Ten zegar – oryginalny Gustav Becker – był w naszej rodzinie od pokoleń. Tak jak i obraz Malczewskiego, i srebrne sztućce jeszcze z osiemnastego wieku. Mieliśmy kiedyś więcej takiego dobra, ale ostatnie dziesięciolecia nie były dla nas łaskawe i powoli wszystko wyprzedawaliśmy. Na szczęście – myślałem – nikt nie mógł odebrać nam naszych korzeni.

Jako dziecko nasłuchałem się opowieści pradziadka Konstantego o przodkach walczących w szeregach Piłsudskiego, mieliśmy nawet praszczura, który brał udział w powstaniu styczniowym 1863 roku. Wyrastałem w dumie ze swojego nazwiska, z przeszłości, z krwi, która płynie w moich żyłach. A mówiąc bardziej nowocześnie – z genów, z jakich jestem zbudowany, i przez 50 lat swojego życia starałem się dopisać kolejną chwalebną (a przynajmniej nie wstydliwą) kartę do dziejów rodu. I nagle przychodzi ktoś, i mówi, że to wszystko bujda na resorach? Siedziałem, porażony, i patrzyłem na kobietę o truskawkowych włosach, ubraną w soczyście zielony kostium, która mówiła jakieś niesłychane rzeczy.

Ta kobieta była dziwna

– Na przykład ten antykwariat – kobieta, Izabela, delikatną dłonią wskazała książki stojące na półkach pod wszystkimi. – Czy pan sobie zdaje sprawę, że jego zaczątkiem był księgozbiór rodziny M.?

– Oczywiście, książki pochodziły z naszego…

– Myślę, że muszę zacząć od początku – westchnęła.

– Jeśli w ogóle jest jakiś początek. Jest pani pewna, że nie cierpi… to znaczy… – nie chciałem wprost sugerować, że ma nierówno pod sufitem, ale w tamtej chwili tylko taka myśl przychodziła mi do głowy.

– Czy nie jestem wariatką? – roześmiała się. – Mam wszelkie potrzebne dokumenty. Mogę dostać szklankę wody?

W pierwszym odruchu chciałem odmówić – nie dość, że przychodzi i nazywa moją rodzinę złodziejami, to jeszcze chce wody. Ale uznałem, że to byłoby poniżej mojej godności. Nalałem jej wody do szklanki, wypiła trzy łyki, i zaczęła mówić.

– Działo się to w roku 1944, w grudniu. Mróz ścinał oddech, śnieg zasypał drogi, a że była wojna, to wielu ludziom głód zaglądał do oczu. Na terenach, gdzie stał dworek rodziny M., wojna przez ostatnie lata przetaczała się tam i z powrotem. Teraz akurat było z powrotem i szła nadzieja, że na tym się skończy. Jednak Konstanty M., głowa rodziny, trochę się martwił, bo w pobliskim miasteczku mówiono, że kiedy nadejdzie Armia Czerwona, każdy dostanie łupnia, swój czy wróg.

– Konstanty, mój pradziad – wtrąciłem z naciskiem – opowiadał mi, że udało mu się zaprzyjaźnić z radzieckim dowódcą, i nie zrobili krzywdy nikomu w majątku.

Izabela przechyliła głowę na bok, przyglądając mi się, a w jej uśmiechu dostrzegłem cień kpiny.

– Z pewnością. Pański pradziadek, o ile wiem, potrafił dogadać się z każdą szumowiną.

– No wie pani – oburzyłem się.

Początkowo wszystko się zgadzało

– Pozwoli pan, że będę kontynuować. Rodzina M. była bardzo gościnna. Nie był to ród szlachecki, ale bardzo zacny. Jego drzewo genealogiczne zasiedlali kupcy, prawnicy, fabrykanci, lekarze i naukowcy. Wszystkim wiodło się znośnie, więc choć o magnackich bogactwach mowy być nie mogło, to jednak rodzina zamożna była od pokoleń i do tej zamożności się przyzwyczaiła.

Skinąłem głową, że kobieta mówi prawdę. Pradziadek Konstanty opowiadał, że komuniści znacjonalizowali prawie cały majątek rodu. Żeby się utrzymać, trzeba było po kolei wyprzedawać rodowe pamiątki. To wtedy wuj Michał wpadł na pomysł, by założyć antykwariat, gdzie sprzedawano nie tylko książki, ale i inne antyki. Trzeba było za coś utrzymać dużą rodzinę, wykształcić dzieci, dać łapówki czerwonym komisarzom, by zostawiali nas w spokoju. Jakoś przetrwaliśmy te czarne lata, z godnością.

Początkowo w jej historii wszystko się zgadzało

– W połowie grudnia z zaśnieżonego lasu wyszła grupa ludzi. Mieli trzy wozy z rzeczami, dwie chude krowy, jedną kozę i trzy zabiedzone konie. Ludzie też nie wyglądali lepiej – pięciu wychudzonych mężczyzn, w tym starzec leżący na jednym z wozów, cztery kobiety i pięcioro dzieci. Podjechali pod dwór i poprosili o zezwolenie na przenocowanie w stodole, żeby choć trochę ciepła zażyć. I o trochę opału, żeby gorącą strawę dla dzieci ugotować. Żona Konstantego, Maria, miała dobre serce. W ten wojenny czas nie opływali w dostatki, ale że byli zapobiegliwi i gospodarni, to w spiżarniach trochę się latem nazbierało. Zaproszono więc podróżnych do stołu, do głównego domu, umoszczono ich w pokojach gościnnych. Nakarmiono, ogrzano. Dwoje dzieci było chorych, a i starzec ledwie dychał, Konstanty uznał więc, że nie wypędzi biedaków na mróz, dopóki nie staną na nogi.

Tego nie wiedziałem

Słyszałem tę historię. Dziadek Antoni opowiadał, jak bawił się z dziećmi tych wędrowców, zanim wyruszyli w dalszą drogę.

– Głową rodziny był Anzelm. Był w wieku Konstantego. W czasie rozmowy wyszło, że był ekonomem w majątku szlacheckim w centralnej Polsce, i w ogóle cała rodzina pracowała w majątku, dwie kobiety jako pokojówki, jego bracia przy koniach i w kuźni. Kiedy Niemcy spalili dwór i zabili właścicieli, musiał z rodziną uciekać. Teraz szukał pracy. Konstanty ze smutkiem powiedział, że nie stać go na zatrudnienie ludzi, sami pracują, mają tylko kilku stałych służących. Rodzina M. liczyła w tym czasie siedem osób – Konstanty, jego żona i dwójka ich dorosłych dzieci, bezdzietną córkę i syna. Syn miał żonę i roczne bliźniaki.

W głowie zapalił mi się alarm. Jako rodzinny genealog, wszelkie koligacje znałem na pamięć – kto, kiedy i z kim. O bliźniakach nie było mowy. A ta straszna kobieta mówiła dalej.

– Anzelm i jego rodzina zostali prawie tydzień. W tym czasie pomagali w gospodarstwie w zamian za strawę i dach nad głową. Konstanty wyczuwał, że chętnie zostaliby tu w ogóle, ale spiżarnia nie była aż tak zasobna. Nie wykarmiłaby tak dużej liczby ludzi. Musieli odejść. Ostatniego wieczoru próbował to wytłumaczyć Anzelmowi i jego dwóm braciom i dwóm synom. Obiecał dać im zapasy na kilka dni. Wydawało się, że zrozumieli. Pękło kilka butelek wina i wódki. W końcu wszyscy poszli spać. W środku nocy do dworu przyjechał konno kowal z miasteczka, z żoną i dzieckiem. Byli przerażeni, prosili o dach nad głową. Po południu przez miasto przeszli wycofujący się Niemcy, paląc po drodze i mordując. To już nie były regularne oddziały, lecz dzikie bandy zgłodniałych, chorych, przestraszonych żołnierzy w obcym kraju, którzy nawet we własnym cieniu dopatrywali się wroga. Część ludzi uciekła, reszta zginęła, w miasteczku właściwie nie pozostał nikt.

Nie mieściło mi się w głowie

– Następnego dnia Anzelm i jego bracia pojechali do miasteczka, zobaczyć, czy jest bezpiecznie, może coś znaleźć potrzebnego. Pewnie wtedy, gdy szli wymarłymi ulicami, patrząc na zgliszcza narodził się ten straszny pomysł. Spiżarnia dworu była pełna. Może i nie starczy zapasów dla wszystkich, ale dla ich rodziny na pewno. A przecież oni, mężczyźni, muszą zapewnić przetrwanie żonom i dzieciom. No i ten piękny dom, bogaty w antyki. Zawsze o takim marzyli, zawsze zazdrościli swoim dawnym pracodawcom, że los sprawił, iż tamci urodzili się w bogatej rodzinie, gdy im przypadł los biedaka. Boleśnie odczuwali tę niesprawiedliwość…

– Skąd pani wie, co myślał tamten mężczyzna – przerwałem Izabeli. – To już naciągana historia.

– Skąd wiem? – spojrzała na mnie smutno. – On to wszystko powiedział Konstantemu, kiedy wrócił z braćmi do dworu i kiedy zagonili wszystkich pod bronią do stodoły i związali.

– Nie – pokręciłem głową. – Według pradziadka Konstantego, Anzelm z rodziną odjechał, wziąwszy zapasy na kilka dni.

Anzelm wykończył całą rodzinę M., służących i kowala z rodziną, którzy stali się świadkami tej tragedii.

Nastała cisza. Kobieta patrzyła na mnie z bezbrzeżnym smutkiem w oczach i czekała. Na co? Żebym sam się domyślił? Czego?

– Pani pisze jakiś łzawy romans i sprawdza moją reakcję? – zacząłem się wściekać. – No to moja reakcja jest negatywna. To bzdura. Nawet brazylijscy scenarzyści czegoś takiego by nie wymyślili.

– Życie to najgenialniejszy scenarzysta – odparła. – Nie chce pan pomyśleć, więc sama powiem.

– Ja tego nawet nie chcę słuchać – podniosłem się. – Proszę wyjść.

Nie ruszyła się z miejsca. Położyła tylko na biurku teczkę z dokumentami.

Pokazała mi dokumenty

– To był czas wojny. W miasteczku nie pozostał niemal nikt, kto by znał członków rodziny M. Kiedy sprowadzili się nowi ludzie, nikt nie poddawał w wątpliwość, że Konstanty M. i reszta rodziny są tymi, za kogo się podają. Anzelm i reszta zmienili imiona, poznali z kronik dawną historię rodu M. i zaczęli wtłaczać ją w głowy swoich dzieci i wnuków. Ci, co znali prawdę, oczywiście milczeli, we własnym interesie. Wreszcie nie byli parobkami, tylko „dobrą rodziną” – o tym przecież marzyli. Kiedy nastał nowy ustrój, może trochę żałowali, bo ukradziona tożsamość nieco im przeszkadzała, ale Anzelm/Konstanty potrafił mówić językiem czerwonych komisarzy i grać na ich żądzach i potrzebach.

– Skoro wszyscy trzymali język za zębami, to skąd pani to wszystko wie? Podróż w czasie? – zadrwiłem.

Otworzyła teczkę z dokumentami.

– Żona jednego z synów Anzelma, Luda, nienawidziła i swojego męża, i teścia. Uważała, że są zwyrodnialcami i że powinna spotkać ich kara. Spisała wszystko, co się wydarzyło, zebrała wszystkie dokumenty prawdziwej rodziny M., zdjęcia z albumów. Jak mówiłam, syn prawdziwego Konstantego miał roczne bliźniaki. Kobiety z rodziny Anzelma nie pozwoliły ich zabić, postanowiły wychować. Kiedy nadeszła wiosna, Luda wzięła bliźniaki, i to, co zebrała, i uciekła. Nie wie, czy ją ścigali, czy nie, ale udało się jej dojechać na drugi kraniec Polski. Najęła się do pracy w sierocińcu. Tak było łatwiej zapewnić opiekę nad maluchami. Wychowała je, a państwo ludowe pomogło wykształcić dzieci. Jestem wnuczką Roberta, jednego z bliźniaków. Niedawno poznałam prawdę i postanowiłam upomnieć się o moje dziedzictwo. Moje nazwisko. Moje korzenie.

Czułem się oszukany

Patrzyła na mnie spokojnie, gdy przeglądałem dokumenty. Zdjęcia z początków XX wieku, dziewiętnastego. Zdjęcia dworku, z miasteczka, ludzi, którzy mieszkali tam, gdzie my, ale wyglądali zupełnie inaczej. Konstanty M. i rektor uniwersytetu we Wrocławiu. Rok 1932. To nie był mój pradziadek Konstanty. A potem zobaczyłem to zdjęcie – Rok 1936. Grupa robotników z ekonomem pośrodku na tle jakiegoś domu. Ekonomem był Anzelm.

Całe moje życie było kłamstwem. Cała moja duma z przodków. Nagle straciłem korzenie, fundament i poczułem, że chwieję się, bliski upadku. Kim jestem? Z czego jestem zrobiony? Do jakich złych czynów jestem zdolny, a przed jakimi mogę się powstrzymać? I nagle przypomniałem sobie coś, co wiele lat temu powiedział mi pradziadek Konstanty (Anzelm!), kiedy leżał już na łożu śmierci.

– Pamiętaj, że każdy z nas tworzy swoją własną historię, buduje swój własny fundament. I kiedy jest on mocny i trwały, nie zachwieje się, jeśli się okaże, że twoje korzenie są zgniłe. Ty jesteś swoją własną historią.

Wtedy złożyłem te słowa na karb przedśmiertnego pomieszania zmysłów. Teraz zrozumiałem. Anzelm nigdy nie zapomniał tego, co zrobił. I nie był tak do końca z tym pogodzony. Dlatego tak bardzo starał się nam wpoić zasady uczciwego i porządnego życia. Może jednak jest dla mnie nadzieja?