Nie mogłam się pozbierać po stracie Kosmy… Chorował tak długo, miałam mnóstwo czasu, aby się przygotować do jego odejścia, ale czy kiedykolwiek można być gotowym na śmierć przyjaciela? Człowiek wstaje rano, a w domu cisza i pustka, nikt nie wchodzi do sypialni, nie trąca nosem, można spać i spać, bo i po co wstawać. Zrobiło się czysto nie do wytrzymania, żadnej sierści, żadnego piachu chrzęszczącego pod stopami, istne muzeum bez śladów życia.

Znów zostałam sama

Na początku dzieci dzwoniły, pytały, co słychać, jak się trzymam. Potem pochłonęło je własne życie – ileż w końcu można zajmować się zdrową matką, której po prostu zdechł pies.

Nie możesz tak dalej żyć – stwierdziła moja koleżanka. – Starzejesz się w oczach!

– Kup lepsze okulary – poradziłam. – Różowe.

Jadzia próbowała mnie wyciągać na jakieś zajęcia ceramiczne, kursy esperanto i tym podobne zapychacze czasu dla emerytek, ale w końcu znudziło mnie bycie uprzejmą. Po jaką cholerę zajmować się czymś równie bezsensownym? No, nie było ze mną dobrze, nawet sąsiedzi to zauważyli i mało buty mi z nóg nie spadły, gdy Grzesikowa z dołu zapytała, czy nie chciałabym czasem wziąć szczeniaka, bo córa ma na zbyciu.

Jej pies okazał się suką i jest szóstka drobiazgu do upchnięcia po ludziach. Podziękowałam, nie wdając się w tłumaczenia, bo i co kobiecie powiem? Że nie znajdę drugiego takiego jak mój Kosma? Przecież nie zrozumie, co to prawdziwa przyjaźń ze zwierzęciem – zdarza się rzadko, czasem nigdy… Skrzywdziłabym tego malucha, bez przerwy porównując go do ideału, do którego nie miałby szans dorosnąć.

Musiałam w końcu wyjść

Tydzień temu Jadzia wpadła, żeby mi opowiedzieć o swoim najnowszym pomyśle. Miałam rację, te wszystkie hafty krzyżykowe i inne zumby są bez sensu. 

– Po co zabijać czas, skoro i tak w końcu to on nas zabije? – zapytała.

Aż mnie zatkało – to zupełnie nie w jej stylu! Może chora jest albo coś?

Powinnyśmy robić coś pożytecznego, Danka – stwierdziła. – Może zostańmy wolontariuszkami w hospicjum? – ciągnęła, gapiąc się przez okno na burzowe chmury. – Nadajmy naszemu życiu sens!

Najwyraźniej inne koleżanki Jadzi, które dotąd wplątywała w swoje plany, wyjechały na wakacje i teraz skrupiło się na mnie.

– Skoro tak lubisz organizować innym życie, może zostań burmistrzem? – zasugerowałam z ironią.

– A mogłabym – zgodziła się. – Ale trzeba wchodzić w różne układy, a to mi nie leży. Słuchaj, Danusia, przejedźmy się jutro do schroniska dla zwierząt. Czytałam w internecie, że potrzebują pomocy.

Taka była skupiona na sobie i swoich frustracjach, że nawet nie pomyślała, jak ja się poczuję po podobnej propozycji. Mnie ciągnąć do psów?!

– Dobrze, możemy jechać – usłyszałam nagle i wprost nie mogłam uwierzyć, że te słowa wyszły z moich ust.

Serce mi pękało

Potem, gdy już poszła, zastanawiałam się, po co się zgodziłam i doszłam do wniosku, że oprócz Kosmy i tylko jego, brakuje mi psiego zapachu, merdania ogonem, dotyku sierści. Przecież nie zdradzę zmarłego przyjaciela tym, że pobędę przez chwilę w towarzystwie innych psów!

W schronisku nie było tak strasznie, jak to malowała moja wyobraźnia. Oczywiście, ciasno, oczywiście głośno i jednak brudno – wyraźnie brakowało rąk do pracy. Kierowniczka stwierdziła, że to przez wakacje. Dopóki dzieciaki są w mieście, ochotników im nie brakuje, ale teraz nie wiadomo, w co ręce włożyć. Zakasałyśmy rękawy i zabrałyśmy się do wywożenia nieczystości z boksów. Jadwiga nawet nie marudziła, choć, gdy już wracałyśmy do domu, stwierdziła, że chyba szybko drugi raz się tam nie wybierze. Serce pęka, jak się patrzy na tyle psiej niedoli!

Ten szczeniak zwrócił moją uwagę

A ja ciągle myślałam o szczeniaku, którego zauważyłam, gdy już opuszczałyśmy obiekt. Łaciaty mieszaniec, siedział przy siatce cichutko jak myszka i tylko patrzył. Ale jak! Spojrzenie miał całkiem jak Kosma w dniu, gdy po śmierci mojego męża przyniosła mi go córka. Uważałam ten gest wtedy za bezmyślność a nawet nieczułość… Pies ma mi zastąpić człowieka? A jednak to Monika miała rację, bo w wirze nowych obowiązków otrząsnęłam się z żałoby i sama nie wiedząc kiedy, pokochałam to stworzenie, jakby było moją drugą połową. Tą lepszą. I w odróżnieniu od męża – wierną.

– Ciekawe, czy pozwoliliby mi zabrać psa na krótki spacer? – głośno pomyślałam. 

– Chyba nic by nie zaszkodziło, nie?

Jadwiga wzruszyła ramionami. Spacer! Chyba nie wydaje mi się, że to podstawowa potrzeba tych nieboraków! Miałam wrażenie, że mnie zbywa, i w gruncie rzeczy zaczyna już kombinować, jak się wymiksować z całej sprawy. Przeczucia mnie nie myliły, bo już po kilku dniach zadzwoniła, że zamierza przejąć działkę po wuju. I zapytała, czy chciałabym razem z nią uprawiać świeże warzywa, jakieś ziółka i kwiatki. Podziękowałam i wymówiłam się obowiązkami w schronisku. A jak już te słowa padły, poczułam się zobligowana, żeby obrócić je w czyn.

Tęskniłam za nim

– Nie masz mi za złe? – zapytałam, stając przed zdjęciem Kosmy.

Lubiłam tę fotografię. Zawsze miałam wrażenie, że pies wodzi za mną wzrokiem, gdy się kręcę po przedpokoju, wita mnie i żegna, jak kiedyś.

– Nadal jestem ci wierna, ale jakbyś zobaczył tego malca… Wygląda jak duch.

Teraz też Kosma spoglądał tak rozumnie, że aż głupio mi się zrobiło, że śmiałam zwątpić w jego empatię. Tym razem zapakowałam trochę przysmaków, a w ostatniej chwili włożyłam do torebki smycz i obrożę. Przecież ta kruszyna powinna się dowiedzieć, że na świecie jest jeszcze coś oprócz krat i betonu!

Z moich ambitnych planów nic jednak nie wyszło, bo gdy skończyłam sprzątanie przydzielonych przez kierowniczkę boksów, i poszłam odwiedzić Duszka, jak go już nazwałam na własny użytek, akurat zabierali go na badania. Podobno nic nie jadł i to było widać. W porównaniu do ostatniego razu wyglądał jeszcze bardziej jak zjawa. Zdążyłam tylko go pogłaskać po łebku  i zapewnić, że wrócę. W ostatniej chwili przypomniałam sobie o smakołykach w torebce i poczęstowałam szczeniaka. Zjadł!

– Z ręki to go tu nikt karmić nie będzie – mruknął weterynarz.

Dał mi znak i zgodę

W nocy nie mogłam spać. Ciągle miałam przed oczami wychudzone ciałko i te wielkie oczy… A gdy nareszcie udało mi się zasnąć, przyśnił mi się Kosma, zupełnie jak żywy. Byliśmy na spacerze, gdzieś na łąkach pod miastem, i mój pies jak zwykle figlował w wysokich trawach, uganiając się za trzmielami.

Miał opracowaną metodę chwytania ich: łapał leciutko zębami, rzucał o ziemię, a potem, gdy już były ogłuszone, zjadał z wielkim ukontentowaniem jak cukierki. Byłam taka szczęśliwa, że znów jesteśmy razem! Biegaliśmy po łące, aż nagle murawa się skończyła i przed nami wyrosła wysoka siatka. Schronisko?! Brama była otwarta, wokół całkowita cisza, jakby ktoś wyłączył w filmie dźwięk. Kosma biegł, ledwo nadążałam, zdecydowanie mijał boksy z zapatrzonymi w nas psami, aż dobiegł na sam koniec i stanął przed klatką, w której leżał osowiały Duszek. Stanął i patrzył na szczeniaka, na mnie, a potem nagle już był wewnątrz.

– Kosma? – wyszeptałam, gdy mój pies położył się koło malca i zaczął go lizać.

A potem Kosma zniknął, tak jakby stopili się w jedno zwierzę. Obudziłam się. Za oknem wstawał świt. Budził się nowy dzień, z pewnością lepszy od poprzedniego, bo wiedziałam już, co powinnam zrobić. Idąc do łazienki, jak zwykle zatrzymałam się przy zdjęciu Kosmy i dotknęłam palcami zimnej powierzchni szkła. Dziękuję ci, kochany, za ten znak.

Podjęłam decyzję

Kiedy już pora zrobiła się bardziej „dla ludzi”, zadzwoniłam do Jadwigi z pytaniem, czy podwiezie mnie dziś do schroniska. Burczała coś o innych planach, potem wspomniała o jeździe autobusem.

– Nie pojadę autobusem z transporterem i psem – obruszyłam się.

– Z psem? Bierzesz psa? Danka! Za kwadrans jestem u ciebie, szykuj się! To świetna wiadomość!

Wbrew pozorom, ja to jednak jestem szczęściarą. Mam dobrą koleżankę, a teraz jeszcze będę mieć znowu psa! Przyjaciela, któremu dam dużo miłości i ciepły kąt.