Musiałam tam być

Chciałabym powiedzieć, że połączyła nas miłość do herbaty, bo to fajnie brzmi, ale rzeczywistość okazała się trochę bardziej przyziemna. Byłam wtedy studentką na trzecim roku andragogiki i w każdy czwartek musiałam pokonać pół miasta, żeby dotrzeć na wykład i ćwiczenia z informatyki. Prowadzący miał w zwyczaju zjawiać się po czasie, a niekiedy w ogóle go nie było, więc ciężko było się zmobilizować do tych cotygodniowych wojaży. Ale cóż, trzeba było się wpisać na listę, bo w przeciwnym razie od razu zaliczenie warunkowe, a takim delikwentom wykładowca poświęcał wyjątkową „uwagę”.

Tamtego mroźnego poranka, w środku stycznia, nastrój do zgłębiania tajników nauki i optymistycznego podejścia do życia skutecznie psuły mi prawie trzy kwadranse spędzone w nieogrzewanym autobusie, zapchanym wciąż na wpół śpiącymi studentami. Kiedy więc moi znajomi ze studiów i ja dotarliśmy wreszcie pod salę ćwiczeniową, której drzwi okazały się solidnie zaryglowane, a potem upłynął jeszcze tradycyjny kwadransik, jaki wykładowca ma na pojawienie się, spora część osób jednogłośnie zadecydowała, że nie będzie czekać dłużej na rozpoczęcie zajęć.

Szczerze mówiąc, mi też się nie uśmiechało, ale ta cholerna lista... Poza tym zawsze warto wyróżnić się z tłumu. Planowało zostać zaledwie kilka osób, więc gdyby prowadzący przyszedł na zajęcia, na bank by mnie zapamiętał. Kto wie, może byłby dla mnie bardziej wyrozumiały w czasie sesji? Tak czy inaczej, postanowiłam nie wychodzić.

Znajomi ze studiów rozbiegli się po budynku w poszukiwaniu sprawnych ekspresów do kawy, ale ja nie potrafiłam się nigdzie odnaleźć. Na dworze sytuacja prezentowała się podobnie. Nasz kampus mieścił się w samym środku starej części miasta, gdzie przeciętny wiek mieszkańców przewyższał ilość osób z mojego rocznika, które straciły wszelką nadzieję na znalezienie porządnej roboty po ukończeniu tych studiów. A takich ludzi było całkiem sporo.

Gdy myśleliśmy o andragogice, każdy z nas widział w niej fascynującą i obiecującą ścieżkę rozwoju, szczególnie w kontekście postępującego procesu starzenia się populacji. Ta dziedzina skupia się na edukacji dorosłych, w tym również osób w podeszłym wieku. Andragogika bada zagadnienia związane z dorosłym człowiekiem jako podmiotem uczącym się.

Brzmi to naprawdę imponująco... szczególnie podczas wizyty w urzędzie pracy. Spacerując po okolicy, ponuro rozmyślałam, jak zareagowaliby miejscowi, gdybym podjęła próbę zmotywowania ich do przyswojenia jakiejkolwiek wiedzy. Wiedli życie takie, jakie znali i niczego w nim zmieniać nie pragnęli. Mój nastrój dodatkowo psuła aura – klasyczna, ponura szarówka tej pory roku. Wprawdzie opadów nie było, ale chłód docierał do samych kości, bez względu na to, w ile warstw odzienia człowiek się opatulił.

Niechcący zawędrowałam w to miejsce

O świcie otwarte było tylko jedno miejsce – spożywczak, który starał się uchodzić za supermarket, choć bardziej przypominał PRL-owskie delikatesy, jakie mgliście pamiętam z dzieciństwa. Obok stał kiosk z artykułami pierwszej potrzeby i... to by było na tyle. Dopiero skręcając za róg, dostrzegłam maleńki sklepik, wciśnięty między nieczynną jeszcze mleczną jadłodajnię i także zamknięty salon kosmetyczny.

„Magia Herbaty” – to słowa, które widniały na szyldzie. Drzwi zdobił napis „Zapraszamy”, a ustawione wewnątrz meble obiecywały wytchnienie od zimowego chłodu i deszczu. W powietrzu unosiła się woń owoców i niezwykłych przypraw. Liczne pojemniki i pudełka wypełniały regały, a na blacie kusiły przeróżne słodkości. Pod oknem stały trzy rattanowe stoliki, które otaczały przytulne siedziska. Choć widok za szybą – trzy nieduże krzewy na tle bloku z wielkiej płyty – nie zachwycał, to wnętrze tchnęło ciepłem i przytulnością.

Facet za ladą był może z rok lub dwa lata starszy niż ja, a jego uśmiech na powitanie był najserdeczniejszy z możliwych. Gdyby nie lada między nami, to pewnie ugięłyby się pode mną. Trudno mi powiedzieć czemu nagle serce zaczęło mi walić jak oszalałe, a w brzuchu zatrzepotało stado motyli. Wiem, że to może zabrzmieć trochę jak wyświechtany frazes, ale wtedy od razu wiedziałam, że to jest właśnie ten jedyny, z którym pójdę kiedyś do ołtarza.

Współczułam mu odrobinę. Zabrakło mi odwagi, by zapytać, jak radzi sobie z biznesem w okolicy, gdzie ludzie zapewne nadal zaparzają najtańszą herbatę w kubkach umieszczonych w blaszanych koszyczkach.

– Mógłby mi pan doradzić jakiś napój na rozgrzewkę? – zwróciłam się do niego z prośbą.

Kolejny kwadrans upłynął mi na przysłuchiwaniu się, jak pracownik sklepu imieniem Marek zachwala rozmaite kompozycje herbat, operując przy tym specjalistycznym nazewnictwem, które było dla mnie niezrozumiałe. Jednakże napar, który mi doradził, smakował wybornie, przez co zabawiłam w herbaciarni na tyle długo, że o mały włos nie dotarłabym na zajęcia (prowadzący jednak przyszedł).

Po tygodniu zaprosiłam do „Magii Herbaty” przyjaciółkę, ponieważ musiałyśmy podzielić między siebie pracę nad projektem zespołowym. Ku mojemu zdumieniu, Marek z miejsca mnie poznał. Wskazał nam kolejną przepyszną herbatę i zarekomendował domowe wypieki, które przyrządzała dla niego jedna z pań na emeryturze, mieszkająca w sąsiedztwie.

Wraz z upływem czasu, herbaciarnia zyskiwała na popularności. Na początku zapraszałam tam znajomych ze studiów przy różnych okazjach, a później zaczęli tam przychodzić również studenci z innych kierunków, którzy jakimś cudem wyniuchali, dokąd się udajemy w każdej wolnej chwili pomiędzy wykładami.

To fakt, trzy niewielkie stoliki w herbaciarni Marka nigdy nie świeciły pustkami. Nawet jak nadeszła wiosna i Marek wstawił dodatkowe krzesła na chodniku przed lokalem, nadal ciężko było o wolne miejsce. W takiej sytuacji brałam herbatę na wynos, chociaż prawdę mówiąc, robiłam to głównie po to, żeby posłuchać opowieści Marka. Świetnie tłumaczył tajniki zaparzania herbaty, a czasem opowiadał jakieś ciekawostki o starożytnych mnichach z Dalekiego Wschodu.

Sam wyszedł z propozycją

Pewnego razu zażartowałam do niego:

– Chyba powinnam dostać jakąś zniżkę za to, że naściągałam ci tu tylu klientów. Teraz studenciaki przychodzą już sami z siebie, ale to ja ich tu najpierw przyprowadziłam i rozpropagowałam to miejsce, no nie?

Marek posłał mi tajemniczy uśmiech, ale o rabatu mi nie dał.

– A co powiesz na wspólne wyjście do kina? – zaproponował, gdy odwiedziłam go kolejnym razem.

Po seansie filmowym udaliśmy się na kawę, przeszliśmy się i odwiedziliśmy galerię. Marek zdradził mi co nieco o sobie, swoim wykształceniu w dziedzinie historii sztuki, które nie zapewniło mu świetlanej kariery, a także o planach założenia własnego interesu.

– No a ty? Jakie masz plany na przyszłość? – rzucił pytanie.

– No wiesz, skończyć studia, znaleźć jakąś robotę… – machnęłam ręką. – Kto by się przejmował, co przyniesie jutro?

Rok przeleciał jak z bicza strzelił i chociaż informatykę ledwo zaliczyłam na trójkę, nie miałam do siebie pretensji. Świętowanie końca roku odbyło się przy najlepszej herbacie w zaciszu zaplecza sklepu Marka.

– Wiesz co, coś mi przyszło do głowy… – oznajmił. – W wakacje zamykam na jakiś czas herbaciarnię, bo studenci wracają w rodzinne strony, no i przy takiej spiekocie niewielu ma ochotę na rozgrzewającą herbatkę. Myślałem, żeby wybrać się na parę tygodni na Mazury i tak się zastanawiałem, czy nie miałabyś ochoty wybrać się tam razem ze mną.

Przystałam na propozycję bez chwili wahania. Pływanie po urokliwych jeziorach okazało się być drugą wielką miłością Marka. Przez ponad 20 dni odwiedzaliśmy przystanie w kolejnych miasteczkach, zarzucaliśmy kotwicę w ustronnych zatoczkach i podziwialiśmy niezliczone zachody słońca, a kiedy nadszedł czas, by wsiąść do pociągu i ruszyć z powrotem, nie ukrywałam, że jestem zakochana po same uszy.

Studiowanie na ostatnim roku nie było aż tak czasochłonne jak wcześniej. Mimo że sale wykładowe nie znajdowały się już w pobliżu przytulnej herbaciarni, ja i tak wciąż bardzo często tam zaglądałam, żeby spotkać się z Markiem. Kiedy akurat miał chwilę wolnego, przysiadaliśmy się razem przy stoliczku i snuliśmy plany na przyszłość. A gdy tylko pojawiali się klienci, od razu biegłam pomóc mu za ladą. On zajmował się parzeniem herbaty, a ja brałam na siebie obsługiwanie kasy. Dzięki temu czas zawsze znikał nam w mgnieniu oka.

Pewnego razu Marek powiedział do mnie:

– Odwiedzasz mnie tu tak często, że w sumie mógłbym cię zatrudnić na pół etatu. A zamiast wypłaty po prostu zamieszkałabyś ze mną – po czym puścił do mnie oko z łobuzerskim uśmiechem.

No to zamieszkałam. Kawalerka nie grzeszyła powierzchnią i oznaczała spore odległości do pokonania, żeby dotrzeć na uczelnię. Ale miała jedną ogromną zaletę: mogłam być blisko Marka. Dni leciały jak szalone, a wraz z nimi następny semestr na uczelni i kolejny wypad nad jeziora. Będąc na ostatnim roku, pracowałam w herbaciarni prawie każdego dnia, a Marek za wszelką cenę chciał, żebym dostawała wynagrodzenie. On z kolei jeździł po hurtowniach szukał miejsca, w którym mógłby założyć drugi lokal z herbatą.

Podeszłam do egzaminu dyplomowego, a tuż po nim zapoznałam Marka z moimi rodzicami, którzy przyjechali z mojej rodzinnej miejscowości na rozdanie dyplomów. Kiedy skończyłam studia, nie wróciłam w rodzinne strony, tylko zostałam w mieście i dalej mieszkałam z Markiem. Praca w herbaciarni pochłaniała mnie coraz bardziej, mimo że teoretycznie rozglądałam się za innym zajęciem i rozmyślałam o swojej przyszłości. Zyskałam grono stałych bywalców, także wśród starszych mieszkańców okolicy. Czułam się wśród herbat jak w domu. Marek snuł wizje o perspektywach, o czasach, gdy „Magie Herbaty” będą na każdej ulicy, a ja chłonęłam każde jego słowo.

Przyszłość rysowała się wprawdzie niejasno, ale i tak jawiła mi się w pięknych kolorach, bo mój mężczyzna był obok. A pierścionek zaręczynowy? No jasne, że znalazłam go na dnie swojej herbaty w filiżance.

Sylwia, 27 lat