Pod koniec zimy wyjechaliśmy całą rodziną na narty. Wprawdzie moja żona Joanna nie jeździła w ogóle, córka Kasia i ja przerzuciliśmy się trzy lata temu na snowboard, no ale mieliśmy jeszcze Szymka, pierworodnego, który w tym roku miał wypróbować nowiutkie narty.

Warunki były jak marzenie – mróz, słońce, śniegu pod dostatkiem i stosunkowo mało ludzi. Śmigaliśmy we troje od rana do wieczora, z małą przerwą na obiad i zdanie relacji władzy zwierzchniej, która wolała siedzieć w SPA, niż odmrażać sobie przydatki na stoku. Zresztą taki model, tatuś plus latorośle, był standardowym układem na stoku. Mamusie stanowiły mniejszość i cieszyły się naturalnymi względami tatusiowej większości. Śmiać mi się chciało, jak widziałem tych wszystkich słomianych wdowców, tokujących w kolejce do wyciągu i urządzających wyścigi, by siąść na kanapie z upatrzoną damą.

Facet, który stał obok nas w kolejce, nie brał w tym udziału. Tylko obserwował, podobnie jak ja. Miał dwie córeczki, wyraźnie zafascynowane swoimi nartami i kompletnie niezwracające uwagi na tatusia. Ja zresztą też długo mu się nie przyglądałem, bo pojawił się większy problem. Kasia pociągnęła mnie za rękaw kurtki i szepnęła cicho, gdy się do niej pochyliłem:

Tato, zerwała ci się nitka.

No tak, czerwona nitka…

Byłem obiektem zemsty

Kiedy miałem cztery lata, po raz pierwszy pojechałem z rodzicami do dziadków na wieś. Ojciec miał pomagać przy żniwach, a mama zajmować się mną i pomagać w kuchni. Wieś w czasie żniw to zdecydowanie nie jest miejsce dla czterolatka, ale po prostu nie mieli mnie z kim zostawić.

Pech chciał, że mama wpadła w oko jednemu z lokalnych podrywaczy i zaczął do niej normalnie startować z łapami. Ojciec zareagował prawidłowo, czyli obił go po mordzie. Niestety, dziadyga mający się za tamtejszego donżuana i szychę w jednym był bogaty, pamiętliwy i mściwy. Do tego stopnia, że chcąc ukarać moich rodziców za doznaną zniewagę, na obiekt swej zemsty obrał mnie.

Do pomocy najął babę z sąsiedniej wsi, znającą się na czarach i gusłach. Czterdzieści lat temu była to normalna funkcja w każdej szanującej się wsi, choć trzeba przyznać, że pełniące ją kobiety, takie jak moja babcia na przykład, raczej starały się ludziom pomagać. Zamawiały choroby, dawały zioła na biegunkę albo zaparcie i takie tam różne różności. Owa „wiedząca” nie cierpiała jednak mojej babci, uważając ją za konkurencję, dlatego zgodziła się podjąć zadania, zachęcona dodatkowo połową pieniędzy, które dziadyga uzyskał ze sprzedaży krowy. Albo świni, już nie pamiętam dokładnie. Prawdę mówiąc, w ogóle niewiele pamiętam z tamtego okresu, a całą historię znam jedynie z opowieści. I to wyrywkowych, zdradzanych niechętnie. Pełną wersję słyszałem może ze dwa razy. Obie te relacje różniły się w szczegółach, zgadzając się jednak w zasadniczych kwestiach.

Zachorowałem nagle i bardzo poważnie. Gorączka, zawalone gardło, kaszel, wymioty. Trwało to trzy dni, a potem mi przeszło, jak ręką odjął. Byłem pod opieką babci i mamy, które jakoś opanowały sytuację. Tydzień później zdarzył się wypadek. Jeden z robotników omal nie stracił ręki w sieczkarni. Widziałem to na własne oczy i nigdy nie zapomnę. W stodole, gdzie stała ta maszyna, byliśmy tylko on i ja.

To był pomysł babci

Już wówczas moja babcia zaczęła coś podejrzewać. Pojechała do tej baby i wróciła autentycznie przerażona. Jakoś chyba podświadomie wyczuwałem, że sprawa dotyczy mnie, więc tego wieczora długo nie mogłem zasnąć. Nasłuchiwałem przyciszonych rozmów dobiegających z kuchni, gdzie tata, mama i babcia radzili nad czymś bardzo długo. A kiedy rano się obudziłem, na nadgarstku miałem zawiązaną czerwoną nitkę.

– Mamo, co to jest? – zapytałem.

– Twój talizman – odparła z poważną miną. – Musisz go zawsze nosić na ręce. Zawsze. Pamiętaj, bo to bardzo ważne. Inaczej się pogniewamy.

– A jak się sama urwie, ta nitka?

– Nauczę cię, jak zawiązać nową.

Fakt, jak magik nauczyłem się jedną ręką i czterema palcami wiązać nitkę na nadgarstku. Robiłem to szybciej, niż wiązałem sobie buty, i traktowałem jak świetną zabawę. Dopiero gdy miałem siedemnaście lat i już samodzielnie pomagałem przy żniwach, babcia, wtedy już sędziwa staruszka, wyjaśniła mi, w jakim celu ta nitka.

– Widzisz, Pawełku – zaczęła, kiedy wieczorem wszyscy już zasnęli, i tylko ja siedziałem w kuchni, objadając się suszonymi jabłkami – dawno, dawno temu pewien zły człowiek namówił jedną niedobrą, chciwą kobietę, żeby rzuciła na ciebie urok.

Mimowolnie parsknąłem śmiechem.

– Mało wtedy nie umarłeś. I to dwa razy – skarciła mnie wzrokiem. – Na szczęście, udało mi się w porę zareagować, tylko że ten urok zmienił się w rodzaj klątwy.

– Babciu, ty naprawdę w to wierzysz? – wolałem się upewnić.

Skinęła głową.

– Owszem. Śmierć wyciągnęła po ciebie łapy, bo tak działał ten urok. Zły, potężny, wredny. Jak ten, co go zamówił, i ta, która go rzucała. Ale ja też sroce spod ogona nie wypadłam – zaśmiała się cicho, by zaraz spoważnieć. – Niestety, nie udało mi się go całkiem odczynić.

– A co to za urok? Tak z ciekawości pytam.

– Miałeś umrzeć – odparła krótko, a ja westchnąłem. No bo ileż można słuchać o własnej śmierci. – Nie wyszło, za to zamieniło się w klątwę. Dlatego musisz zawsze nosić na nadgarstku czerwoną nitkę, żeby klątwa się nie spełniła.

– A jak nie będę nosić, to co? Coś mi się stanie? Znowu umrę? – zakpiłem.

– Ty nie – odparła cicho. – Ale jeśli nie będziesz się pilnował, to coś złego może spotkać inną osobę. Przez ciebie zginie człowiek. W twojej obecności i za twoją sprawą.

Nosiłem talizman cały czas

Przyzwyczaiłem się więc do amuletu-ozdoby w postaci czerwonej nitki, nawet podrywałem na nią dziewczyny, co nie znaczy, że wierzyłem w te zabobony. Na wszelki wypadek jednak się pilnowałem. Zawsze miałem przy sobie kilka kawałków czerwonej nitki, a wiązać ją potrafię nawet przez sen, a już na pewno z zamkniętymi oczami.

Nasze dzieci mniej więcej wiedziały, o co chodzi, i traktowały czerwoną nitkę jak coś naturalnego. Ma być na moim nadgarstku i koniec. Dlatego na stoku Kasia zwróciła mi uwagę, że nitka się zerwała, a ja spokojnie zsunąłem rękawice i wyjąłem z kieszeni na piersi kombinezonu zapasową. W tym momencie nadjechał wagonik i musieliśmy wsiadać. Trzymałem rękawice, deskę, jednocześnie mając baczenie na dzieciaki, więc dopiero kiedy usiedliśmy i wagonik ruszył, mogłem się zająć moją nitką. Pierwsza wyślizgnęła mi się ze zgrabiałych palców i poleciała z wiatrem. Westchnąłem. No nic. 

Drugą zawiązałem już bez problemów, chociaż nie bardzo mogłem porządnie jej ścisnąć. Na górze było zimno jak cholera i palce mi ścierpły. Nagle wagonik podskoczył, mijając kolejne przęsło, i to podskoczył bardzo wyraźnie. Potem rozległ się metaliczny trzask i kolejka stanęła.

– Coś się stało? – Kasia uniosła wzrok znad swojego smartfona.

Chyba jakaś awaria – odparłem. – Zaraz pojedziemy dalej.

Nakładałem rękawice, żeby wreszcie trochę ogrzać dłonie, kiedy jadący z nami na kanapie facet dostał napadu histerii.

– Zginiemyyyy! – zawył przeciągle.

Facet mnie zdenerwował

Początkowo pomyślałem, że jaja sobie robi, i parsknąłem śmiechem. Ale mina szybko mi zrzedła. Gość był zielony na twarzy i cały aż dygotał.

– Nie możemy tutaj tak siedzieć, zamarzniemy, spadniemy, musimy się ratować, inaczej zginiemy – trajkotał jak nakręcony. – Tu są dzieeeci! – znów zawył.

Niech pan się uspokoi i ich nie straszy – skarciłem go.

– Milczeć! – wrzasnął. – Jest zagrożenie i trzeba reagować! Albo skaczemy, albo schodzimy po słupie!

Szymek rozejrzał się.

– Słup jest dwa metry od nas – wymruczał. – Mamy przefrunąć? Bo skakanie w butach narciarskich nie bardzo mi się widzi.

– Nigdzie nie będziemy skakać ani fruwać – poczułem narastającą irytację. – Ten pan żartuje.

Tymczasem „ten pan” zaczął wykonywać dziwne ruchy. Chciał zdjąć blokadę, która odgradzała nas od niebezpieczeństwa.

– Panie! – wycedziłem. – Czyś pan oszalał? Co pan wyprawia?! Zaraz zjawią się odpowiednie służby i…

Trzeba skakać! – upierał się.

Odruchowo spojrzałem w dół.

– Zwariował – to już nie było pytanie, tylko stwierdzenie faktu. – To jakieś dwanaście metrów, może więcej. Czwarte, piąte piętro – sucho relacjonowałem fakty. – Pod spodem zmrożony śnieg i kamienie, złamanie obu nóg pewne, o ile nie skręcenie karku…

– Najpierw dzieci! – w ogóle nie zwracał na mnie uwagi.

Bałem się o córkę

A potem, ku mojemu przerażeniu, podniósł blokadę, wstał niepewnie i wyciągnął ręce po Kasię, która siedziała tuż obok niego.

Weźmiemy ją na początek, jest najmniejsza – oznajmił.

Kaśka zaczęła piszczeć i łapać mnie za kurtkę.

– Tata! Ratuj!

Próbowałem świra odepchnąć, ale panika na spółkę z histerią dodały mu sił. Już trzymał moją córkę za rękę i w pasie, podrywał ją z siedzenia, już jedna noga była poza gondolą.

– Szymek! – wrzasnąłem co sił w płucach. – Łap ją za pasek!

Bystry synek natychmiast pospieszył siostrze z pomocą. Chwycił ją obiema rękami za pasek, którym miała spięty kombinezon, i szarpnął do tyłu. Szaleniec trzymał ją naprawdę mocno

Niewiele myśląc, złapałem za moją deskę i przywaliłem mu z całej siły w łeb. W normalnych okolicznościach nie byłby to cios, który mógłby kogoś poważnie uszkodzić, ale okoliczności nie były normalne. Puścił Kasię i z furią odwrócił się w moją stronę. Nie przewidział, że podpórka pod nogi jest oblodzona, a my znajdowaliśmy się w chybotliwym wagoniku, który tańczył w podmuchach coraz silniejszego wiatru. Gość zachwiał się, poślizgnął, przyklęknął na jedno kolano, chwycił mnie za nadgarstek, a kiedy próbował niezdarnie wstać, nagle poluźnił uchwyt i poleciał w dół.

Nawet nie próbowałem go łapać. Musiałem zająć się dziećmi. Całą czwórką. Kasia chlipała cichutko i tuliła się do brata, Szymek był blady jak ściana. Córki tego świra po prostu sparaliżowało. Oczy miały jak spodki, usta otwarte i zdawało mi się, że obie przestały oddychać. Ale przynajmniej siedziały na swoich miejscach i nie wyglądało, by miały ochotę skakać za tatusiem.  

Babcia miała rację

Zamknąłem blokadę gondoli, przełknąłem ślinę i spojrzałem w dół…Potem spojrzałem na swoją prawą rękę. Czerwona nitka zniknęła… Znalazła się pół godziny później. Mężczyzna wciąż trzymał ją w zaciśniętej dłoni, przez całą drogę do szpitala. Przeżył. Widać to prawda, że głupcy i szaleńcy mają szczęście. W miejscu, gdzie spadł, nawiało świeżego śniegu na jakieś pół metra. Od uderzenia stracił przytomność, ale podczas badania okazało się, że nie złamał nawet jednej kosteczki.

Policjanci przesłuchiwali mnie i dzieci przez kilka godzin. Mnie we dwóch, a dzieci z pomocą psychologa. A potem na podstawie naszych zeznań, które były ze sobą zgodne, uznali, że był to nieszczęśliwy wypadek. Odstąpili więc od czynności, tym bardziej że nie doszło do uszkodzenia ciała, jeśli nie liczyć guza na głowie mężczyzny w miejscu, gdzie przywaliłem mu deską snowboardową.

Co ciekawe, zdarzenie to chyba zatarło wiszącą nade mną klątwę. Już nie muszę nosić czerwonej nitki. Ale… nadal ją noszę. Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Poza tym wolę nie ryzykować.