Nie mogłem się z tego wyrwać

Piętnaście lat temu staczałem się po równi pochyłej. Miałem dobrą, nieźle płatną pracę, ładne i przestronne mieszkanie kupione na raty, cudowną żonę i kochaną przeze mnie ponad wszystko pięcioletnią córeczkę. Cała rodzina pytała mnie, skoro tak bardzo kochasz najbliższych, dlaczego nie zrobisz wszystkiego, by byli szczęśliwi? Przecież urządzasz im piekło. Przepijasz i przegrywasz pieniądze, wpadacie w długi. Weź, się, człowieku, ogarnij! Idź na terapię czy coś. Ale łatwo się mówi: wpadasz w szpony nałogu. Tyle że te szpony nie należą do wróbla, tylko do smoka. Uwierzcie, niełatwo go pokonać, jeżeli nie ma się w sobie mocy Michała Archanioła.

Tamtego dnia, piętnaście lat temu, właściwie byłem o krok od przepaści, w którą ciągnąłem za sobą rodzinę. W pracy szef patrzył na mnie krzywo, bo już kilka razy zapiłem i nie przyszedłem. Niczego nie spieprzyłem, ale to była tylko kwestia czasu. Mieliśmy problemy ze spłatą kredytu, byliśmy zadłużeni u rodziny. Wiedziałem, że Basia rozważa rozwód. Ale moje smoki trzymały mocno. Stres mnie zżerał, więc butelkowy smok podpowiadał, że drink czy dwa mnie rozluźnią, a pokerowy mamił nadzieją na zlikwidowanie kryzysu w finansach.

Akurat wracałem z pracy. Wiedziałem, że znajomy urządza pokera, ale nie miałem pieniędzy. Jedyne co mi przyszło do głowy, to firma pożyczkowa. Wiedziałem, że to pchanie głowy pod topór, ale smok był bardzo przekonujący – jak wygrasz, spłacisz wszystkie długi! Żona będzie szczęśliwa.

Szedłem przez niewielki park. Była połowa czerwca, ciepło, pachniało latem. A mnie tak pięknie szumiało w głowie od tej ćwiartki, co to ją wypiłem po wyjściu z pracy. Skręciłem w boczną ścieżkę, by na jednej z ławek rozpić drugą ćwiartkę, schowaną w aktówce.
I wtedy zobaczyłem tamtego psa. Wyciągał spod ławki jakiś szkolny plecak. Czyżby jakieś dziecko zapomniało go wziąć? Podszedłem do ławki.

– Hej, zostaw to – powiedziałem do psa i zabrałem mu torbę. Warknął cicho, ale kiedy popatrzyłem na niego groźnie, machnął ogonem i położył się metr od ławki na plamie popołudniowego słońca.

Znalazłem prawdziwy skarb

Z bliska plecak już nie wyglądał na szkolny. Zajrzałem do środka, żeby sprawdzić, czy nie ma tam adresu właściciela. A owszem, był, na naklejce przyczepionej od wewnętrznej strony klapy plecaka. Z nazwiskiem i numerem telefonu. Problem w tym, że w plecaku były także pieniądze. Dużo pieniędzy. Na paskach papieru, którymi były owinięte pliki banknotów ktoś wypisał sumę. Policzyłem – trzydzieści trzy tysiące siedemset złotych.

Zrobiło mi się gorąco. Rozejrzałem się. Byłem sam. Trzydzieści trzy tysiące. Mógłbym spłacić długi. I może jeszcze starczyłoby na wakacje. Basia od dawna marudzi, że nie stać nas nawet na weekend nad morzem, a przecież ja tak dobrze zarabiam. No, ale lepiej byłoby zainwestować te pieniądze. Żeby się rozmnożyły. Kolega mówił, że do gry siądą nadziani goście i nie będzie limitu licytacji. Z tych trzydziestu zrobiłbym trzysta tysięcy.

Decyzja zapadła. Pieniądze przełożyłem do teczki, a plecak wsadziłem z powrotem pod ławkę. Ruszyłem przed siebie. Do przystanku miałem jakieś dwieście metrów. Gra zaczynała się za dwie godziny, postanowiłem więc zjeść jakiś obiad, żeby nie mieć pustego żołądka. Chciałem zadzwonić do Basi, że zostaję w pracy po godzinach, ale zrezygnowałem. Znów będzie gderać. Trudno, nie pierwszy raz przyjdę później bez uprzedzenia, wrzucając kolejny kamyczek do rozwodowego ogródka.

Szedłem i szedłem, ale do przystanku wcale nie miałem bliżej. Nagle zobaczyłem przed sobą znajome miejsce – ławkę przy azalii i wygrzewającego się w słońcu psa. Uniósł łeb i popatrzył na mnie obojętnie. „Musiałem skręcić nie w tę ścieżkę” – pomyślałem. Zgubić drogę na tak małym skwerku to mistrzostwo świata. Przecież między drzewami widziałem ulicę, a tę ścieżkę przechodziłem nieraz. To pewnie przez tę ćwiartkę. No dobra, idziemy dalej.

Naprawdę się tam zgubiłem 

Przypomniało mi się, że właśnie w ten sposób poznałem żonę. Zgubiłem się na Ursynowie, kiedy pierwszy raz tu przyjechałem. Miałem odwiedzić kumpla, ale numeracja jest tam tak porąbana, że kręciłem się w kółko i za nic nie mogłem odnaleźć drogi. Basia siedziała na ławce i czytała książkę. Też był czerwiec. Miała na sobie sukienkę w różowe groszki. Jasne włosy związane w koński ogon. Wyglądała jak księżniczka. Zapytałem, jak znaleźć ten cholerny numer, ona się roześmiała, a ja się zakochałem.

Westchnąłem ciężko. Życie jest beznadziejne. Basia ostatnio tak poważnie powiedziała o rozwodzie, że chyba naprawdę tak myślała. Poczułem smutek i żal. Psie szczeknięcie wyrwało mnie z zamyślenia. Cholera, zamiast na przystanku, znów byłem obok tej cholernej ławki, a pies patrzył na mnie z rozbawieniem. Wyglądał jak skundlony border collie. Zamiast czarnej plamy wokół oka miał rudą, a do tego strasznie kudłate uszy.

– Co się gapisz – warknąłem. Pies ziewnął szeroko.

Tym razem postanowiłem się skupić na prześwitującej przez zarośla szosie i ruszyłem ścieżką. Wiedziałem, że za modrzewiami robi delikatny łuk i po kilkunastu kolejnych metrach spotyka się z szerszą drogą, która zaprowadzi mnie do ulicy. Przysięgam, że przed oczami miałem koniec tej ścieżki, ale jakimś cudem, gdy przeszedłem obok kępy modrzewi, przede mną znów była ta cholerna ławka i pies!

Spojrzałem na zegarek. Do rozpoczęcia pokera została godzina. Musiałem dojechać na Żoliborz, więc już nie miałem czasu na obiad. Kupię sobie hot doga po drodze, pomyślałem i przyspieszyłem kroku. Pies szczeknął, kiedy przechodziłem obok.

– Zamknij się, pokrako – warknąłem.

Szedłem szybko, męcząc się, bo alkohol plątał mi nogi. Ale po ćwiartce jeszcze nigdy nie byłem tak pijany, by tracić orientację! Skądś dobiegł mnie śmiech dziecka. Tak jakby śmiała się Kalinka. Przypomniałem sobie, jak bardzo się bałem, że nie urodzi się zdrowa. Były jakieś problemy. Kiedy Basia rodziła, ja w poczekalni chodziłem tam i z powrotem, obgryzając paznokcie do krwi. I to uczucie absolutnego szczęścia, kiedy dali mi ją w ramiona i powiedzieli, że wszystko jest w porządku. I jeszcze ta chwila, kiedy spojrzała na mnie błękitnymi oczkami i pierwszy raz powiedziała: tata… Raj. Błogość. Uwielbiałem się z nią bawić. Miała pięć lat i już sama czytała książeczki. Byłem z niej taki dumny.

Tylko ostatnio jakoś w ogóle się do mnie nie uśmiechała. Może dlatego, że nie mam czasu się z nią bawić? No i te kłótnie z Basią. Jakoś nie umiem bez krzyku… Zrobiło mi się smutno, świat poszarzał, jakby zaszło słońce. Zmęczony przystanąłem. I nawet się nie zdziwiłem, że znów jestem koło ławki i kudłatego psa. 

Tak widocznie musiało być

Rozejrzałem się. Rzeczywiście, słońce zaszło. Spojrzałem na zegarek, było już po dwudziestej pierwszej! Poker pewnie już jest w rozkwicie, a ja wciąż błądzę po parku. Zrezygnowany opadłem na ławkę. Pies usiadł naprzeciwko mnie i uśmiechnął się, jak to tylko psy potrafią.

– Nie wypuścisz mnie z tymi pieniędzmi, prawda? – spojrzałem na psa. 

Kundel machnął ogonem. 

A jak obiecam, że spłacę wszystkie długi i nic nie wydam na alkohol i karty?

Pies ziewnął szeroko.

– Aha, nie jesteś zainteresowany? Twardy z ciebie zawodnik. 

W tamtym momencie wcale nie czułem się jak idiota gadający z psem. Byłem skołowany, zmęczony, głodny, i trzeźwy. Zajrzałem do torby. Trzydzieści trzy tysiące. Taki szmal. Przez chwilę jeszcze czułem się ich właścicielem. I dotarło do mnie, że straciłbym je dzisiaj wszystkie. Wyjąłem spod ławki plecak i spojrzałem na adres.

– Dobra. Zwrócę je właścicielowi – postanowiłem. – Co ty na to?

Pies podniósł się i odbiegł. Zanim wstałem z ławki, już go nie było. Odniosłem pieniądze. Okazało się, że pan W. sprzedał samochód za gotówkę i wracał do domu z pieniędzmi w plecaku. Na skwerku poczuł się słabo i przysiadł na chwilę. Przewiesił plecak przez oparcie, by ewentualni złodzieje mu go nie wyrwali. I wtedy dostał ataku serca. Na szczęście przechodzili tamtędy uczniowie pobliskiego liceum i wezwali karetkę. Ale nikt nie zauważył plecaka.

Pieniądze potrzebował na operację wnuczki. Cała rodzina się zrzucała. Zostałem abstynentem, a od kart mnie odrzuca. Okrzyknięto mnie bohaterem. Opisano w gazecie, nawet proboszcz opowiedział o mnie w kazaniu: „walczący z problemem alkoholowym hazardzista zamiast przepić pieniądze lub przegrać, oddał je właścicielowi. Jego szlachetny uczynek zauważono w niebie i człowiek ten został uleczony”.  Sąsiedzi stawiają mnie za przykład znajomym i dzieciom, kiedy chcą im udowodnić, że uczciwość popłaca.

Fakt, po tym doświadczeniu zostałem abstynentem, a od kart wręcz mnie odrzuca. Nie wiem, co tak naprawdę się stało tamtego dnia, ale z pewnością wymuszono na mnie szlachetną decyzję, więc nie czuję się żadnym bohaterem. Ale myślę, że „utrata” tych pieniędzy opłaciła mi się stukrotnie. A pies? Gdzieś na jesieni zauważyłem go przy osiedlowych śmietnikach. Był wychudły i kulał. Gdy mnie zobaczył, machnął ogonem i opuścił smutno łeb. Wziąłem go do domu. Wciąż jest z nami.