Moja dobra żona zamknęła drzwi do sypialni, co oznacza poważną rozmowę.

– Krzysiu, zbliża się gwiazdka… – zaczęła poważnym tonem.

– Jak co roku, Wanda. Masz coś konkretnego na myśli – uśmiechnąłem się.

– Mam i boję się, że będziesz miał mnóstwo zastrzeżeń… Chodzi o prezent dla Natalii…

– Wanda, ona ma prawie 14 lat – spoważniałem. – Zdecydowanie lepiej orientujesz się, co chciałaby dostać pod choinkę…

– Ja wiem, co Natka by chciała.

– No to w czym problem?

– To ryzykowne…

– Chce dostać rewolwer i skrzynkę granatów? – uśmiechnąłem się.

– Nie błaznuj. Ona chce mieć psa.

Nie chciałem się zgodzić

– Żartujesz! Ona nie jest w stanie utrzymać porządku wokół siebie, nie odróżnia ósmej rano od ósmej wieczorem i poniedziałku od środy. Nie ma pojęcia o odpowiedzialności. Wandziu, nasza córka utopiłaby złotą rybkę…

– Przesadzasz – Wanda była dotknięta. 

– Jest roztrzepana jak każda nastolatka, ale na pewno da sobie radę ze szczeniakiem. Zmobilizowałoby to ją, nauczyło odpowiedzialności, wyrobiło pozytywne nawyki…

– Kochanie, pies to nie zabawka. To stały obowiązek, świadomość dbania o żywą istotę. To naprawdę poważna sprawa wymagająca dojrzałości. Kocham Natkę, ale ona ma fiu-bździu w głowie.

– Będę jej pomagała…

– Akurat. Ty wychodzisz rano, wracasz późno, a to ja codziennie ściągam nasze dziecko z łóżka. To mnie, bo pracuję w domu, będzie jej psiak tarmosił za nogawkę, gdyż panna nie zdążyła wyjść z nim na spacer. To ja po spacerze będę zwierzaka wycierał i czyścił mu łapy i całował w nos. A potem Natka wróci ze szkoły „zmęczona” i może wyjdzie z psem, ale „potem”.

– Widzisz tylko ciemne strony…

– A są jakieś jasne?

– Będzie się miała kim opiekować, będzie budzić w sobie empatię, rozwijać wrażliwość.

Czułem, że to tylko zachcianka

– Wandziu, wierzysz, że pies zastąpi Natce smartfona? Jesteś naiwna. Przez pierwsze trzy miesiące będzie fajnie: nowa atrakcja, zazdroszczące koleżanki, przytulanie i cmokanie. A co, gdy psina zrobi kupkę? A potem piesek zrobi się psem i trzeba będzie uczyć go różnych rzeczy, dbać o niego. No i się znudzi. I co wtedy?

– Ja z nią porozmawiam – odpowiedziała Wanda. – Myślę, że zrozumie.

– Nie chcę być złym prorokiem, Wanda, ale…

– Oj, nie kracz. Natalce bardzo zależy, a to przecież tylko pies.

– Tylko?! – krzyknąłem zdumiony, ale chyba już tego nie słyszała.

Szczeniak był uroczy: nieporadna klucha na grubych łapach obijała się od mebli, garnęła do ludzi, przewracała, turlała i – oczywiście – sikała w stu miejscach dziennie. Natka zdecydowała, że będzie się wabił Amor. Roześmiałem się i uznałem, że skoro to jej pies, nie będę ingerować. Zresztą – przez kilka dni córka zachowywała się jak jego osobista pielęgniarka: wszędzie za nim chodziła z zestawem szmatek i ściereczek, i likwidowała ślady jego fizjologii. Podziwiałem jej cierpliwość, choć nie wierzyłem, że długo wytrwa w tym zapale.

A Amor był klasycznym beagle’em, z sympatyczną mordką i żywym usposobieniem. Wbrew opiniom, że to rasa mało rozgarnięta, okazał się zwierzakiem inteligentnym, chętnym do nauki i zabawy. Robił psikusy, chował różne przedmioty, znajdował zagubione kiedyś drobiazgi. I nie okazał się domowym niszczycielem. Był uroczym, ciapowatym szczeniaczkiem, który śmiesznie przekręcał łebek i łobuzersko mrugał lewym okiem.

Okazałem się złym prorokiem

Był koniec lutego, kiedy pierwszy raz przyszedł do mojej „dziupli” ze smyczą w zębach i trącił mnie nosem w nogę. Poklepałem go po głowie, ale pies nie rezygnował. Zobaczyłem smycz.

– Nie byłeś jeszcze? – zdziwiłem się.

Amor, choć jeszcze ciapowaty, upuścił smycz i smętnie złożył łeb na przednich łapach. No tak – pomyślałem. Ferie, Natka pewnie gdzieś wyszła.

– Chodź, piesku… – powiedziałem do szczeniaka. – Pójdziemy na długi spacer.

Chyba półtorej godziny łaziliśmy po parku. Próbowałem uczyć Amora reagowania na komendy i ze zdziwieniem stwierdziłem, że pies chętnie i szybko „łapie”. Co jakiś czas dawałem mu z kieszeni psie ciastko, a on mrugał lewym okiem. Miałem wrażenie, że doskonale się bawi. Jasne – obwąchiwał się z psami sąsiadów, zaglądał w różne zakamarki, łaził po krzakach, ale był posłuszny i nie zamierzałem mu zabraniać tych psich rozrywek. Biegał po trawnikach z rozwianymi uszami i bardziej on pilnował się mnie niż ja jego. Wróciliśmy do domu zziajani, ale zadowoleni. Czyszczenie łap i wycieranie sierści Amor traktował jak pieszczotę.

– Fajny jesteś, szczeniaku… – poklepałem łaciaty tyłek, a łaciaty ogon zawirował jak śmigło.

Zrobiłem sobie kawę, sprawdziłem, czy psie miski są pełne i siadłem przy biurku. Praca… – zabrałem się do obliczeń. Kątem oka dostrzegłem, że uchylają się drzwi. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak Amor mozolnie wciąga do gabinetu swoje polarowe posłanie. Spojrzał na mnie, trzymając w pysku róg poduchy i czekał. Rozejrzałem się po pokoju i ręką wskazałem mu kąt za regałem. Pies mrugnął lewym okiem, zaciągnął tam poduchę, zrobił na niej trzy kółka i zaległ. Po chwili spał.

– Och, jak to dobrze, że zabrałeś Amora do siebie – oznajmiła mi Natalia natychmiast po powrocie. – On mnie w ogóle nie słucha i robi mi straszny bałagan. To teraz ty będziesz z nim wychodził, prawda? Dzięki, tato.

No, i w ten sposób stałem się jedynym opiekunem psa, którego moja żona dała w prezencie naszej córce. Nie narzekałem: Amor i ja zżyliśmy się bardzo i świetnie się rozumieliśmy. I choć mijały miesiące, wcale się nam razem nie nudziło.

Żona chciała go oddać

– Wiesz, pomyślałam… – zaczęła rozmowę przy kolacji żona. – Pomyślałam sobie, że może trzeba oddać tego psa

– Co takiego?! – aż mnie poderwało z krzesła. – To absurd!

– Miał być dla Natalki, ale ona od dawna już go nie chce, więc pomyślałam…

– Nie pomyślałaś – przerwałem ostro. 

– Mijają dwa lata, odkąd pies jest z nami, tu jest jego dom, jego stado. A ty lekką rączką chcesz go wyrzucić, bo panience się odwidziało?! – aż się we mnie gotowało.

– No, przecież nie wyrzucić… Oddać gdzieś…

– Posłuchaj, co mówisz. Co to znaczy – oddać gdzieś? Do schroniska?!

– No, nie… Może ktoś by go wziął?

– Przeszkadza ci? To ja się nim zajmuję, dbam o czystość, karmię, wyprowadzam. Ty nawet nie wiesz, gdzie on jest…

Spojrzałem odruchowo na drzwi do przedpokoju. W progu siedział Amor i jak nigdy trzymał głowę prosto. Spojrzał na mnie i podreptał do mojego pokoju. Wstałem od stołu.

– Dziękuję – powiedziałem oschle. 

Umyłem swój talerz i poszedłem do siebie. Pies leżał na posłaniu. Przykucnąłem obok niego i podrapałem go pod brodą. Wtulił mi pysk w kolana.

– Nie martw się – powiedziałem cicho. 

– Nigdzie nie pójdziesz, nie pozwolę…

Łaciaty łebek przekrzywił się, a lewe oko mrugnęło. Potarmosiłem delikatnie łaciate ucho. Po chwili Amor spał.

Tylko ja zajmowałem się psem. Żona i córka jakby go nie widziały. Nie rozumiałem, jak można było wpaść na pomysł, by oddać zwierzaka, ale nie wracałem do tego tematu. A Amor na co dzień okazywał mi serdeczne uczucia. Nawet wtedy, gdy prowadziłem go na szczepienia do weterynarza, którego nie lubił.

Uratował mi życie

Do przychodni nie było daleko, ale wolałem założyć psu smycz – sporo przechodniów, rowerzyści, jezdnie – tak będzie dla niego bezpieczniej. Pies wiedział, co się święci, ale nie stawiał oporu. Przekrzywił łeb, mrugnął, zamerdał ogonem i poszliśmy. Padał śnieg, więc nie interesował się mną, tylko co chwila próbował schwytać spadający płatek. Patrzyłem na jego kłapnięcia i śmiałem się w głos.

– Uważaj, bo coś złapiesz – zawołałem, kiedy wchodziliśmy na zebrę. I wtedy pies warknął i błyskawicznie obiegł słupek sygnalizatora. Smycz osadziła mnie w miejscu, a wręcz szarpnęła wstecz. Poczułem się, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie. Moje nogi oderwały się od asfaltu i poszybowałem w tył, a w miejscu, gdzie przed chwilą stałem, jechał skosem czerwony dostawczak. Minął mnie o milimetry, obrócił się i upadł na bok. Sunął po jezdni, wzniecając snopy iskier, aż wreszcie uderzył z potwornym hukiem o latarnię i znieruchomiał. W tym samym momencie uderzyłem tyłkiem o chodnik i upadłem na plecy. Ręka uwięziona przez smycz bolała jak diabli.

– O Jezu, nic panu nie jest – jakaś kobieta podbiegła i nachyliła się nade mną. – To cud. Omal pana nie rozjechał…

Przekręciłem głowę w stronę ręki ze smyczą. Na drugim jej końcu siedział Amor i uważnie mi się przyglądał. Jęknąłem i usiadłem. Pies obiegł słupek, odplątał smycz i znów usiadł przede mną. Uśmiechnąłem się krzywo, a on przekrzywił łeb.

– Wiedziałeś… Dziękuję… – szepnąłem.

Z łaciatej mordki wypadł różowy język, a lewe oko zamrugało dwa razy. Wstałem i poszliśmy do weterynarza.