Jestem, jak to się mówi, późnym dzieckiem. Mój ojciec, żeniąc się z matką, był już po pięćdziesiątce. Mama, choć młodsza od niego, zbliżała się do czterdziestki. Dziś wiem, że mam szczęście, że urodziłem się zdrowy. Ta niecodzienna sytuacja od przedszkola komplikowała mi życie. Szybko zorientowałem się, że moja rodzina jest inna.

– Maciek, dziadek po ciebie przyszedł! – wołały dzieciaki, widząc mojego ojca.

Nie robiły tego złośliwie – mój ojciec wyglądał starzej niż niejeden z dziadków odbierających wnuki.

– To nie jest mój dziadek, to mój tata! – odpowiadałem ze złością.

Tak naprawdę było mi przykro

Wstydziłem się, że mój tata nie jest taki jak inni tatusiowie. Mama też nie przypominała matek moich kolegów. I nawet nie chodziło o to, że cudze mamy były młodsze od mojej, ale o to, że one były takie swojskie, zwyczajne, ciepłe, a moja… Zawsze nienagannie ubrana, zdystansowana, sztywna, akuratna. Nie pamiętam, by kiedykolwiek przytuliła mnie brudnego, spoconego, oderwanego prosto od zabawy. Najpierw starannie wycierała mnie chusteczkami jednorazowymi. Nie miałem też dziadków, którymi mógłbym się chwalić jak moi koledzy.

– Byłem na wakacjach na wsi i było super! – opowiadał na przykład Witek. – Karmiłem z babcią kaczki, a z dziadkiem chodziliśmy nad jezioro i nauczyłem się pływać.

– A mnie babcia uszyła piękną sukienkę – licytowała Zośka. – I byłyśmy razem na rolkach, bo moja babcia jest super!

Zobacz także:

W takich momentach odchodziłem na bok i udawałem, że mnie to nie interesuje, ale tak naprawdę było mi przykro, że ja nie mam o czym opowiadać. Rodzice taty zmarli przed moim urodzeniem, a mamy byli już zbyt starzy, żeby wizyty u nich wiązały się z jakimiś przyjemnymi wspomnieniami. Wręcz przeciwnie. Dość rzadkie odwiedziny jawiły mi się niczym gehenna.

– Pamiętaj, musisz być grzeczny – upominała mnie zawsze mama. – Nie możesz hałasować ani biegać, dziadków to męczy.

I dlatego musiałem siedzieć sztywno przy stole i biernie uczestniczyć w jakichś nudnych rozmowach. To, że ja się męczyłem, nikogo nie obchodziło. Owszem, zawsze dostawałem od dziadków dużą porcję słodyczy i jakieś pieniądze, tyle że zamiast tego wolałbym wspólną, beztroską zabawę. Wtedy nie miałem pojęcia, że będzie tylko gorzej…

Niczego mi nie brakowało, no prawie...

Czas płynął, ja doroślałem, a moi rodzice starzeli się coraz bardziej. W którymś momencie przestaliśmy się w ogóle rozumieć. „Jesteś niewdzięczny” – te słowa słyszałem od ojca coraz częściej.

– Daliśmy ci wszystko, a ty nie chcesz z nami pobyć – mówił, kiedy prosiłem go o pozwolenie na wyjazd z chłopakami na weekend.

– To niebezpieczne, Maciusiu – pouczała mnie matka. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo bym się martwiła, że coś ci się stanie. Pamiętaj, jesteś dla mnie wszystkim – dodawała argument, który jej zdaniem zamykał dyskusję.

Siedziałem więc z nimi, nudząc się jak mops.

To prawda, że o mnie dbali, że niczego mi nie brakowało, oczywiście poza normalnymi rodzinnymi stosunkami, o jakich tylko słyszałem od kumpli. Oni mogli grać z ojcami w piłkę, jeździć na spływy kajakowe, gadać o dziewczynach, a matce zwierzać się z tego, co boli, co nie wyszło, czego się spróbowało po raz pierwszy – czy tyczyło to seksu, miłości, czy dziewiczych doświadczeń z używkami. Kiedy ja próbowałem swoim coś opowiedzieć, poradzić się, natykałem się na mur, na pełne oburzenia spojrzenia i szereg zakazów. „Jeszcze masz na to czas”, „teraz najważniejsza jest nauka”, „zajmujesz się głupotami”, „nie wiesz, jakie to szkodliwe” – tyle mieli mi do powiedzenia.

W końcu zrezygnowałem ze starań porozumienia się z nimi. Dotarło do mnie, że to bezcelowe. Przepaść między nami była nie do pokonania. Dzieliły nas dwa pokolenia, tyle że oni nie byli moim dziadkami, takimi od rozpieszczania, kochania i zabawy. Byli zmęczonymi, podstarzałymi rodzicami, przytłoczonymi odpowiedzialnością, troską, oczekiwaniami wobec syna, niepotrafiącymi się wyluzować i po prostu radować rodzicielstwem. Oni nie widzieli szansy na drugą młodość, jaką mogli zyskać dzięki własnemu dziecku.

Byłem dla nich wszystkim, byłem ich darem od losu… Czemu tego nie czułem? Jakby mnie adoptowali i poniewczasie pożałowali, bo okazało się, że dziecko to jednak spory kłopot, wieczny nieporządek i ciągła troska – zwłaszcza gdy nie jest ono wierną kopią swoich statecznych rodziców.

Wyszło jak zwykle

Zacząłem się od nich izolować, uciekać w świat gier, filmów akcji, potem w sport. Treningi były dla mnie okazją do uwolnienia się od nadopiekuńczości rodziców, ich nieustających narzekań, irytujących nakazów i zakazów.
Trener koszykówki szybko się zorientował w moim problemie i delikatnie mną sterował. Facet imponował mi nie tylko swoją sprawnością fizyczną, ale także mądrością życiową. W krótkim czasie stał się dla mnie mentorem. Czułem się dumny, że znalazłem w nim mądrego, starszego – ale nie za starego – przyjaciela, który tłumaczył mi zawiłości życia. Starałem się go naśladować, marząc o tym, że kiedyś będę taki jak on: silny, zaradny, aktywny. No i że będę wiódł życie diametralnie różne od tego, jakie było udziałem moich rodziców spędzających życie przed telewizorem bądź na nudnych, jałowych dyskusjach.

Rodzice chyba się zorientowali, że ktoś inny stał się dla mnie autorytetem, bo podjęli próbę odzyskania mojej uwagi. Z okazji zdania matury zaproponowali wspólną wyprawę do Portugalii. Wiele sobie po niej obiecywałem, ale wyszło jak zwykle. Najpierw długie dyskusje nad wyborem ośrodka, który według matki musiał mieć strefę spa, potem niekończące się rajdy po sklepach, aby uzupełnić wakacyjną garderobę. Rezultaty tych zakupów były żałosne, niemalże śmieszne. Widok ojca w hipsterskich ciuchach i czapce, która miała maskować łysinę, oraz matki wciśniętej w bikini w panterkę wprawiał mnie w przygnębienie. Już wtedy wiedziałem, że te dwa tygodnie wspólnych wakacji będą kolejną porażką. Zero luzu, żadnej spontaniczności…

Nie pomyliłem się. Kontrolowany na każdym kroku, skręcałem się ze wstydu. Z zazdrością patrzyłem na grupy młodzieży snujące się swobodnie po plaży z plecakami i karimatami. Wprawdzie popijali najtańsze wino i żywili się bagietkami, ale byli wolni. Ja, siedząc na hotelowym tarasie, raczyłem się doskonałą sangrią, ale musiałem zrezygnować z szaleństw w lokalnych dyskotekach i z nocnego włóczenia się po urokliwych uliczkach. Nawet próby wypłynięcia w morze spełzły na niczym.

– Tu są prądy wtórne, nawet nie zauważysz, kiedy cię taki ogarnie i utoniesz – kategorycznym tonem oznajmił ojciec.

– Możesz popływać sobie w basenie – zaproponowała matka.

Widząc zarzewie buntu w moich oczach, dodała w swoim stylu:

– Wiesz przecież, że jesteś całym moim światem. Nie przeżyłabym, gdyby coś ci się stało, syneczku! Tak bardzo cię kocham.

Bomba wybuchła

Miałem już dość tego ich „możesz, nie możesz”, „wypada, nie wypada”. Miałem dość słuchania, że jestem ich całym światem, a jednocześnie niewdzięcznikiem. Odliczałem dni do końca pobytu i śmiałem się w duchu na myśl, jakie zrobią miny, kiedy im powiem, że na studia wybieram się do Berlina. Pragnąłem studiować jak najdalej od nich, nacieszyć się samodzielnością, marzyłem o tym, by wreszcie dokonywać własnych wyborów i przeżywać po swojemu sukcesy i porażki.

Na szczęście mogłem sobie na to pozwolić bez oglądania się na rodziców. Zmarły przed paroma laty ojciec matki zostawił mi, swojemu jedynemu wnukowi, okrągłą sumkę, którą po dojściu do pełnoletności miałem przeznaczyć na edukację. No więc kiedy po powrocie z tych koszmarnych wakacji oznajmiłem rodzicom swoją decyzję, bomba wybuchła.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? – spazmowała matka. – Sumienia nie masz!

Od kilku lat była impulsywna i płaczliwa. Pełna pretensji do wszystkich, o wszystko.

– Zostawisz nas samych po tym, co dla ciebie zrobiliśmy? – grzmiał ojciec.

– Nie zgadzam się!

On z upływem czasu stawał się coraz bardziej apodyktyczny i uparty. Razem stanowili niestrawną mieszankę.

– Już nie potrzebuję waszej zgody – odparłem niemal pogodnym tonem. – Jestem dorosły.

– Jesteś…

– Tak, wiem, jestem niewdzięczny – dokończyłem za ojca. – Ale może czas, żebyście zrozumieli, że nie żyję po to, aby spełniać wasze ambicje. Robiłem to przez prawie dwadzieścia lat. Chyba wystarczy.

– Wychowałaś potwora! – tym razem ojciec zgłosił pretensje do matki, wyraźnie zapominając o tym, że on też miał swój udział w tym procesie.

– Maciuś, zlituj się – jęczała matka, rujnując sobie łzami makijaż. – Robimy się coraz starsi, liczyliśmy na twoją pomoc, opiekę…

Po tych słowach zapadło milczenie. Pełne wyczekiwania na moją kapitulację. W ich oczach widziałem nadzieję, że jak zwykle ustąpię, ugnę się pod brzemieniem poczucia winy i wdzięczności. Za życie, które mi dali. Za bycie ich wszystkim.

Czemu muszę za to płacić?

Ja jednak zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem przez cały czas, od momentu swoich narodzin, nie stanowiłem dla nich „polisy ubezpieczeniowej” na starość. Czy egoistycznie nie założyli, że to, co we mnie zainwestowali, powinno się im zwrócić z nawiązką? Uświadomiłem sobie, że ojciec jest już po siedemdziesiątce i coraz bardziej niedomaga. Matka niby „się trzyma”, udaje młódkę, ale widziałem, że przestaje ogarniać rzeczywistość. Nie radzi sobie nawet z nowym telefonem komórkowym, więc jak miała sobie poradzić z życiem beze mnie?

Wizja przyszłości mnie przeraża. Nie mam starszego rodzeństwa, które mogłoby mnie wesprzeć. Jestem sam. Zamiast cieszyć się młodością, poznawać ludzi i świat, zakładać własną rodzinę, będę musiał się poświęcić i opiekować coraz bardziej niedołężniejącymi rodzicami. I narasta we mnie bunt.

Czy ktoś mnie pytał o zdanie? Czy ktoś dał mi wybór? To oni zdecydowali się na tak późne rodzicielstwo, więc czemu ja mam cierpieć z tego powodu? Nie jestem gotowy na progu dorosłości podejmować się tak ciężkich obowiązków. Kocham rodziców, ale ich oczekiwania wobec mnie są stanowczo zbyt wygórowane… Skoro jestem ich darem od losu, czemu muszę za to płacić? Czemu wciąż każą mi dziękować za to, że się urodziłem?