Nie mieliśmy na nich wpływu

– Drodzy państwo, dzisiaj zacznijmy od klasy maturalnej – rozpoczęła radę pedagogiczną pani dyrektor, a ja, jako jedna z dwóch wicedyrektorek, siedziałam obok niej i zerkałam w porządek obrad.

To była tak zwana rada śródsemestralna, podczas której dyskutowaliśmy o zagrożeniach jedynkami, o zachowaniu i ewentualnych problemach ze strony uczniów, żeby móc wymusić na nich zmianę postępowania przed zakończeniem roku.

– Czy ktoś ma problemy w tej klasie?

Podniosły się trzy ręce. Matematyczka, fizyczka i wuefista. Reszta pedagogów wyraźnie zastanawiała się, czy to, co codziennie przeżywają w tej klasie, można już nazwać problemami. Nikt nie lubi przyznawać się do porażek, a zgłoszenie na radzie „problemu” z klasą oznaczało obawę, że dyrekcja uzna nauczyciela za zbyt słabego do pracy z młodzieżą. Ja również uczyłam w tej klasie, jednak nie dałam po sobie poznać, co myślę o niektórych jej uczniach.

– Ostatnio był incydent z podglądaniem dziewcząt w szatni – zaczął wuefista. – Chłopcy uciekli z boiska przez siatkę na zewnątrz, przebiegli pod ścianą szkoły, a później, ukryci za żywopłotem, zaglądali do damskiej przebieralni. Któraś z dziewcząt ich zauważyła i podniosła alarm. Musiałem zareagować.

– Co pan z tym zrobił? – zapytała pani dyrektor, zdejmując okulary z wydatnego nosa.

– Urządziłem im pogadankę – odparł kolega. – Starałem się wytłumaczyć, że mogłaby im za to grozić odpowiedzialność karna. Niestety, tu napotkałem na problem.

Kilkanaście par brwi zmarszczyło się równocześnie, w tym moje.

– Chłopcy praktycznie mnie wyśmiali.

Potarłam czoło. Dzieci… Osiemnastoletnie byczki, o wzroście nieraz i metr osiemdziesiąt, z puszczającym się zarostem, rozsadzani przez hormony! Każdy z nich był chodzącą bombą testosteronu. Ileż razy, pełniąc dyżur na korytarzu, musiałam udawać, że nie słyszę ich ordynarnych wypowiedzi na temat kobiet! Ci młodzi ludzie, bo na pewno nie dzieci, byli czasami tak wulgarni i dosadni, że zawstydziliby niejednego sutenera. Generalnie traktowali kobiety jak przedmioty, komentowali ich szczegóły anatomiczne i wybuchali rechotliwym śmiechem, przechwalając się, co by z którą zrobili w łóżku. Innych tematów nie mieli, naprawdę. Teksty zasłyszane na korytarzu i pod drzwiami męskiej toalety nieraz prześladowały mnie jeszcze po wyjściu ze szkoły.

– Może powinno się wezwać ich rodziców? Nagany dać? – zastanowiła się głośno druga wicedyrektorka.

– Rodziców! – prychnął ktoś z tyłu. – Ja rodziców większości moich uczniów nie widziałam od września! Oni się wcale nie interesują tymi dzieciakami.

– No to co pani proponuje?

– Może zaprosimy specjalistę z policji? – zasugerowała matematyczka. – Wiedzą państwo, żeby trochę ich nastraszyć. Bo przyznam, że ja miałam podobny problem… Jeden z chłopców w czasie lekcji usiłował dotykać koleżankę. Niby schylał się do plecaka, ale dziewczyna twierdzi, że ten kolega usiłował ją klepnąć w pośladki nie pierwszy raz.

– O kogo chodzi? – zapytałam, tknięta złym przeczuciem.

– O Marka B. – odpowiedziała matematyczka i przez pokój nauczycielski przetoczył się pomruk.

On był głównym prowodyrem

No oczywiście, Marek B. Metr osiemdziesiąt parę wzrostu, ciało ukształtowane przez koszykówkę, zadziwiająco już męskie, regularne rysy i bezwstydny uśmieszek zawsze błąkający się po pełnych ustach. Wzdychało do niego osiemdziesiąt procent uczennic naszego liceum, a on wyglądał na kogoś, kto naprawdę potrafi zrobić użytek z tej popularności wśród płci pięknej.

Widziałam go już przynajmniej z czterema różnymi dziewczynami; za każdym razem albo się z którąś obmacywał, albo całował. Najwyraźniej dziewczynka, którą próbował dotknąć na lekcji, opierała się jego urokowi, więc postanowił wziąć siłą to, co mu się spodobało.

Wiem, że nauczyciel powinien być sprawiedliwy i wystrzegać się uprzedzeń wobec uczniów, ale tego typa szczerze nie znosiłam. Był obrzydliwie pewny siebie, a przy tym potrafił być jednocześnie lekceważący i czarujący wobec dorosłych, tak że nie sposób mu było zarzucić impertynencji, choć człowiek czuł, że smarkacz praktycznie go obraża.

Niewątpliwie jednak potrafił być ujmujący i działać na kobiety. Widziałam, jak rozmawiał z Marianną, naszą młodziutką plastyczką, na boisku. Nie wiem, co jej mówił, ale nawet z daleka dostrzegłam, jaka jest zaróżowiona i jak się śmieje, odrzucając głowę. Wyraźnie była nim oczarowana i w sumie jej się nie dziwiłam. Gdybym miała dwadzieścia siedem lat, może też podziwiałabym muskuły i pewność siebie tego „ciacha”, jak to się teraz mówi. Są kobiety, które po prostu lubią młodszych mężczyzn, a Marka naprawdę można było już nazwać mężczyzną.

– Cisza! Proszę państwa, cisza! – dyrektorka podniosła głos, bo szmer zamienił się w głośną dyskusję. – Wiem, że mamy problem z tą klasą, ale spróbujmy go jakoś rozwiązać! Może zaprosimy na lekcję wychowawczą seksuologa?

Co poniektórzy parsknęli śmiechem.

– Żeby go zapytali, co chce wiedzieć o seksie? – mruknął sarkastycznie biolog.

Wyszłam z rady po dwudziestej. Do niczego nie doszliśmy. Wszyscy bali się, co jeszcze zrobią „podglądacze”, i jak zareagować, kiedy rodzice dziewcząt zaczną zgłaszać przypadki poważniejszych zachowań. W głowie mi huczało, bolał kręgosłup. Pomyślałam o rehabilitacji, która mi właśnie przepadła. Od kilku lat musiałam ratować swoją szyję, bo po trzydziestu latach pochylania się nad dziennikiem i klasówkami dorobiłam się dyskopatii. Właśnie to jest nagroda za kształcenie młodych pokoleń: ból karku i wieczne zamartwianie się…

Problem nie zniknął na długo

Tamta rada odbyła się w połowie marca. Przez kolejnych kilka tygodni na szczęście nie działo się nic niepokojącego. Wychowawczyni klasy prosiła nas tylko, żebyśmy dyskretnie obserwowali Marka B., czy aby znowu nie jest natarczywy dla tej dziewczyny, ale odpuścił. Miałam jednak oczy szeroko otwarte i kiedy któregoś razu zobaczyłam, jak chłopak po lekcjach czujnie rozgląda się na korytarzu, a potem sunie przy ścianie w stronę sali gimnastycznej, coś mnie tknęło. Tam była przebieralnia dziewcząt, a właśnie zaczynał się wuef.

Dziewczyny zmieniały ubrania, a nabuzowany osiemnastolatek, który miał już na koncie podglądanie, zmierzał w stronę ich szatni. Ostrożnie, żeby mnie nie dostrzegł, przemknęłam korytarzem. Rozejrzał się jeszcze tuż przed salą, a potem skręcił w stronę przebieralni. Tylko że… męskiej.

– Co ty kombinujesz? – mruknęłam do siebie, bo dawno było po lekcjach.

Mocno się zdziwiłam, kiedy Marek minął szatnię i skręcił w łącznik prowadzący do kilku sal odizolowanych od reszty budynku. Mieściły się tam pracownie mniej ważnych przedmiotów: plastyki, techniki czy muzyki. Coś mi mówiło, że ten chłopak nie ma czystego sumienia. Za bardzo się za siebie oglądał. Jakby się bał, że ktoś go zauważy.

Na moment straciłam go z oczu i kiedy weszłam na korytarz dobudówki, nie wiedziałam, gdzie iść. Trwała właśnie ostatnia lekcja, była szesnasta dziesięć i większość klas dawno opuściła budynek. Wiedziałam z planu, że o tej porze ta część budynku jest już pusta. A więc co to za głosy?

Tak, wyraźnie słyszałam głosy, męski i kobiecy. Wtem ten kobiecy przeszedł w jęk i przeraziłam się, że Marek robi krzywdę jakiejś uczennicy. Przyspieszyłam kroku i stanęłam przed salą plastyczną, skąd dochodziły odgłosy. Już miałam wparować do środka, kiedy coś mnie powstrzymało

– Dalej, młody! – jęknęła kobieta i zszokowana rozpoznałam… Mariannę.

Chwilę później potwierdził to sam Marek, nazywając ją chrapliwie panią S. Towarzyszył temu chichot i bardzo jednoznaczne odgłosy rytmicznych uderzeń… Domyśliłam się, co się dzieje na biurku pani od plastyki.

Jak ona mogła?

Uciekłam stamtąd czerwona jak burak, zbulwersowana i koszmarnie zniesmaczona. Nauczycielka i uczeń czwartej klasy?! Co ta Marianna sobie myślała?! Może i chłopak był umięśniony i wielki, ale to osiemnastolatek, na miłość boską! Nie wiedziałam, co zrobić. W domu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Wieczorem musiałam wziąć tabletki nasenne, bo wspomnienie obscenicznych odgłosów nie dawało mi zmrużyć oka.

Następnego dnia sprawdziłam w dokumentach datę urodzenia Marka B. Miał już skończone 18 lat, ale mogłam iść z tym na policję tak nakazuje to zwykła moralność. Nie mogłam jednak tego zrobić bez rozmowy z Marianną. To byłoby nie fair, po prostu nie umiałabym tak.

– O czym pani mówi? – próbowała się wykręcić, ale gwałtownie zbladła.

– O pani romansie z Markiem – powiedziałam spokojnie, patrząc jej w oczy.

Wcześniej poprosiłam, żeby po lekcjach przyszła do mojego gabinetu. Wpadła uśmiechnięta, jak zawsze z rozpuszczonymi włosami i w kwiecistej sukience, nie podejrzewając niczego złego. W ciągu kilkunastu sekund sprawiłam, że z tryskającej energią i optymizmem artystki zmieniła się w przerażoną kobietę, obdzierającą sobie skórki przy paznokciach do krwi.

– Nie może pani… Błagam… – wyjąkała, wytrzeszczając w panice oczy. – Proszę zrozumieć… Marek i ja się kochamy! Co z tego, że jest młodszy o 9 lat! Rozumie mnie jak nikt, jesteśmy… bratnimi duszami. Musi to pani zrozumieć… 

Zsunęła się z krzesła na podłogę i patrzyła na mnie błagalnie z klęczek.

– Dziewczyno, ty postradałaś rozum! – fuknęłam, bo zniecierpliwił mnie ten bełkot o bratnich duszach. – Kochacie się? Dobre sobie! Chyba na biurku w pracowni! Tu chodzi o hormony, a nie uczucia! Nie dziwię się, że on nad nimi nie panuje, ale pani jest dorosła! I jest pani jego nauczycielką! Wie pani, czym pani ryzykuje, uprawiając seks z uczniem?!

Ukryła twarz w dłoniach, ale nie odpowiedziała.

Nie mieściło mi się to w głowie

Przez moment miałam przed oczami tamtą scenę obserwowaną z okna: ona i Marek na boisku, on pręży przed nią muskuły, z czarującym uśmieszkiem na ustach, ona zadowolona, że młody, atrakcyjny chłopak okazuje jej zainteresowanie… Czy ja mogłabym przysiąc, że gdybym była te trzydzieści lat młodsza, nie dałabym się omotać takiemu chłopakowi? Widziałam wyraźnie, że to on o nią zabiegał – pewnie zaliczenie nauczycielki było jakoś punktowane wśród kolegów. Może się założył, a może ona naprawdę mu się podobała. Wszystko jedno..

– Błagam… Pójdę od jutra na zwolnienie lekarskie, a potem odejdę ze szkoły – Marianna gorączkowo usiłowała mnie przekonać, bym nie zgłaszała sprawy policji. – To się już skończyło, przysięgam. Jeszcze dzisiaj wyślę mu wiadomość, że z nami koniec! Proszę!

To nie było takie proste. Byłam wicedyrektorką szkoły. Moim obowiązkiem jest chronienie uczniów. Ja musiałam jednak wypełnić wymogi prawa. A poza tym, gdyby kiedykolwiek wyszło na jaw, że sprawę zataiłam, poniosłabym surowe konsekwencje prawne. Powiedziałam jej to.

– A więc pani to zrobi? – była czerwona i zapłakana. – Nie mogę pani przekonać…?

– Muszę, ale… – zaczęłam się łamać.

Była młodą nauczycielką, ale już bardzo dobrą. Uczniowie ją lubili; organizowała wspaniałe wystawy, robiła nam dekoracje i projekty graficzne na stronę internetową. Owszem, popełniła błąd, jednak…

– Proszę jeszcze dzisiaj stanowczo z nim zerwać – nakazałam. – I trzymać się od niego z daleka. Musi pani odejść z tej szkoły.

Nie obiecałam wprost, że na nią nie doniosę; nie zamierzałam się śpieszyć. Po prostu chciałam, żeby przestała się spotykać z Markiem. Ze swoim uczniem. Obiecała, że zaraz do niego zadzwoni.

Myślałam, że rozwiązałam problem

Wracałam do domu przed zmierzchem, ale moja uliczka była całkiem pusta. To dlatego nikt nie usłyszał, kiedy krzyknęłam.

– Ty p…a suko! – syknął ktoś, ciągnąc w stronę wiaty śmietnikowej. – Zachciało ci się wtrącać w nie swoje sprawy?!

To był on. Marek B. Jakieś dziewięćdziesiąt kilogramów wściekłości w ciemnym, cuchnącym pawilonie śmietnikowym. Byłam przerażona jak nigdy wcześniej w życiu.

– Zostawisz nas w spokoju! – zaczął, a potem wyzywał mnie jeszcze przez kilkadziesiąt sekund. – Marianna i ja będziemy dalej się spotykać, a ty, nie piśniesz nikomu słowa! Rozumiesz?

Upadłam na kolana, a kiedy się podniosłam, jego już nie było. Czułam tylko ból, upokorzenie i potworny smród czegoś, co przykleiło mi się do dłoni i kolan. Mieszkam sama, jestem wdową. Moje dzieci żyją za granicą i poza koleżankami z pracy nie mam przyjaciół. Nie było więc nikogo, komu mogłabym zwierzyć się z tej traumy. Wiedziałam tylko jedno: boję się iść na policję. Zresztą w jakim celu? Prawo ma chronić niewinne dzieci przed nadużyciami ze strony dorosłych, a tutaj trudno mówić o niewinnym dziecku. Ten osiemnastolatek to cyniczny socjopata, który sięga po to, co chce, i nie cofa się przed grożeniem mi. Miałabym donosić na (w gruncie rzeczy) miłą, młodą kobietę, aby go „chronić”? Wolne żarty!

Następnego dnia nie poszłam do szkoły. Chciałam, ale przed wyjściem dostałam ataku paniki. Udało mi się dostać do ortopedy, któremu powiedziałam, że zesztywniał mi kark. Mam stwierdzoną dyskopatię, więc bez problemu dał mi zwolnienie do końca czerwca. Teraz jest sierpień i pani dyrektor już zwołała radę inicjującą nowy rok szkolny. Trzęsłam się i chciało mi się wymiotować na samą myśl, że mogę jeszcze kiedykolwiek go spotkać, spojrzeć w tę bezczelnie przystojną twarz i zimne, choć ładne oczy.

Jestem za stara na takie rzeczy, sypie mi się kręgosłup, powinnam zająć się swoim zdrowiem…

– Roczny urlop zdrowotny? – głos pani dyrektor brzmiał w słuchawce bardzo cierpko. – No cóż, to pani prawo, pani Kalino, więc oczywiście podpiszę wniosek – obiecała, ale słyszałam zawód i urazę.

Kto przejmie moje wychowawstwo i funkcję wicedyrektora? – zapytałam jeszcze z poczucia obowiązku.

– Cóż, myślę, że zaproponuję to pani Mariannie. Jest młoda, uczniowie ją lubią…

Nie skomentowałam tego. Nigdy się nie dowiedziałam, czy Marianna została w szkole, bo chciała, czy bała się odejść od swojego „chłopaka”. Jeśli potrafił zastraszyć mnie, dlaczego nie miałby szantażować jej?

Tylko że jakoś nie umiem współczuć Mariannie. Gdyby nie jej niezdrowa fascynacja tym młodocianym łobuzem, dożyłabym spokojnej emerytury w mojej szkole. Ale teraz się tym nie martwię. Wyjeżdżam na rok do Włoch, do córki. Zajmę się wnukami, poznam bliżej swojego włoskiego zięcia, nauczę się gotować prawdziwe minestrone. A może nigdy stamtąd nie wrócę…