Kiedy Hania, moja córka, wróciła do domu ze swoim chłopakiem i oznajmiła, że planują wziąć ślub, początkowo nie mogłam wydusić z siebie słowa z powodu ogromnej radości. Dopiero kiedy pierwsze emocje opadły, zdałam sobie sprawę, że przygotowanie wesela to żadna bułka z masłem, chociaż mąż roześmiał się, słysząc, że ślub planują dopiero za dwa lata.

– Adam, teraz wszystko trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem – powiedziałam mu. – Niektóre miejsca są zarezerwowane na trzy lata do przodu! To samo dotyczy zespołów i fotografów!

Mniej więcej rok przed planowaną ceremonią zaślubin, miałam wszystko dopięte: zarezerwowaną salę, muzykę, chór do kościoła, kwiaty. Nawet kiedy Hania i jej przyszły mąż Robert nie byli ze wszystkiego zadowoleni, udało mi się przekonać ich do moich pomysłów. Zacząłem również naciskać na Hanię, aby zaczęła poszukiwania idealnej sukni ślubnej.

– Może zamówić u krawcowej, ale musisz pamiętać, że szycie może zająć trochę czasu, albo ściągnąć jakąś z Paryża... – starałam się przekonać.

Sama zaczęłam już rozmyślania nad weselnym menu. Oczywiście, musi to być coś eleganckiego i nieszablonowego, a nie zwykły rosół i schabowy. Rodzice Roberta próbowali wtrącić swoje trzy grosze do wszystkiego, ale nie dałam im takiej możliwości. Przecież to rodzina panny młodej powinna organizować wesele, prawda?

Dwa tygodnie?! To zbyt mało czasu!

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie bardzo zdenerwowana Hania.

– Robert z rodzicami wpadnie do nas dzisiaj wieczorem – przekazała ekscytująco. – Musimy wam coś bardzo ważnego powiedzieć.

Boże, ależ ja się dzisiaj nastresowałam! I jeszcze do tego zasypywałam Adama swoimi obawami.

– Może im się nie podobają nasze zaproszenia – podjęłam temat. – A już wpłaciłam zaliczkę...

– Na pewno nie robiliby z tego takiej dużej sprawy – odpowiedział logicznie Adam. – Bardziej prawdopodobne, że Hanka jest w ciąży.

Pod koniec dnia byłam już istnym kłębkiem nerwów. Na dodatek, twarze Hani i Roberta wyglądały niezwykle poważnie. 

– No już, powiedzcie w końcu, o co chodzi! – zażądałam, kiedy wszyscy już się zgromadzili.

Hania z Robertem złapali się za dłonie, spojrzeli na siebie i jednocześnie oznajmili:

– Za dwa tygodnie odbędzie się nasz ślub.

– Ale... co? – nie mogłam pojąć.

– Wiedziałem, że musieliście to przyspieszyć! – triumfalnie krzyknął Adam.

– Który to miesiąc?

– Nie, tato, nie o to chodzi – rzekła Hania z nutą zarzutu.

Robert otrzymał propozycję awansu na stanowisko managera za jednego z zarządzających, który musiał przejść na emeryturę ze względu na problemy ze zdrowiem. Sęk w tym, że biuro, którym miał kierować, znajdowało się w Argentynie i Robert musiał się tam pokazać w ciągu trzech tygodni!

Na chwilę zapadła kompletna cisza. Przerwała ją Hania.

– Naturalnie, pojadę z Robertem, już jako jego żona – oznajmiła.

Możesz tu zostać do czasu ślubu, a Robert doleci... – zaproponowałam niepewnie.

– Mamo, przecież sam bilet lotniczy kosztuje kilka tysięcy – skwitowała moją propozycję Hania.

– Dodatkowo, chciałabym zorganizować całe wydarzenie z Robertem, a nie sama. Oczywiście, zaprosilibyśmy tylko najbliższą rodzinę...

– Ale co to za przyjęcie będzie! – westchnęłam. – Przecież na dwa tygodnie przed ślubem nie będziemy w stanie znaleźć wolnych miejsc...

Kolejnego dnia, już od samego rana, ja i przyszła teściowa Hani, Krycha, w strachu próbowałyśmy dodzwonić się do okolicznych restauracji.

– Dwa tygodnie? To jakiś nieśmieszny żart? – pytano nas wszędzie, proponując nam termin w listopadzie.

Podobnie było z zespołem muzycznym i kucharką. 

– Nie mamy innego wyboru, ślub musi odbyć się w starym stylu – stwierdził Adam. – My mieliśmy nasze wesele na naszym podwórku i było super...

Naprawdę, nie byliśmy w stanie zrobić niczego innego. Krycha nagle przypomniała sobie, że jej brat ma opuszczoną stodołę na polanie otoczonej drzewami, ale za to blisko do głównej drogi.

– Od dawien dawna nie przechowują tam siana – mówiła. – Rozstawimy tam namioty, a jeżeli, broń Boże, zacznie padać, to przeniesiemy się pod dach. 

Prawie zaczęłam płakać, kiedy to usłyszałam. Gdzie jest miejsce z moich wyobrażeń, a gdzie stara szopa w środku lasu? Co więcej, mieliśmy jeszcze większy problem z sukienką dla Hani. Sprawdziłyśmy tyle sklepów, ale nic jej nie pasowało!

– Nic z tego – stwierdziła ze zniechęceniem Hania w ostatnim.

– No to, co założysz? – zapytałam spokojnie; przestałam się już denerwować, bo zdawałam sobie sprawę, że to nie ma sensu.

– Może twoją suknię ślubną – zaproponowała Hania. – Teraz takie retro są na topie, a twoja przypomina nieco kreację księżnej Kate.

Udałyśmy się na poddasze, gdzie moja suknia od dawna wisiała w dużym worku wypełnionym lawendą.

– Nadal jest urocza – zauważyła Hania, dokładnie ją oglądając. – Dodatkowo, świetnie na mnie pasuje! Tylko oddam ją do pralni i będzie jak nowa! Fantastycznie! – wyraziła swoją radość.

Miejsce wyglądało jak z magicznej opowieści

Tymczasem, zdołałam załatwić sprawy z księdzem. Ten z naszej parafii był zapracowany, ale dawny kapłan, który chrzcił Hanię, zgodził się na przyjazd. Pożyczyliśmy od wszystkich kuzynek talerze oraz sztućce. Kilka młodych sąsiadek zgodziło się obsługiwać gości. Adam załatwił od przyjaciela ławki i namiot. Już od środy wszystkie kobiety w rodzinie przygotowywały sałatki i ciasta, które przechowywaliśmy w chłodnym miejscu, w stodole, gdzie miały odbyć się tańce. „Jednak skończy się na rosole i schabowym” – przeszło mi przez myśl.

W dniu wesela wszystko szło zgodnie z planem – byłam zdumiona. Założyłam najwygodniejszą sukienkę i pofalowałam tylko włosy. Gdyby wszystko poszło według mojego pierwotnego planu, to prawdopodobnie spędziłabym kilka godzin u fryzjera. Za to Hania, ubrana w moją suknię, wyglądała przepięknie! Młoda para udała się na ślub starym samochodem – syrenką, która należała do mojego wujka. A ksiądz przemawiał tak wzruszająco, że razem z Krychą przez całą mszę wycierałyśmy łzy chusteczką. Później konwój samochodów ruszył na miejsce przyjęcia.

Muszę przyznać, wcześniej tam nie byłam. Obawiałam się, że nie będę w stanie tego znieść. Natomiast moje siostrzenice poświęciły kilka dobrych wieczorów na ozdabianie. Nie przypuszczałam, że zdołają stworzyć coś tak niesamowitego! Na środku łąki rozłożony był biały namiot, w którym ustawiono stoły. Mój mąż wraz z braćmi rozmieścili dookoła ławki oraz krzesła, które zgromadziliśmy od całej rodziny. Dziewczyny zawiesiły na drzewach białe girlandy i lampiony. A stodoła? Wyglądała niczym malutki kościół.

– Nasz ojciec remontował kościół – rzekł do mnie brat Krychy. – Zostały z niego witraże i nie było co z nimi zrobić. To je ojciec zagospodarował i umieścił w oknach stodoły.

Wszystko wyglądało jak z bajki, dużo lepiej niż te wszystkie sale weselne, które wcześniej widziałam. Obiad rozdano bez najmniejszych problemów, później na stół trafiły sałatki, a potem cała rodzina wyszła na zewnątrz. Było ładnie, pogoda nie zawiodła, więc wszyscy mieli szansę się lepiej poznać. Wkrótce nasza Para Młoda zaczęła tańczyć. Stodołę oświetlono za pomocą lamp naftowych, które, jak się okazało, były praktycznie w każdym domu w pobliżu.

Wprawdzie, mój siostrzeniec odpalał muzykę z laptopa, ale co za utwory! Same hity z naszych młodzieńczych lat! Od dawna nie bawiłam się tak dobrze! Aż musiałam ściągnąć buty, co zaskoczyło nawet Adama. A gdy po zapadnięciu zmroku na polance zapłonęły jeszcze lampiony i naftowe lampy... Nigdy wcześniej nie byłam na tak niesamowicie wyjątkowym weselu! Z tak doskonałą atmosferą! Zresztą, wszyscy goście, opuszczając miejsce imprezy, gdy słońce zaczęło już przebijać przez wiosenne mgły, mieli takie same odczucia.

– Wyszło nam weselicho naszej Hanusi, co? – rzucił Adam, gdy gasiliśmy ostatnie światła.

Przytaknęłam bez słowa. Przecież najważniejsze nie jest to, co jemy czy jaką muzykę mamy, ale to, by być otoczonym przez osoby, które nas kochają. Wreszcie to zrozumiałam.