesprzeć mnie w trudnych chwilach, ale nie wiedziałam, do kogo mogę się zwrócić. Uświadomiłam sobie, że moje poprzednie życie dobiegło końca i nie ma już od tego odwrotu.

Co gorsza, w tej nowej rzeczywistości nie widziałam dla siebie niczego interesującego. Brakowało mi czegoś, czemu mogłabym się poświęcić i co dałoby mi nadzieję, że warto wstawać każdego ranka. Nic takiego się nie pojawiło, dlatego z czasem straciłam apetyt, chęć do sprzątania, wychodzenia z domu czy nawet oglądania telewizji.

Miałam wrażenie, że przypominam zamarzającą muchę – o ile ktokolwiek wie, jakie odczucia towarzyszą takiemu owadowi. Od czasu do czasu dzwonił telefon, ale nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. W środku czułam gniew – kiedy ja szukałam kontaktu, nikt się nie odzywał, więc pomyślałam sobie: „niech dzwonią do woli”. Gwiżdżę na to!

Wtedy nawet moje dzieci doprowadzały mnie do szału, pytając: „Jak dajesz radę?”. Wiedziałam, że zależy im na tym, żebym nie narzekała, bo inaczej musiałyby się zamartwiać i kombinować, co ze mną począć, a przecież miały własne problemy i sprawy na głowie. Więc robiłam dobrą minę do złej gry i udawałam, że wszystko gra. Ja po samym tonie głosu wychwyciłabym, gdyby któreś z nich było w takiej rozsypce jak ja, ale dzieciaki nie miały takiego daru, więc łykały każde moje kłamstewko.

– W porządku, idzie mi coraz sprawniej, powoli biorę się w garść. Nie przejmujcie się mną, dam sobie radę – mówiłam im wielokrotnie, a one z ochotą łykały, że mama sobie świetnie radzi i trzyma się dzielnie.

Nie czułam urazy czy pretensji

Taka jest kolej rzeczy – teraźniejszość musi być istotniejsza od przeszłości. Andrzej również wyznawał zasadę, że nie powinno się zbytnio obciążać swoich dzieci, gdyż może to prowadzić do ich przytłoczenia i braku energii na własne sprawy.

Muszę przyznać, że od czasu do czasu miałam ogromną ochotę do nich zadzwonić albo wpaść z niezapowiedzianą wizytą, ale szybko odrzucałam te myśli. Zastanawiałam się, czy sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby to one mnie zapraszały.

Zawsze jednak pojawiały się wymówki w stylu: „Może kiedyś, przy jakiejś okazji, jak będziemy mieć więcej wolnego, po powrocie z wyjazdu służbowego, po zakończeniu kontraktu” i tak dalej.

W końcu doszłam do wniosku: „Nie naciskaj, daj im trochę luzu; jak naprawdę zatęsknią, to same się odezwą”. Przypomniałam sobie też radę Andrzeja: „Jedyne, co możesz zrobić dla dorosłych dzieci, to dbać o siebie i swoją niezależność, żeby nie musiały się o ciebie zamartwiać!”.

Kobiety z sąsiedztwa patrzyły na mnie z zazdrością, że jestem taka swobodna, samodzielna i wolna od zobowiązań.

– Ma pani niesamowite szczęście! – mówiła mi któraś ze znajomych. – Wcale nie musi pani o bladym świcie zrywać się z łóżka i gnać przez całe miasto, żeby zajmować się wnukami! Czy jestem zmęczona, czy w dobrej formie, zdrowa czy chora, muszę biec na autobus i tłuc się w zatłoczonym pojeździe prawie trzy kwadranse. Momentami mam już tego serdecznie dosyć!

– A może zięć by panią woził? – zagadnęłam. – W końcu jeździ na taksówce.

Myślały, że mam szczęście

– Wolę nawet nie wspominać, bo tylko kłopot by z tego był. Zięć i ja nie przepadamy za sobą, a przez to moja córcia się martwi… Dlatego, proszę pani, lepiej zostawić sprawy tak jak są, mimo że czasem jak wracam po zmroku do chałupy, to brak mi energii nawet, żeby zrzucić płaszcz i dłuższy moment siedzę ledwo żywa. Ale cóż począć? Jak trzeba, to trzeba!

– Mnie natomiast – opowiadała następna – zawsze przypada zmywanie, sprzątanie mieszkania, przygotowywanie posiłków, zaprowadzanie dzieci do podstawówki i przedszkola, odbieranie ich stamtąd, a potem pilnowanie, aż wrócą rodzice. A kiedy to nastąpi, to wielka niewiadoma, bo obojgu zdarza się być w robocie w kratkę. I całą tę mordęgę mam totalnie za darmo, bez ani jednej złotówki w portfelu, no ale jak tu brać kasę od najbliższych? Nie miałabym sumienia!

Niby taka rozmowa powinna przynieść ulgę, ale gdzie tam. Ani trochę nie poczułam się lepiej, a nawet gorzej. Mocniej niż kiedykolwiek uderzyła mnie pustka w sercu i poczucie, że dla nikogo nie jestem ważna. Andrzej wiedział, co mówi – najbardziej tęsknimy za tym, czego nigdy nie dane nam było zaznać.

Któregoś razu w poczekalni u lekarza natknęłam się na informację o domu dziecka. Poszukiwali ochotników, którzy mogliby pomóc przy opiece nad maluchami, do których nikt nie zagląda. Te dzieci, oprócz podstawowej opieki, wymagają także fizycznej i emocjonalnej bliskości dorosłego pragną przytulania, nucenia do snu, kołysanek, zabaw oraz po prostu tego, że ktoś przy nich jest.

Zazwyczaj jedna osoba opiekuje się nie więcej niż dwójką maluchów, ponieważ dziecko musi mieć poczucie bliskości z opiekunem.

Zaintrygował mnie ten opis

Sporo wody upłynęło w rzece, nim w końcu postanowiłam wybrać się pod adres podany w broszurce, aby dowiedzieć się czegoś więcej i naocznie przekonać się, jak to wszystko funkcjonuje. Wtedy zaczęło się moje nowe życie! Kawał czasu minął, od kiedy trzymałam w ramionach takie malutkie dziecko. Wyleciało mi z głowy, jaki zapach ma niemowlę, jak płacze i potrafi się śmiać.

Dotarło do mnie również, jak niewiarygodnym zjawiskiem jest zdolność uśmierzenia płaczu malucha, gdy tylko poczuje on otulające go ramiona.

Zaopiekowałam się maleńkim Adasiem, zostawionym przez jego mamę w szpitalu. Przylgnęliśmy więc do siebie tak mocno, jak gdyby nasze istnienie od tego zależało.

Poczułam się potrzebna

Chciałam nadać jakąś wartość temu, że istnieję, żyję, cieszę się dobrym zdrowiem, a nikogo nie obchodzę. Ale niekiedy nawet z samolubstwa rodzą się rzeczy wartościowe i pożądane. Na szczęście Adasia szybko przygarnięto, trafił na cudownych rodziców i dziadków, którzy dają mu miłość i poczucie, że jest dla bliskich ważny.

Gdy skończył roczek, pomachał mi z objęć świeżo upieczonej babci. Zamiast zazdrości czułam radość! Później opiekowałam się kolejnymi maluchami, w tym Joasią, której rodzona mama wpadła do niej parę razy i widać było, jak między nimi rodzi się więź.

Ale nikogo bym nie namawiała do wolontariatu w tym ośrodku. Trzeba zdawać sobie sprawę, że to nie jest proste i przyjemne, że potrzebna jest samodyscyplina, odpowiedzialność, konsekwencja, a przede wszystkim świadomość, że nasze uczucia się nie liczą, tylko dobro maluchów, którym próbujemy pomóc. Ja też musiałam się tego nauczyć, ale teraz wiem, że dopóki starczy mi sił, zawsze mogą na mnie polegać. Bywa, że sama obecność potrafi przynieść ukojenie drugiej osobie.

Reklama

Mariola, 63 lata

Reklama
Reklama
Reklama