Miałam sześćdziesiąt lat. Bez celu chodziłam po pustym mieszkaniu, na każdym kroku natykając się na ślady przeszłości, które przypominały mi minioną młodość. Przyglądałam się zdjęciom z urlopu w Kołobrzegu, na których cała nasza rodzina świetnie się bawiła. Patrzyłam na Marka, który odszedł do innej kobiety, uśmiechałam się do Asi, która dorosła i zaczęła własne życie...

Pewnego dnia na mojej wycieraczce znalazłam stos ulotek: promocje w sklepie AGD, nowa linia ubrań od znanej marki, pomidory i ogórki tańsze o 10 procent, szybkie pożyczki... a między nimi niewielka karteczka zachęcająca do udziału w kursie tanga. Pierwsza lekcja była bezpłatna.

Wszystkie te śmieci trafiły do kosza na makulaturę obok szafki na obuwie. Był już prawie pełny. Reklamy i ulotki dosłownie zasypywały mieszkańców każdego dnia, zawieszane na gałkach drzwiowych, rozrzucane pod drzwiami, wrzucane do skrzynek pocztowych.

Co tydzień opróżniałam ten karton

Postanowiłam zająć się sprzątaniem, które na chwilę odciągnęło moje myśli od nieprzyjemnych spraw. Odkurzyłam całe mieszkanie, a potem otworzyłam drzwi balkonowe, by wytrzepać ściereczkę. Przeciąg poruszył firanką, wiatr zakręcił się w liściach paproci zwisających z półki, a z pudła na makulaturę wypadła jakaś ulotka. Gdy ją podnosiłam, rzuciłam na nią okiem. Tak, to ten kurs tanga. Przypomniałam sobie, jak w młodości uwielbiałam bawić się na parkiecie. Pewnego razu, chyba podczas którejś imprezy sylwestrowej, z Markiem przetańczyliśmy całą noc. Ach, piękne czasy...

W sobotę rano zabrałam wszystkie papiery z kosza na makulaturę i ruszyłam w stronę kontenera na śmieci. Wracając do mieszkania, kupiłam sobie pistacjowy deser lodowy. Z utęsknieniem czekałam na wieczór, który miałam zamiar spędzić z ulubionym serialem.
Już w domu mój wzrok mimowolnie padł na pustą skrzynkę... No, nie tak do końca pustą. Na dnie leżała mała, czerwona ulotka. Podniosłam ją. Para w objęciach narysowana jasną kreską... Spotkania w klubie osiedlowym, w każdą środę o siódmej wieczorem... Już chciałam wyrzucić ulotkę z powrotem, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Przekręciłam klucz w zamku, uchyliłam drzwi. Na progu stała pani Henia, sąsiadka.

– Pani Alinko, zbieram podpisy mieszkańców w sprawie renowacji dachu.

– Oczywiście, z chęcią podpiszę. Proszę wejść – zaprosiłam sąsiadkę do mieszkania.

– O, widzę, że pani idzie na tańca – roześmiała się.

– Na tańce? – zdziwiłam się i podążyłam za jej spojrzeniem.

Patrzyła na zaproszenie, które cały czas miałam w dłoni.

– Och, nie – teraz to ja się zaśmiałam. – W moim wieku z rozrywek zostały mi tylko telewizja i książki, no i oczywiście zabawa z wnuczkami.

– Co pani, droga pani Alinko, opowiada! – sąsiadka machnęła ręką. – Pani jest jeszcze młoda. Wielu by pani oczarowała. A taniec to świetna rozrywka. Trochę ruchu, czas spędzony z ludźmi, a i popatrzeć miło.

– Oczywiście, miło jest popatrzeć, ale na młodych i pięknych, którzy tańczą z gracją. Na tych, którzy występują w „Tańcu z gwiazdami”, na przykład. Gdzie tam ja, stara baba, do tańca.

– Wydaje mi się, że w tym programie pojawiały się osoby nawet starsze od pani – nie ustępowała sąsiadka.

– Proszę, pani Heniu, zapomnijmy o tym. Może w innym wcieleniu. Lepiej podpiszmy tę petycję – zakończyłam rozmowę, ponieważ sąsiadka potrafiła gadać do upadłego, tylko po to, by przekonać słuchacza do swojego punktu widzenia.

Cóż, za nic nie płacę, nic nie ryzykuję...

Gdy sąsiadka wyszła, rzuciłam okiem na swoje odbicie w lustrze, krytycznie oceniając własną aparycję. Zmarszczki były już wszędzie: pod oczami, przy ustach, na szyi, skóra traciła swoją jędrność. Ach, nie, taniec nie jest dla mnie. W końcu jestem już babcią. Rękodzieło, robótki na szydełku, krzyżówki, ćwiczenia fizyczne w domu – to jest dobre dla ciebie. Mój wewnętrzny krytyk brzmiał bardzo przekonująco.
Następnego dnia nie mogłam usiedzieć w miejscu, a dziwne pragnienie oraz potrzeba doświadczenia czegoś nowego nie pozwalały mi znaleźć spokoju. Zadzwoniłam do mojej córki.

– Kochanie, może byś do mnie przyjechała? Zrobię kawę i upiekę szarlotkę, posiedzimy, porozmawiamy – zasugerowałam.

– Mamo, coś się stało? Jesteś chora?

– Nic się nie stało. Nie jestem chora.

– Jesteś pewna, że nic ci nie dolega? Kiedy ostatnio robiłaś EKG? – zaczęła dopytywać.

– Asiu, chęć spotkania z tobą nie oznacza od razu problemów – odpowiedziałam, nie ukrywając lekkiego rozdrażnienia.

– Och, to dobrze, że nic złego się nie dzieje – odetchnęła z ulgą.

– To jak? Przyjedziesz?

– Mamo, w tym tygodniu niestety nie dam rady wpaść. Jadę służbowo do Kędzierzyna. Ale może w przyszłym tygodniu.

Rozmowa z córką tylko pogłębiła mój zły nastrój. Próba skupienia się na lekturze okazała się niewypałem. Włączyłam więc radio. Nadawali akurat koncert Chopina, który wprawił mnie w jeszcze większą nostalgię. Umyłam się więc i już o dziewiątej wieczorem byłam w łóżku. Dokładnie tak, jak przystało na dojrzałą kobietę.

„Kiedy to miało być? – zamyślona, zastanawiałam się następnego dnia, powoli jedząc kanapkę z białym serem na śniadanie. – We wtorek, czy może w środę?”.

Z bułką w ręku ruszyłam w kierunku korytarza, rzuciłam okiem na skrzynkę obok szafki na buty. Nie było tam czerwonej ulotki. Gdzie mogłam ją zostawić? Miałam ją w rękach, kiedy wpadła pani Henia. Musiałam ją gdzieś położyć... Przeszukałam szafy, biurko, zajrzałam do ostatnio czytanych czasopism. Ulotka zniknęła. Co za pech. Gdy nie była mi potrzebna, ciągle wpadała mi w ręce. A teraz – jak kamień w wodę. Zniechęcona włożyłam dłonie do kieszeni fartucha kuchennego, który zazwyczaj mam na sobie w domu. Poczułam pod palcami twardy kawałek papieru, wyjęłam go. To było zaproszenie na kurs. Znalazło się! Pomyślałam, że pójdę na jedną, darmową lekcję. Następnego dnia akurat była środa. Ale w co miałabym się ubrać...?

Rozmyślałam nad tym przez pół dnia

Może powinnam wybrać strój wieczorowy, tango to przecież wyniosły taniec. Uczestnicy programu „Taniec z gwiazdami” zawsze wyglądali elegancko. Ale nie będę występować w telewizyjnym show. Wieczorowe kreacje z odkrytymi plecami to nie jest dobry pomysł, tylko zrobię z siebie głupka. W końcu to jest tylko kurs, będziemy się uczyć, trenować. Powinnam więc założyć coś wygodnego, coś, co pozwoli mi się swobodnie poruszać. Ale przecież nie ubiorę się w dres, przecież będę wśród nieznajomych! No więc... Spódnica czy spodnie? Sweter czy koszula z kołnierzykiem? Nie mogłam poradzić się nikogo, bo moja heroiczną decyzję utrzymywałam w wielkiej tajemnicy.

Godzinę przed planowanym wyjściem, zdesperowana i zmęczona nierówną walką z garderobą, postanowiłam założyć ciemne jeansy i bawełnianą koszulkę z krótkimi rękawami. Z ciężkim sercem przemierzałam osiedlowe alejki, starałam się unikać spotkań z sąsiadami. Co miałabym im powiedzieć? Że idę na lekcje tańca? Ja, kobieta na emeryturze? Na zajęcia przyszło co najmniej kilkadziesiąt osób. Byłam mile zaskoczona, ponieważ wśród nich zauważyłam osoby w różnym wieku. Wcześniej byłam przekonana, że wszyscy będą ode mnie młodsi. Tymczasem pojawiły się osoby w moim wieku, a nawet starsze. Poczułam się pewniej.

– Nie musicie znać konkretnych kroków, aby tańczyć – powiedział do naszej grupy młodzieniec z kucykiem i delikatnym zarostem. – Wystarczą chęci. Zapomnijcie, gdzie jesteście, poddajcie się rytmowi muzyki... A także drugiemu człowiekowi... Pytajcie, odpowiadajcie, sprzeczajcie się i gódźcie w tym samym czasie. Pozwólcie, aby ta rozmowa toczyła się swobodnie. Oto esencja tanga.

To wprowadzenie zrobiło na mnie duże wrażenie, tak duże, że dreszcze przebiegły mi po plecach. Trener pokazał nam ruchy, powtórzył je kilka razy, tak aby każdy z nas mógł opanować ten specyficzny rytm: wolno, wolno, szybko, szybko. Potem puścił z odtwarzacza prawdziwe, pełne pasji tango. Zachęcił nas do dobrania się w pary.

Serce z nerwów zaczęło mi bić jak szalone, poczułam się skrępowana. Zamknęłam się w sobie, ale wkrótce napięcie opadło. Sympatycznie wyglądający mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, wstał z krzesła i podszedł do mnie. Na parkiecie poruszało się już kilkanaście par, każda we własnym świecie. Nie zwracaliśmy uwagi na innych, nie porównywaliśmy się z nimi. Oddaliśmy się całkowicie muzyce, rytmowi i pozwoliliśmy się im ponieść – dokładnie tak, jak poradził nam instruktor tańca.

– Proszę o utrzymanie prostych pleców, wyciągniętych stóp – mówił cierpliwie i łagodnie trener.

Zwracał uwagę na każdą parę, korygował postawę, sposób trzymania dłoni.

– Ma pani świetne wyczucie rytmu, tango jest pani pisane – skomplementował mnie. – Tańczyła pani wcześniej?

– Dziękuję, ale nie, to mój pierwszy raz – zaczerwieniłam się zupełnie jak nastolatka, choć byłam z siebie dumna.

– Naprawdę trudno uwierzyć, ma pani naturalny talent do tańca!

Czas upływał

– Ucinane kroki. Coś pcha nas do przodu, ale stawiamy temu czoła. Wszystko inne schodzi na dalszy plan, my skupiamy się tylko na bliskości, zapachu, oddechu i smaku. Smaku czegoś, co jest zakazane, ale jednocześnie tak słodkie... Pragniemy przyciągnąć kogoś do siebie i stać się jednością, a gdy to nie wychodzi, pojawia się frustracja – tak instruktor opisywał nam tango, które tańczył od najmłodszych lat.

Czy żałuję, że ostatecznie zdecydowałam się pójść na zajęcia? Kompletnie nie. Skromne zaproszenie na kurs stało się dla mnie prawdziwym amuletem, a wieczór spędzony na treningu – jednym z najbardziej magicznych doświadczeń w życiu. Odkryłam nową pasję. Zakochałam się w tańcu, w tangu, w jego klimacie. Instruktor zaproponował mi regularne sesje w sekcji dla seniorów.

Dwa razy w tygodniu trenowałam ze swoim partnerem. Czułam, jakbym na kolejne lekcje leciała na skrzydłach. Zapominałam o wszystkim dookoła dzięki tańcowi. I jeszcze jakiś czas temu sama bym w to nie uwierzyła, ale już rok później zostaliśmy okręgowymi mistrzami seniorów. Jeździliśmy na zagraniczne turnieje. Poczułam, że naprawdę żyję. Odzyskałam szczęście.