Reklama

Nigdy nie lubiłam naszych sąsiadów. Mieszkałam obok nich przez dwadzieścia lat i odkąd pamiętam, zawsze byli wredni i niesympatyczni dla innych. Największą nienawiścią darzyli jednak zwierzęta. Głównie bezdomne koty. Biedne zwierzaki nie mogły jak ludzie się bronić, więc wydali im prawdziwą wojnę. Jak tylko pojawiały się w naszej okolicy i, nie daj Boże, próbowały schować się przed mrozem w piwnicy, to zaraz brali je na cel. A gdy ktoś próbował je dokarmiać, dać schronienie, chowali miseczki z jedzeniem, niszczyli budki i legowiska.

Reklama

Nie potrafiłam zrozumieć tego okrucieństwa. Próbowałam więc przemówić im do rozumu. Tłumaczyłam, prosiłam, groziłam. Nic nie pomagało. Zawsze słyszałam te same bzdury. Że trzeba bezwzględnie tępić. Nie pomagały poparte dowodami argumenty, że to bardzo czyste zwierzęta i dzięki nim w blokach nie będzie gryzoni. Wiedzieli swoje. Na dodatek im bardziej tych biednych kotów broniłam, tym oni zacieklej je atakowali.

W pewnym momencie więc się poddałam. Nie miałam siły ani czasu z nimi wojować. Początkowo miałam jeszcze nadzieję, że z wiekiem coś im się odmieni. Uspokoją się, złagodnieją. Ale nie. Mijały kolejne lata, a oni robili się coraz bardziej okrutni i złośliwi. Doszło do tego, że nikt z naszego domu z nimi nie rozmawiał. A im to raczej nie przeszkadzało. Czasem miałam wrażenie, że złość i nienawiść trzymają ich przy życiu.
Na każdego jednak w końcu przychodzi kres… Niedługo po nowym roku na drzwiach wejściowych do bloku zawisła klepsydra informująca o śmierci sąsiada. Na pogrzeb wybrała się tylko dozorczyni. I to bardziej z ciekawości niż z sympatii.

– Pani Jolu, nigdy jeszcze czegoś takiego nie wiedziałam. Kościół był puściusieńki. Ledwie kilka osób w ławkach siedziało – opowiadała po powrocie.

– I nic dziwnego, pani Gieniu, nic dziwnego. Jak człowiek za życia wszystkich nienawidził, to i w ostatnią drogę nie ma go kto odprowadzić – westchnęłam.

Zobacz także

Pogadałyśmy jeszcze przez chwilę i każda z nas poszła w swoją stronę.

U sąsiadki pojawił się dziwny lokator…

Następnego dnia wstałam bardzo wcześnie rano. Wybierałam się na dwutygodniowy urlop w góry i chciałam wyruszyć spod domu jeszcze przed porannymi korkami. Gdy wyszłam z klatki obładowana bagażami i sprzętem narciarskim, pani Gienia była już na posterunku. Posypywała chodnik piaskiem z solą, żeby ci, co wychodzą do pracy na pierwszą zmianę nie połamali sobie nóg. O dziwo, nie była sama. Wokół niej kręciła się wredna sąsiadka. Nie dogadywała jednak jak zwykle, nie próbowała pouczać, sztorcować. Wręcz przeciwnie, błagała o pomoc.

– Panu Gieniu, na pewno pani kogoś zna, kto by coś zaradził. Przecież ja od paru dni spać nie mogę. Myślałam, że gdy już go do ziemi złożę, to zniknie. Ale nie… Jak tak dalej pójdzie, to przeniosę się za nim na tamten świat – dobiegł mnie jej zrozpaczony głos.

Dozorczyni oparła się o łopatę.

– Pani kochana, nic pani nie poradzę. Ja tu jestem tylko od pilnowania porządku. Na duchach się nie znam. Niech pani idzie do księdza… Może coś wymyśli – wzruszyła ramionami.

Podeszłam bliżej, bo rozmowa mnie zaintrygowała.

– Dzień dobry, dobrze usłyszałam? Jakiś niechciany lokator u nas zamieszkał? – zagadnęłam panią Gienię.

– Podobno tak. Sąsiadka twierdzi, że u niej w mieszkaniu grasuje duch jej męża. Plącze się po pokojach, meble przestawia, naczynia zrzuca i takie tam różne… A do tego jeszcze jęczy przeraźliwie. Kobieta od zmysłów już odchodzi. Boi się do łóżka położyć, światło zgasić, bo od razu się zaczyna – wyjaśniła mi.

– No tak, pani Gieniu, można się było tego spodziewać. Mąż tej pani nie był za życia dobrym człowiekiem. Ubliżał ludziom, znęcał się nad zwierzętami. Nic więc dziwnego, że nie może znaleźć drogi w zaświaty – westchnęłam, mrugając znacząco.

Pani Gienia uśmiechnęła się pod nosem. Spojrzałam na sąsiadkę. Była przerażona.

– Jak to? To już nic nie da się zrobić? Kochanieńka, może pani zna jakiś sposób… Szkoły pani kończyła, w wielkim świecie się pani obraca, różnych ludzi pani zna – patrzyła na mnie z nadzieją.

Udawałam, że się zastanawiam.

– Ja wiem… Może jakby pani szczerze przeprosiła wszystkich lokatorów i przygarnęła ze dwa bezdomne koty, to może by pomogło. Ale sama nie wiem… – zawiesiłam głos.

– Myśli pani, że to by coś dało? – ożywiła się.

– Nie mam pojęcia… Ale jak pani nie spróbuje, to się pani nie przekona. Kto wie, może Bóg męża uwolni i jeszcze pani dobre uczynki zapamięta… A przydałoby się, przydało… Nie jestem jasnowidzem, ale coś mi się wydaje, że jeśli nic pani nie zrobi, to czeka panią kiedyś taki sam los – westchnęłam.

– W imię Ojca i Syna! Boże broń! – przeżegnała się przestraszona.

A potem truchtem pobiegła do klatki, mamrocząc coś pod nosem. Pani Gienia spojrzała na mnie z uznaniem.

– No no, pani Jolu, nie podejrzewałam, że potrafi pani wymyślać takie historie – powiedziała, gdy sąsiadka zniknęła za drzwiami.

– Oj, wiem, że to nie w porządku tak kpić ze starszych ludzi… Ale nie mogłam się powstrzymać. Tyle krwi nam napsuła. Należało jej się. A kto wie, może przemyśli wszystko i się zmieni? – zapytałam, pakując bagaże do samochodu.

– Eee tam, ja wiem, że cuda czasem się zdarzają, ale akurat w taki nie wierzę. Ludzie na starość się nie zmieniają – pokręciła głową z niedowierzaniem.

Gdy odjeżdżałam, zauważyłam, że wpatruje się w okna mieszkania sąsiadów. Paliły się w nim wszystkie światła.

A jednak coś dobrego się zadziało

W górach tak świetnie się bawiłam, że zapomniałam o sąsiadce i jej problemie. Całe zdarzenie przypomniało mi się dopiero wtedy, gdy po powrocie zaparkowałam samochód przed blokiem. „Rozpakuję się, a potem pójdę do pani Gieni. Może się czegoś dowiem? – pomyślałam. Nie zdążyłam jednak wyciągnąć nawet rzeczy z bagażnika, gdy z klatki wybiegła dozorczyni. Była bardzo podekscytowana.

– Pani Jolu, cud, prawdziwy cud! – krzyknęła.

– A co się takiego stało?

– Sąsiadka zupełnie odmieniona! Do ludzi się uśmiecha, dzień dobry mówi. Dwa koty ze schroniska przygarnęła. Jeszcze tego dnia, co pani wyjechała. Gdy zobaczyłam, jak taszczy klatkę z tymi sierściuchami, to aż oczy ze zdumienia przecierałam. Oba czarne jak smoła – mówiła.

– Naprawdę? – też nie mogłam uwierzyć.

– No! I jeszcze te bezdomne dokarmia! Mówię pani, wszystko ze swojej piwnicy wywaliła i urządziła im tam legowiska. Kuwetę mają i miseczki, i koce. Gania po osiedlu i zbiera te znajdy jak szalona.

– A lokatorzy co na to?

– Nic, z szoku nie mogą wyjść. Ten wielki z piątego piętra to jej nawet graty z piwnicy pomagał wynosić. A jak latała po wszystkich mieszkaniach i zbierała pieniądze na karmę to każdy się dołożył. Sama pani wie, że jak ona się uprze, to osiągnie swój cel. Nikt się jej nie sprzeciwi.

– A duch?

– Podobno zniknął. Sąsiadka powiedziała mi w zaufaniu, że jak przyniosła te koty do domu, to próbował jeszcze rozrabiać. Talerzyk ze stołu zrzucił, czy coś takiego. Ale skoczyły w tamtym kierunku, prychnęły, pokazały pazury. I zniknął. Więcej się nie pokazał. Kobiecina jest w siódmym niebie!

– No to wszystko dobrze się skończyło. Może teraz będziemy mieli wreszcie spokój – uśmiechnęłam się.

Weszłam do mieszkania w znakomitym humorze. Cieszyłam się, że taki w sumie niewinny żarcik przyniósł tyle dobrego. Ledwie jednak zdążyłam się trochę rozpakować, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. W progu stała odmieniona sąsiadka.

– Pewnie już pani wie, że duch zniknął?

– Tak, pani Gienia mówiła – odparłam.

– No to nie muszę już pani wszystkiego opowiadać – zawiesiła głos.

– Nie… Coś jeszcze? Bo jestem trochę zmęczona po podróży i chciałabym się położyć – uśmiechnęłam się przepraszająco.

– Ależ tak, oczywiście, tylko… Dołoży się pani do karmy dla bezpańskich kotów? Wszyscy już dali. Będę raz na tydzień zbierać po pięć złotych, ale może pani zapłacić od razu za cały miesiąc – świdrowała mnie wzrokiem.

Reklama

Bez słowa sięgnęłam po portfel i wręczyłam 20 złotych. Bo jak się uprze, to wiadomo…

Reklama
Reklama
Reklama