Po śmierci Antoniego wszystko  straciło dla mnie sens. Po ponad czterdziestu latach wspólnego życia zostałam sama. Po co gotować, po co zmieniać coś w domu, po co spotykać się ze znajomymi… Gdybyśmy mieli dzieci, może po śmierci męża nie czułabym się tak samotna i opuszczona. Moim jedynym zajęciem było codzienne chodzenie na cmentarz. Czasami, jak była wyjątkowo paskudna pogoda, rezygnowałam z tego nałożonego na siebie obowiązku.

W zimie zdarzało mi się nie odwiedzić mojego Antosia nawet przez trzy dni. Tego dnia wstałam wcześniej niż zwykle. Obudziło mnie zaglądające do okna poranne słońce. Wstałam, szybko się ogarnęłam i już byłam gotowa do wyjścia. W ostatniej chwili wróciłam po mój cmentarny zestaw do porządków. Musiałam się spieszyć, bo za parę minut miał być autobus. Gdybym się spóźniła, musiałabym czekać ponad dwadzieścia minut na następny. Prawa jazdy nigdy nie miałam, zawsze to Antoś prowadził. Kiedy zmarł, został po nim samochód. Powinnam go sprzedać, ale jakoś nie miałam serca pozbywać się niczego, co należało do mojego męża. W szafach zalegały więc jego ubrania, a w garażu kurzył się ford focus.

Kiedy dotarłam na cmentarz, od razu zabrałam się do mycia pomnika. Był cały zakurzony, a wiejący od kilku dni wiatr naniósł piasku i liści z gęsto rosnących w tym miejscu drzew. Zauważyłam, że nie tylko ja zdecydowałam się dzisiaj na porządki. Przy kilku okolicznych grobach krzątały się starsze panie. Dwie alejki dalej zauważyłam młodą kobietę z dwójką małych dzieci. Dziewczynka, może pięcioletnia, zmiatała liście z pomnika. Chłopczyk, na oko trzylatek, trzymał butelkę z wodą. Koniecznie chciał nią polać płytę grobowca.

– Piotrusiu – powstrzymywała go matka. – Pozwól Małgosi najpierw pozamiatać.

Chwilę przyglądałam się tej trójce, bo nie mogłam pozbyć się wrażenia, że skądś ich znam. Nie mogąc sobie przypomnieć, wróciłam do szorowania tablicy. I nagle doznałam olśnienia. Ależ tak! To przecież ta rodzina z sąsiedniego budynku. Wprowadzili się chyba z rok temu. Nieraz widywałam ich na spacerze. Modelowa rodzina. Ona piękna, on przystojny, dzieci jak z obrazka. Ostatnio ich nie widywałam i zupełnie o nich zapomniałam. Kiedy zbliżałam się do przystanku, zobaczyłam, że ta młoda kobieta z dziećmi też czeka na autobus.

– Właśnie przed chwilą odjechał – powiedziała z rezygnacją, widząc, że sprawdzam rozkład jazdy.

– No to przed nami dłuższe czekanie – powiedziałam, żeby podtrzymać rozmowę. 

Zobacz także:

– Dobrze, że jest w miarę ciepło.

Dzieciaki bawiły się w pobliżu przystanku. Kobieta nie spuszczała z nich oka, od czasu do czasu strofując, kiedy za bardzo zbliżały się do ulicy.

– Często panią widuję na cmentarzu  – zagadnęła mnie.

– To znaczy, że pani też tu często bywa – odparłam. – Ale pani męża to już dawno nie widziałam.

Właśnie do niego tu przyjeżdżamy – powiedziała smutno.

– Przepraszam, nie wiedziałam – pożałowałam, że poruszyłam ten najwidoczniej bolesny temat.

Na chwilę zapadła niezręczna cisza

– Cztery miesiące temu zginął w wypadku – mówiła jakby do siebie. – A mnie się wydaje, że to tylko koszmarny sen, z którego zaraz się obudzę.

Zanim przyjechał autobus, dowiedziałam się, że pani Agnieszka i jej mąż wychowali się w domu dziecka. Były po drodze jakieś rodziny zastępcze, ale prawdziwi krewni przez te wszystkie lata się nie odezwali. Agnieszka i Mateusz ciężko pracowali. Skończyli studia, dostali dobrą pracę. Na chłopaku szybko się poznano i błyskawicznie piął się po drabinie korporacyjnej kariery. Za tym szły spore pieniądze. Kiedy obok nas wybudowano blok, wzięli kredyt i wprowadzili się do pierwszego własnego mieszkania. 

– Nie mogliśmy się nacieszyć – uśmiechnęła się. – Kto mógł wtedy przypuszczać, że to pętla, która tak szybko zacznie się zaciskać na mojej szyi – wzdrygnęła się, pewnie na myśl o kolejnej racie kredytu.

Od tego dnia spotkałyśmy się jeszcze kilka razy na osiedlu, raz w drodze na cmentarz, potem na przystanku autobusowym. Znowu, jak w pierwszym dniu znajomości, uciekł nam autobus i czekając na następny, wdałyśmy się w rozmowę. Ja niewiele mówiłam o sobie. Raczej byłam ciekawa, jak ta dzielna dziewczyna sobie radzi. Kiedy zapytałam o mieszkanie, prawie się rozpłakała. Spłata kredytu przekraczała jej możliwości. Dowiedziałam się, że jutro ma iść do banku negocjować. Jak jej się nie uda, straci dach nad głową. Powiedziała, że musi zabrać ze sobą dzieci, bo nie ma ich z kim zostawić. 

– Ja z nimi mogę zostać – zaproponowałam, zaskakując tym sama siebie. – Pójdziemy do parku i na plac zabaw.

Agnieszka nie bardzo wiedziała, jak ma zareagować na moją propozycję. Wyraźnie biła się z myślami. Z jednej strony to dobre rozwiązanie, z drugiej jestem przecież zupełnie obcą osobą. Może to i lepiej, jak się nie zgodzi… Sama nie wiem, po co jej to zaproponowałam. I znowu, nieoczekiwanie dla siebie, złożyłam kolejną propozycję.

Zapraszam do mnie na herbatkę – powiedziałam, wskazując na okna mojego mieszkania. – Mieszkam tu obok. Zobaczysz, kochana, że to zwyczajne mieszkanie, a nie chatka Baby Jagi.

Po drodze kupiłyśmy ciastka

– A masz zabawki? – zapytał Piotruś, rozglądając się po mieszkaniu.

– Nie mam, ale mogę wam nastawić bajki – powiedziałam, włączając telewizor. – Nigdy nie mieliśmy dzieci – nie wiem, dlaczego poczułam się w obowiązku wytłumaczyć z braku zabawek.

Potem opowiedziałam tej w sumie obcej kobiecie o swojej samotności. O tym, jak walczyliśmy kilka lat o dziecko, ale się nie udało. I o tym, że ja chciałam adoptować jakiegoś malucha, ale Antoś się nie zgodził. Kiedy wychodzili, miałam wrażenie, że żegnam się z kimś naprawdę bliskim. Wymieniłyśmy się z Agnieszką telefonami i potwierdziłyśmy jutrzejszy plan dnia.

Następnego dnia pogoda zrobiła nam psikusa. Od rana lało. Koło południa trochę się przejaśniło, ale z naszej wyprawy do parku i tak nici. Zadzwoniłam do Agnieszki i zaproponowałam, żeby przyprowadziła dzieciaki do mnie. Trochę się krygowała, mówiąc, że nie chce mi robić kłopotu i bałaganu, ale w końcu przyszli. Szczerze mówiąc, trochę się bałam, jak sobie dam radę z tymi maluchami. Zupełnie nie miałam doświadczenia w zajmowaniu się dziećmi. Postanowiłam działać intuicyjnie. Dałam im do oglądania album ze zdjęciami. To nie był najlepszy pomysł.

– One są zepsute – Małgosi zaszkliły się oczy, kiedy próbowała powiększyć zdjęcie, wodząc po nim paluszkami. No tak, dzieci smartfonów.

Zrobiłam im budyń z sokiem malinowym. Tu zapunktowałam. Były zachwycone. O dziwo, spodobała się im gra w chińczyka. Przypomniałam sobie, że kiedyś ktoś ją nam podarował i nawet kilka razy zagraliśmy w nią z Antosiem, śmiejąc się, że chyba już zdziecinnieliśmy na starość. Agnieszka wróciła po dwóch godzinach. Była markotna i aż bałam się ją zapytać o rezultat wizyty w banku.

– Nie ma zmiłuj – zaczęła sama. – Jak nie będę spłacać kredytu, bank położy łapę na mieszkaniu.

W milczeniu piła herbatę i patrzyła smutno na dzieci

– Skąd ja wezmę półtora tysiąca miesięcznie na ratę – była zrozpaczona. – A jedzenie, a potrzeby dzieci? 

Było mi jej bardzo żal, ale nawet nie wiedziałam, jak ją pocieszyć. Kiedy wyszła, postanowiłam się zdrzemnąć. Obudziłam się po kilkunastu minutach tak skołowana, że miałam problem z ustaleniem, gdzie jestem. Usnęłam w pokoju, który szumnie nazwaliśmy gabinetem. Stoi tam duże biurko, półki z książkami i kanapa. Zawsze się mówiło, że dla gości, ale rzadko ktoś z niej korzystał. Śnił mi się Antoni. Coś do mnie mówił, ale ja nic nie rozumiałam. Na koniec tylko powiedział: „Rozejrzyj się, to naprawdę dobry pomysł”. Przecierając oczy, poszłam do kuchni. Nastawiłam wodę na kawę. Poczułam, że mi chłodno, poszłam więc po sweter, który był w szafie w sypialni. Kiedy tak wędrowałam po pustym domu, doznałam olśnienia. Natychmiast zadzwoniłam do Agnieszki i poprosiłam, żeby do mnie przyszła.

– Coś się stało? – zaniepokoiła się. – Godzinę temu się widziałyśmy.

– To nie na telefon – powiedziałam podniecona. – Przyjdź jak najszybciej.

Zrobiłam sobie ulubioną rozpuszczalną kawę z mlekiem i z niecierpliwością czekałam na moją młodą sąsiadkę.

– Ale mnie pani wystraszyła – powiedziała, wchodząc do kuchni.

– Siadaj i słuchaj – zarządziłam. 

Mam dla ciebie propozycję. To mieszkanie zawsze było dla nas trochę za duże, a teraz, po śmierci Antosia, to  już zupełnie mnie przerasta. Co ty na to, żebyście się tu we trójkę wprowadzili? – zapytałam i zaśmiałam się, widząc minę Agnieszki. – Zamknij usta, bo ci wrona wleci – przypomniałam sobie stary żart jeszcze z czasów mojej mamy.

Kiedy Agnieszka ochłonęła z wrażenia, po prostu się rozpłakała.

– Pani Zosiu, przecież nas pani nie zna – pochlipywała. – Dlaczego pani to robi?

– Bo boję się sama mieszkać – powiedziałam z udawanym strachem.

Nie dała się nabrać i zaczęła się śmiać.

– Dostaniecie dwa pokoje. Jeden dla ciebie, drugi dla dzieciaków – rozwijałam swój pomysł wspólnego mieszkania. – Są dwie łazienki. Ta koło sypialni jest tylko moja i tam wstęp wzbroniony – ustalałam szczegóły. – W drugiej rządzicie wy.

– Kiedy możemy się wprowadzić? – zapytała, ciągle jeszcze nie wierząc, że to się dzieje naprawdę.

– Jeszcze dziś daj ogłoszenie o wynajęciu waszego mieszkania – podpowiedziałam rozwiązanie problemu z bankiem. – Za pieniądze z wynajmu będziesz mogła spłacać kredyt.

Tego dnia z wycieczki nic nie wyszło

Potem zaczęły się targi w sprawie zapłaty za mieszkanie u mnie. Powiedziałam, że wystarczy mi ich uśmiech. Mam spore oszczędności i nawet nie bardzo wiem, na co je mogłabym wydać. Spadkobierców nie mam, więc nie ma dla kogo oszczędzać.

– Ale ja nie mogę tak na pani żerować – protestowała Agnieszka. – Muszę się jakoś odwdzięczyć za to wszystko, co pani dla nas robi.

– A masz prawo jazdy? – zapytałam nagle.

– No tak, ale nie mam samochodu – odpowiedziała zdziwiona. 

– Mam więc dla ciebie zadanie – powiedziałam poważnie. – Będziesz mnie wozić. W garażu stoi samochód. Odkurzysz go – podniosłam palec do góry, bo wyraźnie zamierzała mi przerwać – i pojedziemy na przejażdżkę.

Okazało się, że trzeba włożyć sporo pracy, żeby stojący tak długo samochód doprowadzić do użytku. Na dodatek akumulator pożegnał się z tym światem i trzeba było kupić nowy. Mimo moich protestów kupiła go Agnieszka. Nawet nie chciała słyszeć o zwrocie pieniędzy. W ogóle dba o ten samochód jak o własny. Jest zawsze czysty, zatankowany i gotowy do drogi. Teraz już nie tłuczemy się autobusem na cmentarz, tylko jak damy podjeżdżamy pod samą bramę samochodem.

Już dwa miesiące mieszkamy razem. Nie zdarzyło się jeszcze, żebym pożałowała swojej decyzji. Nie jestem już sama. A kiedy  niedawno Piotruś w rozpędzie krzyknął do mnie: „babciu, babciu, zobacz”, poczułam się tak, jakbym miała prawdziwą rodzinę. Ostatnio śnił mi się Antoś. Był wyraźnie zadowolony.