Byłem przekonany, że to pomyłka

Zamiatałem właśnie podwórko, kiedy policja zgarnęła mnie spod domu. Gdy na komendzie usłyszałem, że jestem tymczasowo aresztowany, miałem ochotę zaśmiać się funkcjonariuszowi w twarz. Spokojny, nikomu niewadzący obywatel, od tygodnia przebywający na zaległym urlopie. 

Aresztować można przestępcę – tyle wiedziałem, więc nie mogłem pojąć, skąd się tam wziąłem. Gdy mi powiedziano, że o wszystkim zadecyduje sąd, mina mi zrzedła. Przeprowadzony na szybko i w myślach rachunek sumienia wypadł na moją korzyść. Nie było żadnego powodu, by wytoczyć mi proces. Bo niby za co?

– Za pomoc w ucieczce z więzienia.

Tymczasowe aresztowanie zarządzone przez sąd to już naprawdę nie były żarty. Musiała zajść jakaś pomyłka, to pewne. Kwestią otwartą pozostawała skala pomyłki i, co ważniejsze, moje szanse na udowodnienie, że jestem niewinny.

– Czy zna pan Marka W.? – zapytał przesłuchujący mnie śledczy.

– Nie. Znam tylko Kornela W. – wyrecytowałem grzecznie i chyba za szybko, bo o Kornela nikt mnie przecież jeszcze nie zapytał. 

– To jego brat.

– „Znam” to za duże słowo – zacząłem się wykręcać, bo uświadomiłem sobie po chwili, że znowu wyszedłem przed szereg. – Chodziliśmy razem do podstawówki. Od tego czasu się z nim nie kontaktowałem.

Mieliśmy takiego narwańca w klasie. Ksywa „Szatan” pasowała jak ulał.

– Czyżby? 

– Chyba że za kontakt uznamy przelotne spotkanie na ulicy. Tego wykluczyć nie jestem w stanie, mógł mi gdzieś mignąć.

Ktoś ukradł moje tablice rejestracyjne

Nie szło o „miganie” czy przelotne „cześć” na ulicy. Poinformowano mnie, że jestem podejrzany o pomocnictwo w ucieczce z więzienia wspomnianego Marka W. Miałem pomagać Kornelowi W. w załatwieniu transportu dla brata osadzonego w więzieniu. Obaj przebywali obecnie na wolności i do tej pory nie zostali ujęci. Wspólnik, czyli ja, i owszem. 

– Przecież wystarczy zadzwonić do mojej żony. Nie ruszałem się z domu od tygodnia, a wy twierdzicie, że przedwczoraj pojechałem do innego miasta, żeby jakiemuś bandycie pomagać?!

– Krzykiem i tego typu słownictwem raczej pan sobie nie pomaga – grzecznie zauważył śledczy.

Jak zwykle zreflektowałem się po fakcie. Ale to chyba nie dziwne, że się wkurzyłem. W buty można sobie wsadzić wszelkie wyobrażenia o tym, jak się zachowamy w sytuacji kryzysowej, dopóki ona nie nastąpi. I ja, chociaż miałem w tyle głowy, że trzeba być spokojnym, grzecznym i z miną pokerzysty odpowiadać krótko, po dłuższym namyśle nie zastosowałem się do żadnej z tych zasad. Mało tego, przy kolejnej odsłonie kryminalnego wątku mojej rzekomej działalności poniosło mnie jeszcze bardziej.

– Czy to numer rejestracyjny pańskiego auta? – policjant wymienił ciąg liter i cyfr.

– Tak.

– Czyli się zgadza. Wiózł pan tym autem Marka i Kornela W. Mamy nagrania z tamtejszego miejskiego monitoringu i ze stacji benzynowej za miastem. Cztery dni temu.

Cały tydzień nie ruszałem się na krok z domu, a ci mnie tu chcieli wrobić w etat kierowcy na usługach bandytów. Obejrzałem zdjęcia z monitoringu. Rejestracja się zgadzała, nie mogłem zaprzeczyć. Ani dowieść, że nie prowadzę uwiecznionego na nagraniach pojazdu, bo kierowcy nie było dokładnie widać. Tylko cień i zarys wewnątrz samochodu. Jednak inne okoliczności przemawiały na moją korzyść. Tak mi się przynajmniej wydawało.

– No widzę… Ale przecież równie wyraźnie widać, że to jest opel, a ja mam toyotę! Co wy idiotę ze mnie robicie?!

Nie poprzestałem na tym i puściłem w kierunku funkcjonariusza wiązkę bluzgów. Jak ostatni kretyn i narwaniec, ale już naprawdę się wkurzyłem. Spokój i ugrzecznienie śledczego jeszcze bardziej działały mi na nerwy.

– Ukradli mi tablice rejestracyjne! 

Przecież to było jasne jak słońce. 

– To jest nagranie sprzed czterech dni. Zgłosił pan kradzież tablic? Dysponuje pan opłaconym zaświadczeniem o zgłoszeniu kradzieży tablic rejestracyjnych wydanym przez policję?

– Nie zgłosiłem, bo…

Czułem, że tonę

Absurd gonił absurd. Nie zgłosiłem, bo nie wiedziałem, że je ukradli. Wychodziło na to, że musieli mi je ukraść co najmniej pięć dni temu, skoro „Szatan” z bratem jeździli na nich cztery dni temu po mieście oddalonym o kilkaset kilometrów. Cholera jasna… Kiedy zaplanowałem urlopowe porządki i sprzątanie, wyjechałem autem na podjazd przed domem i tam je zostawiłem. Stało kilka dni, kiedy wymiatałem z garażu przedmioty mniej lub bardziej potrzebne. Kiedy w końcu któregoś wieczora wprowadziłem samochód do garażu, nie zauważyłem, że zniknęły tablice rejestracyjne.

Niefrasobliwość, może trochę głupoty. Z drugiej strony nasza mieścina to nie eldorado dla złodziei samochodów czy tablic, a przynajmniej o niczym takim dotąd nie słyszałem. Miasteczko było jednak na tyle małe, że pechowo i pewnie zupełnie przypadkiem, zostałem okradziony przez kumpla z klasy. Nie zauważyłem, nie zgłosiłem, nie miałem zaświadczenia z policji. Też się człowiek przy okazji dowiedział interesującej rzeczy: za takie zaświadczenie trzeba wnieść opłatę skarbową! 

– Jak mnie pobiją, to będę wam musiał zapłacić za zaświadczenie, że zostałem pobity? – Na ironię też mnie było stać.

– To nie należy do sprawy – stwierdził pogodnie funkcjonariusz.

– Więc na jakiej podstawie jestem podejrzany? O kradzieży nie wiedziałem, więc jej nie zgłosiłem. 

– A może pan nie zgłosił, bo nie było kradzieży? Jako wspólnik w przestępstwie użyczył pan tablic, które zostały przykręcone do innego auta, którego z kolei użyto do popełnienia przestępstwa. Po to, aby w razie wpadki mógł pan udawać, że je skradziono, a pan przez pięć dni o niczym nie wiedział. Dopóki nie schwytamy braci W. i nie zidentyfikujemy kierowcy opla, to pan będzie podejrzany. Zresztą nawet identyfikacja kierowcy na pana korzyść wcale nie wykluczy pomocnictwa w przestępstwie.

Ostatecznie wylądowałem w wojewódzkim areszcie śledczym. Wiedziałem, że będą przesłuchiwać moją żonę, i wszystko powinno się wyjaśnić, ale nie miałem żadnej możliwości kontaktu z nią ani ze światem zewnętrznym. Jasne, małżonka zezna zgodnie z prawdą, że nie ruszałem się z domu. Ale jak udowodni, że nie odkręciłem tablic i nie podałem ich przez płot „Szatanowi”, żeby je przykręcił do opla i pojechał z kimś jeszcze pomagać bratu w ucieczce? Kiepskie perspektywy.

Nie miałem planu, co dalej

Chociaż w więzieniu osadzonych wypuszcza się na przepustki i daje im możliwość zatelefonowania, tutaj byłem pozbawiony tych przywilejów. Nawet widzenia mi wstrzymano, żebym nie mataczył, nie utrudniał i nie wpływał na potencjalnych świadków. Siedziałem razem z facetem, którego nie puścili na przepustkę, nawet wtedy gdy urodziło mu się dziecko; inny spędzał tu już piątą Wigilię z rzędu. 

Gdyby jeszcze ten Marek W. odsiadywał karę za alimenty albo jazdę po pijaku na rowerze, moja sytuacja nie byłaby taka zła, ale jego skazano za rozboje i został uznany za szczególnie niebezpiecznego. Dodatkowo ośmieszył system penitencjarny brawurową ucieczką. Według śledczych ja mu w tym pomogłem.

W areszcie spędziłem najdłuższe dwa miesiące w swoim życiu. Wypuszczono mnie dzięki „Szatanowi”, który – kiedy już złapano obu braci – zeznał, że ukradł tablice z mojego auta. Podobno nawet uśmiał się setnie, gdy się dowiedział, że przypadkowo wrobił we współudział w przestępstwie dawnego kolegę z podstawówki. Mnie, w przeciwieństwie do niego, kompletnie nie było do śmiechu… 

A skąd się o tym wszystkim dowiedziałem? Od przesłuchującego mnie zaraz po aresztowaniu policjanta. Od tej chodzącej i siedzącej oazy spokoju i opanowania. Bo sprawa miała jeszcze dodatkowy aspekt. Przełożeni policjanta, na podstawie nagrania z przesłuchania, postawili mi zarzut z artykułu 226 Kodeksu Karnego, czyli znieważenia funkcjonariusza policji. Faktycznie, rzuciłem w nerwach kilkoma grubszymi słowami, ale nie wiedziałem, że wykręcą mi taki numer. Jakby nie mogli przeboleć, że okazałem się niewinny. Taki „wychowawczy” manewr zastosowali, jakbym mało nadenerwował się podczas całej tej sprawy.

Stanęło na tym, że postępowanie karne przeciwko mojej osobie zostało warunkowo umorzone, doszło do pojednania ofiary ze sprawcą, a szkodliwość społeczną uznano za niedużą, pomogło mi też to, że nigdy wcześniej nie byłem karany. Przynajmniej pan policjant, ta moja „ofiara”, okazał się mądrzejszy od swoich zwierzchników. Mam nadzieję, że nie miał z tego powodu żadnych przykrości. Też jestem mądrzejszy, choćby o tyle, że teraz często oglądam przód i tył własnego samochodu, by się przekonać, czy nikt nie świsnął tablic, bo kto wie, do czego mogą zostać użyte.