Wszystko mi się udawało

Białaczka. Rak krwi. Ja, niespełna 50-letni facet, przez całe życie zdrów i silny jak byk, stałem się nagle chucherkiem. Leżąc w szpitalu pod kroplówką, nie mogłem w to wprost uwierzyć. Jakim cudem? Za co? Zawsze uważałem, że takie choroby przytrafiają się słabeuszom. Jeszcze od czasów szkolnych zawsze i wszędzie byłem przywódcą. To ja na podwórku wybierałem swoją drużynę na mecz piłki nożnej, ja wyciągałem klasę na wagary, ja „wyjmowałem” na dyskotece najfajniejsze dziewczyny. Nie znaczy to bynajmniej, że byłem niebieskim ptakiem bujającym w obłokach. Maturę zdałem na pięć, potem dostałem się na ekonomię, a pod koniec studiów na staż w Anglii.

Kiedy odbierałem dyplom magisterski, biły się o mnie największe banki w kraju. A ja bez skrupułów zmieniałem miejsca pracy jak rękawiczki. Propozycja wyższego stanowiska, podwyżki – i już byłem u konkurencji. Zamiast mozolnie piąć się po drabinie awansu, wolałem być w ruchu. Podbijać nowe terytoria, wyrywać dla siebie najlepsze kęsy. Tak samo zresztą w życiu prywatnym – zawsze otoczony wianuszkiem kobiet, które wymieniałem w zależności od chwilowej zachcianki czy kaprysu, ubrany w elegancki garnitur, siedzący w drogim i szybkim samochodzie, z klatą wypracowaną w siłowni. Nie znosiłem nudy i stabilizacji.

Zawsze interesowało mnie tylko własne dobro 

Przyznaję, parę razy omal nie sprzeniewierzyłem się swojemu wizerunkowi zdobywcy. Ponad 20 lat temu zakochałem się w pięknej dziewczynie z Torunia, do którego trafiłem na kilka tygodni, żeby rozkręcić tam filię pewnego banku. Agnieszka była tam tylko moją asystentką, ale nikt w firmie nie miał wątpliwości, że zajdzie naprawdę wysoko. Była nie tylko nieziemsko piękna – wysoka, smukła blondynka – ale także wyjątkowo mądra i dojrzała. Przez krótką chwilę chciałem się jej oświadczyć, osiąść na stałe w tej dziurze, płodzić z nią dzieci i żyć „po Bożemu”. Na szczęście szybko się otrząsnąłem.

„Zwariowałeś?” – zadawałem pytanie sam sobie. „Chcesz poświęcić wolność i najlepsze lata życia dla chwilowego zauroczenia?”. Miłość przychodzi i zaraz odchodzi, pozostawiając po sobie zgliszcza w postaci rutyny, nudy, tysiąca zgniłych kompromisów i miliona niepotrzebnych obowiązków. Rzuciłem ją i nigdy więcej się do niej nie odezwałem.

Drugi raz, jakieś 10 lat temu, dopadł mnie z kolei kryzys. Moje życie wydało mi się puste i pozbawione sensu. Zrezygnowałem więc z intratnej pracy i zatrudniłem się za marne grosze w jakiejś fundacji pomagającej dzieciom. Szybko jednak się wyleczyłem. Z jednej strony brak służbowego auta, komórki i laptopa, a z drugiej widok tych wszystkich nudnych i sentymentalnych naiwniaków wierzących, że da się zbawić świat, sprawiły, że czym prędzej czmychnąłem z powrotem do stada rekinów finansjery. To była dla mnie niezła nauczka, bo po tej chwili słabości, zawodową pozycję i wiarygodność w środowisku musiałem odbudowywać przez kilka lat.

Dopadło mnie znienacka

No i proszę. Ledwo na nowo nabrałem rozpędu – stałem się jeszcze silniejszy i bardziej przebojowy – trafiło się to. Nowotwór. Byłem akurat na nartach z Renatą, pewną panią adwokat. Ona – kobieta przed 40., mężatka pragnąca jak najdłużej zatrzymać uciekającą jej młodość. Ja – wieczny playboy. Dobrana z nas była para. Kiedy tylko straciłem przytomność na stoku, a szwajcarski lekarz z kliniki, do której zawiozła mnie karetka wymienił słowo „leukocytoza”, Renata obróciła się na pięcie i pognała do swojego rogacza.

Potem, już po powrocie do Polski, gdy stwierdzono u mnie ostrą białaczkę szpikową, w podobnym stylu odwrócili się ode mnie inni. Koledzy, przyjaciółki, współpracownicy. W ciągu zaledwie tygodnia mój pękający od zapisanych na karcie pamięci kontaktów telefon nagle przestał dzwonić. Wszystkie znajomości „utrwalone” wypadami po warszawskich klubach, niezobowiązującym seksem lub biznesowymi lunchami okazały się gówna warte. Wypadłem z gry i nikt za mną nie tęsknił.

– Osiągnęliśmy niestety tylko częściową remisję choroby – pewnego wiosennego dnia oznajmił mi lekarz. – Obawiam się, że wkrótce będziemy mieli do czynienia ze wznową.

Znaczenie jego słów przez dłuższą chwilę przebijało się do mojego wymęczonego chemioterapią umysłu. Od ujawnienia się choroby straciłem 20 kilogramów, a po wypracowanych na siłowni mięśniach nie pozostał nawet ślad. Garnitury za kilka tysięcy sztuka wisiały na mnie jak żagle na tonącym statku. Postarzałem się, straciłem wiarę w siebie i poczucie własnej wartości. Ale rozpaczliwie trzymałem się życia. I to wszystko miałoby pójść teraz na marne?

Miałem szansę jedną na sto

– Zostało nam już tylko jedno wyjście – mówił dalej lekarz. – Jest ono jednak obarczone piętnasto-, może nawet dwudziestprocentowym ryzykiem niepowodzenia.

– Niepowodzenia? – nie zrozumiałem w pierwszej chwili.

– Ryzykiem śmierci – sprecyzował doktor. A potem mówił dalej: – Tą szansą jest allogeniczny przeszczep szpiku kostnego.

– Allo… co? – zdecydowanie nie byłem wtedy w najlepszej formie.

– Inaczej mówiąc, przeszczep od dawcy. Spokrewnionego lub niespokrewnionego.

– Na spokrewnionego nie mam żadnych szans – odparłem ponuro. – Rodzice zmarli, rodzeństwa i dzieci nie posiadam.

– Będzie więc nieco trudniej znaleźć osobę o pasującym do pana MHC, czyli głównym układzie zgodności tkankowej. Ale nie można się poddawać. Przeszukamy banki danych i ktoś się z pewnością trafi.

Miałem szczęście. Już na początku lata wezwano mnie do szpitala na przeszczep. Po zabiegu czekało mnie jeszcze kilka dni niepewności – czy nowy szpik podejmie w moim organizmie pracę? Tak! Udało się. Produkcja krwinek ruszyła pełną parą, a ja od razu poczułem się lepiej.

– Kim jest dawca, który mnie uratował? – spytałem, kiedy wypisywano mnie do domu.

– Tego nie możemy ujawnić – uśmiechnął się lekarz. – Przynajmniej nie wcześniej niż przed upływem pięciu lat, bo taki czas bez nawrotu choroby uznaje się za wyleczenie. Powiem tylko, że to osoba młoda, jeszcze na studiach, która do sprawy podeszła z pełnym poświęceniem. Zazwyczaj szpik pobiera się po prostu z krwi obwodowej, w tym wypadku potrzebne było przeprowadzenie zabiegu pobrania tkanki z kości biodrowej. Nie każdy zarejestrowany potencjalny dawca jest na to gotów!

Czułem się innym człowiekiem

Wróciłem do pracy. Nie byłem jednak w stanie wytrwać na swoim dawnym stanowisku. Nie, nie brakowało mi energii ani sił. Szybko odbudowywałem formę fizyczną, psychicznie czułem się super. Nie potrafiłem jednak żyć tak jak dawniej. Stałem się innym człowiekiem. Zupełnie, jakbym wraz z odrobiną podarowanych mi komórek dostał też inną duszę. Zresztą, kto wie? Skoro po przeszczepie miałem inną (pewnie należącą do dawcy) grupę krwi, to może mogłem też zyskać od niego pewne cechy charakteru?

Tak czy inaczej, stałem się spokojniejszy, bardziej ugodowy, a nawet empatyczny. Walka buldogów pod dywanem, jaką było robienie kariery finansisty, przestała mnie rajcować. Nie chciałem już w tym uczestniczyć. Czułem niechęć na myśl o niezupełnie uczciwych operacjach kredytowych, machlojkach podatkowych, niejasnych przepływach kapitału mających na celu ukrycie źródeł jego pochodzenia. Miałem dość. Odszedłem.
Tyle że nie jest łatwo znaleźć zatrudnienie w zupełnie nowej branży, kiedy się ma pięć dyszek na karku.

Po wielu poszukiwaniach i kilku ukończonych kursach zostałem w końcu księgowym. Nie żałowałem jednak dawnego życia. Forsy, którą szastałem, drogich ubrań i samochodów. Nauczyłem się cieszyć otaczającym mnie światem – tym, że wstaje słońce, kwitną kwiaty, że ktoś uśmiechnął się do mnie w autobusie. Nie znaczy to jednak, że byłem szczęśliwy. Bo nagle zrozumiałem, jak koncertowo przepieprzyłem swoje życie. Przez tę pogoń za ulotną karierą, ulotnymi miłostkami i żałosnymi zwycięstwami w korporacyjnych gonitwach zostałem sam.

Bez kochanej osoby u boku, bez dzieci. Można oczywiście powiedzieć, że pięćdziesiątka to przecież nie wyrok i można po jej przekroczeniu zacząć wszystko od nowa. Ale… no właśnie. Trudno w tym wieku brać się do robienia dzieci. Bo dzieci trzeba mieć przecież czas wychować… Ciężko też człowiekowi, który przez pięć dekad miał wszystko i wszystkich wkoło za nic, budować nagle nowe przyjaźnie czy szukać dozgonnej miłości. Takie rzeczy zaczyna się budować w młodości, a w wieku średnim już tylko podtrzymuje.

Musiałem poznać swojego dawcę

To wszystko sprawiło, że mimo nieustającej ulgi i radości z wyleczenia, czułem się rozgoryczony. Uczepiłem się więc myśli o tym, że po pięciu latach od przeszczepu będę mógł wystąpić z wnioskiem o poznanie dawcy, którego poświęcenie mnie ocaliło. Kim jest ten człowiek? Czym się zajmuje? A może… się zaprzyjaźnimy?

Z biegiem czasu obsesja na punkcie tego nieznajomego kogoś wciąż bardziej i bardziej we mnie narastała. I w końcu, latem tego roku, nadszedł ten dzień. Otrzymałem odpowiedź i informację, że mój dawca zgadza się na spotkanie. Otrzymałem adres: Anna Jaworska lat 25, ul. Adama Mickiewicza. Toruń.

W pierwszej chwili osłupiałem. Rany, przecież ja znałem ten adres. I znałem to nazwisko. Takie samo nosiła Agnieszka, ta dziewczyna, w której się zakochałem i której omal się nie oświadczyłem, kiedy przed 26 laty organizowałem filię banku w Toruniu. Czy to możliwe, żeby jej córka podarowała mi nowe życie? Zaraz, zaraz. Jej córka? Przez ciało przebiegł mi dreszcz. Jeżeli dziewczyna ma teraz 25 lat, to znaczy że przyszła na świat w niecały rok po tym, jak zerwałem kontakty z jej matką. Czy to więc możliwe, żeby Anna była… także i moją córką? To by tłumaczyło niezwykłą zgodność tkankową pomiędzy nami…

Pojechałem do Torunia. Obok dworca kupiłem kwiaty, wziąłem taksówkę i niedługo później zapukałem do dobrze znanych drzwi. Niesamowite! Czyżby los postanowił mi dać ostatnią szansę? Czy po odkupieniu winy, jakim była ta straszna choroba, teraz będę mógł nareszcie cieszyć się odzyskaną rodziną? Bo skoro Anna nosiła nazwisko swojej matki, to znaczy, że moja (tak nazywałem ją już w myślach) Agnieszka nie jest mężatką! Wszystko mogło się więc jeszcze między nami ułożyć! Cała nasza trójka, dzięki nieprawdopodobnemu zbiegowi okoliczności, miała szansę zostać jeszcze rodziną. Jejku, jak strasznie tego pragnąłem!

Otworzyła mi wysoka i smukła blondynka o subtelnej urodzie. W letniej sukience i rozpuszczonych włosach wyglądała olśniewająco. A do tego była łudząco podobna do matki! Uśmiechnęła się i zarumieniła na mój widok.

– Długo się wahałam, czy zgodzić się na to spotkanie – powiedziała, wpuszczając mnie do środka. – Proszę zrozumieć, ja nie chcę podziękowań ani żadnych rewanżów. Do bazy dawców zapisałam się razem ze znajomymi z roku z przyczyn… – zawahała się moment, a ja wpatrywałem się w nią jak w obrazek. Rany! Jaką cudowną miałem córkę!

– …z przyczyn ideowych – dokończyła. – Chciałam po prostu podzielić się z kimś potrzebującym tym, czego i tak mi nie zabraknie.

– Rozumiem i proszę o przyjęcie najszczerszych wyrazów szacunku – odpowiedziałem szarmancko wręczając jej kwiaty. Ania uśmiechnęła się nieco pewniej. 

– Zapraszam na kawę – odpowiedziała. – Niedługo dołączy do nas mama. Lada moment wróci z pracy.

Naprawdę wierzyłem, że uda nam się być rodziną

Usiedliśmy, sięgnąłem po filiżankę. Nie mogłem jednak się uspokoić, drżała mi ręka. Ciągle zerkałem na będącą wierną kopią Agnieszki dziewczynę i czułem narastającą potrzebę wyrzucenia z siebie prawdy. W końcu nie wytrzymałem. Zacząłem mówić. O swojej chorobie, lęku przed śmiercią i nagłym błysku nadziei po tym, jak znaleziono osobę, której szpik mógł uratować mi życie.

Ania słuchała mnie w skupieniu, wciąż z tym swoim łagodnym, anielskim uśmiechem na ustach. Ośmielony, przeszedłem więc do wspomnień. Mówiłem o swojej pracy w Toruniu, poznaniu jej matki, naszym romansie. O tych zdarzeniach opowiadałem po raz pierwszy w życiu, wcześniej z nikim nie podzieliłem się tą historią. Mając więc przed oczami dawne zdarzenia, zasłuchany we własne słowa, nie zauważyłem, że uśmiech na twarzy mojej słuchaczki blednie, słabnie, kurczy się i znika, zastąpiony krechą kurczowo zaciśniętych ust.

Brnąłem w swoją historię dalej, czując narastające w sercu wzruszenie. Przecież zaraz, gdy tylko skończę, rzucę się przed swoją odzyskaną córką na kolana i poproszę o wybaczenie. A potem padniemy sobie w ramiona i…

– A więc naprawdę jesteś moim ojcem? – przerwała mi.

Odezwała się cicho, szeptem. W jej słowach było jednak takie napięcie, że odbiły się one echem po mojej głowie. Wciąż jednak nie zauważałem nadciągającej burzy.

– Tak – odpowiedziałem, czując euforię, że w końcu wyrzucam to z siebie. – Jesteś moją córką.

Zapadło milczenie. Ciężkie, wibrujące gniewem. Nagle poczułem uderzenie tremy. Niezupełnie tak sobie wyobrażałem tę scenę. Niezgrabnie odstawiłem filiżankę i ciężko osunąłem się na kolana. Nieco zbyt teatralnym gestem wyciągnąłem ku niej rękę.

– Wybaczysz mi? Córeczko…

I wtedy… Jakby niebo pękło pod uderzeniem pioruna. Anna zerwała się na równe nogi, grzmotnęła swoją filiżanką o podłogę. Najpierw pobladła, potem zalała się karminowym rumieńcem. 

– Jak śmiesz tu przychodzić? Czy ty w ogóle nie masz żadnych skrupułów? Jak możesz wracać sobie po tylu latach do domu kobiety, której złamałeś życie i radośnie oznajmiać: „Jestem odnalezionym po ćwierćwieczu tatusiem!”.

Sam jestem sobie winien

Wziąłem wdech, żeby powiedzieć coś na swoją obronę. Ukorzyć się, ponownie przeprosić, córka jednak nie dała mi wydusić nawet sylaby.

– Czy ty wiesz, co przeżyła moja mama, kiedy zniknąłeś? – wołała z płonącymi furią oczami. – Samotna, w ciąży, z łatką dziewczyny, która puściła się z szefem? Musiała zwolnić się z pracy, zapomnieć o karierze, harować za nędzne grosze. A ja? Pomyślałeś o mnie? Przez całe dzieciństwo czułam się niepełna, nic nie warta. Inne dzieci miały kochających tatusiów, dostawały prezenty na imieniny, jeździły z nimi do ZOO. Tylko nie ja. Ile to razy zastanawiałam się, w czym jestem od nich gorsza, co złego zrobiłam, że mój tato mnie nie chce.

Tym razem nawet nie próbowałem jej odpowiedzieć. Prawda o moim grzechu uderzyła mnie z siłą tornada. Ciężko podniosłem się z klęczek, zamrugałem powstrzymując napływające do oczu łzy, westchnąłem.

– Czyli nie chcesz mnie widzieć? – spytałem słabym głosem.

Anna nie odpowiedziała. Nie musiała, bo zza moich pleców dobiegł dobrze znany mi głos:

– Obie nie chcemy cię widzieć. Życzymy ci zdrowia. I… wynoś się.

Odwróciłem się i spojrzałem w twarz Agnieszki. Wyglądała dojrzalej, ale… była nadal piękna. Może nawet piękniejsza niż w moich wspomnieniach. Bo nieosiągalna.