Prawdę mówiąc, nie mogłam się nadziwić, że Radek przygarnął tego kundla. Stare psisko, siwy pysk, sierść zwisająca w sfilcowanych farfoclach… Dostawałam drgawek na myśl o tym, że paskud miałby wejść do naszego nowego domu.

Odbiło ci? – zapytałam grzecznie, głównie po to, by przywrócić męża do rzeczywistości. – Ten kundel wygląda, jakby przeszedł wszystkie choroby w swoim długim życiu i nigdy się z żadnej nie wyleczył.

– Gdy się nie ma domu, to się tak wygląda, księżniczko – oznajmił mój luby z melancholią w głosie świadczącą o tym, że z niejednego pieca chleb jadł.

I może nawet dałabym się wziąć na te pozory doświadczenia, ale cóż… Znamy się od czasów liceum, i wiem, że nigdy Radziowi niczego nie brakowało, jak to dziecku w lekarskiej dynastii. O bezdomnych wiedział tyle, co z polsatowskich paradokumentów.

Kundel tymczasem twardo stał przy jego nodze i nie zamierzał odejść. Jak każdy pies najwyraźniej i on był oportunistą; wiedział, gdzie są konfitury, i ani myślał rezygnować.

– Wybacz, kochanie, ale nie chcę go w domu – powiedziałam stanowczo.

Psie oczy zrobiły się wielkie i aksamitnie miękkie, Radek aż zadrżał pod ciężarem tego spojrzenia. Po chwili machnął ręką i stwierdził, że postawi kojec na podwórzu. A psa się doprowadzi do ludzkiego wyglądu, wypierze, wytrymuje, czy jak to się tam nazywa. Jeszcze będę prosić, żeby mógł spać w naszej sypialni!

Zobacz także:

Trochę byłam zła, bo to jednak deprymujące – wyskoczyłam do rodziców ledwo na kilka dni, a moje miejsce już jest zajęte przez jakiegoś przybłędę. Ale z drugiej strony, skoro Radek ma psa, mogę się powoli rozglądać za wymarzonym maine coonem – niech mi teraz powie, że nie chce kota!

Myślałem, że to Pędzel dziadka

Wieczorem siedzieliśmy na ganku, przedwojenne lipy pachniały upajająco, a spiętrzona rzeka szumiała w dole.

– Za spełnienie marzeń, Tamarko! – Radek uniósł lampkę z winem. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu mieszkamy… To jak bajka.

Jak na bajkę, sporo nas kosztował ten stary młyn na Pomorzu, ale darowałam sobie zgryźliwość, bo i ja czułam, że odnalazłam swoje miejsce na Ziemi. Nie mogłam się wprost doczekać momentu, gdy wszystkie ekipy remontowe znikną za zakrętem i zostaniemy sami w ciszy i zieleni. Była jeszcze wioska, rzecz jasna, ale nie tak znów pod oknem i raczej na wymarciu, bo młodzi już dawno ją opuścili, szukając szczęścia za granicą.

– Za spełnienie marzeń – powtórzyłam.

– Wiesz, we wczesnym dzieciństwie często pomieszkiwałem u dziadków – powiedział Radek. – I nie uwierzysz, mieli prawie takiego samego psa jak ten nasz…

– Twój.

– Nieważne. W każdym razie, gdy się wyłonił zza stodoły, kiedy przyjechałem z miasta, wiesz, w podskokach, z ogonem wypisującym radość w wieczornym powietrzu, myślałem, że to Pędzel dziadka. To dlatego jego obecność wydała mi się taka naturalna.

– Fascynujące, zważywszy na fakt, że w naszym małżeństwie to ty miałeś być tym twardym realistą – pogłaskałam go po twarzy. – Czy kundel będzie już stałym elementem naszych romantycznych wieczorów?

Po prostu dorabia ideologię

Następnego dnia Radek był umówiony w ośrodku zdrowia, gdzie miał dograć szczegóły zawodowe. Wyjechał bardzo wcześnie, zabierając ze sobą psa – zdążyłam tylko zobaczyć przez okno, że kudłacz wskakuje do kombiaka, jakby całe życie nic innego nie robił. „Po co on tego śmierdziela zabiera? – pomyślałam. – Chce kierownika przychodni wziąć na litość czy co?”.

Po śniadaniu zajęłam się tłumaczeniem, potem połaziłam, trochę łypiąc pańskim okiem na robotników krzątających się po podwórzu. Układali właśnie podmurówkę z pustaków pod ogromnym krzewem czarnego bzu. Chwila, czy tutaj nie miał stanąć garaż?

– Ja nie wiem – rzucił majster. – Gospodarz kazał fundament pod klatkę dla psa wykopać.

Wzruszyłam ramionami, przynajmniej kundel zaniecha prób przeniknięcia na pokoje. W sumie, gdy się mieszka na wsi, jakiś pies stróżujący wydaje się naturalnym składnikiem inwentarza, tłumaczyłam sobie, jakkolwiek coś mi w tej historii nie grało…

– Za dużo zbiegów okoliczności jak na prosty przypadek – wyartykułowałam wreszcie, z powrotem siadając do pracy, i roześmiałam się, słysząc jak to brzmi.

Po prostu Radek dorabia ideologię do przygarnięcia zwierzaka, który go urzekł, pomyślałam chwilę potem. Żadnych cudów nie ma, a już na pewno nie z udziałem psów. Kot to co innego, rozmarzyłam się, ma siedem żywotów, już czarownice wiedziały, że warto z takim trzymać… Ale Pędzel? Schowaną kiełbasę pewnie by znalazł, ale szafy z przejściem do Narnii na pewno nie. Chociaż już wieczorem musiałam zmienić zdanie, przynajmniej, jeśli chodzi o wątpliwą urodę kundla. Po wizycie u psiego fryzjera wiele zyskał, a nawet okazał się prawie rasowym owczarkiem niemieckim.

– Pani Jola była nim zachwycona – entuzjazmował się Radek. – Podobno to najgrzeczniejszy klient w historii!

– Pani Jola? – spojrzałam. – Ładna chociaż?

– Tamarko – obydwaj z psem spojrzeli na mnie dokładnie w tym samym momencie i z takim samym politowaniem. – Pani Jola jest w wieku mojej matki!

Pod wieczór przyjechała klatka, czy też kojec. Jak zwał tak zwał, solidne to było, wielkie i – stawiam pierścionek zaręczynowy przeciwko orzechom – że drogie jak diabli. Wolałam nie pytać, tym bardziej że Pędzlowi się spodobało. Wpakował się do środka bez protestów i natychmiast zapadł w sen.

Wreszcie spędziliśmy wieczór bez asysty i byłam jedyną istotą wlepiającą w Radka rozkochany wzrok, co było miłą odmianą.

Abrakadabra to czary i magia

Wszystko co dobre jednak szybko się kończy. Ledwo w młynie pogasły światła, Pędzel zawył! Aż mi włoski na rękach stanęły dęba.

– Może wilki? – Radek szalał po sypialni po ciemku szukając kapci.

– Na moje ucho wampiry, przynajmniej setka – syknęłam wściekła. – Idź go ucisz, zanim ja to zrobię. Chłopie, jutro rano mam ważny telefon z wydawnictwa!

Rano, gdy się obudziłam, Radek z Pędzlem spali razem w salonie na kanapie.

– Nie mogłem go zostawić – tłumaczył mąż. – Trząsł się jak galareta. Chyba miał koszmary.

Miał czy nie, następnego dnia pies był radosny jak skowronek, łaził za Radkiem krok w krok, a odstawiony do kojca, kładł się bez protestów i spał jak zabity. Nocą jednak znów zaczął wyć i nie przestał, dopóki nie został uwolniony.

– Bardzo dziwne – relacjonował mąż rano.

– Znów się kulił w samym rogu klatki… Powiem ci, Tamara, to wcale nie wyglądało na zły sen, raczej jakby kundel widział coś niedostępnego moim oczom… Miałem ciary, gdy tam wchodziłem, żeby go zabrać.

– „Abrakadabra to czary i magia” – zanuciłam, a Radek spojrzał z wyrzutem.

Pędzel zrobił to samo. Po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że być może jestem przyziemna. Ale nie czułam się z tym najgorzej.

Mijały dni, sytuacja się powtarzała i każdy poranek był przewidywalny jak w jakimś cholernym „Dniu świstaka”. Trzeba było coś zrobić, zanim dorobię się traumy, że to Pędzel budzi się w ramionach mojego męża, a nie ja. No dobrze, postanowiłam w końcu, skoro wszyscy mamy świadomość, że jaśnie przybłęda awansował na pokoje, może przestańmy się wygłupiać z kojcem i na jego miejscu postawmy garaż, tak jak było planowane? Chyba nikomu nie jest miło rano wsiadać do zimnego auta, że już pominę milczeniem miejscowe sroki, które dokazywały cudów, by przynajmniej raz dziennie przyozdobić karoserię!

Odskoczyłam jak oparzona

Kojec został zdemontowany i wylądował gdzieś w stodole, na podwórzu natomiast pojawiło się trzech facetów o podejrzanych facjatach, każdy ze szpadlem w sękatej dłoni.

– To nie koparka miała robić wykop pod fundamenty? – zmarszczyłam się.

Radek wyjaśnił, że sprzęt będzie wolny dopiero za tydzień, nie ma sensu czekać. Zerkałam potem z okna, jak wytyczano obrys przyszłego budynku, wbijając paliki i rozciągając między nimi sznurek. Później każdy z mężczyzn kopał swój kawałek rowu głębokiego na jakieś sześćdziesiąt i szerokiego na trzydzieści centymetrów. Robota szła im niemrawo, ale Radek nie tolerował wzmacniających napojów przy pracy, choć to podobno podniosłoby radykalnie wydajność.

– Żadnych takich – postawił sprawę jasno od samego początku. – Chcielibyście, żebym składał wam nogi po pijaku?

– Szefuńciu – próbowali go zmiękczać – od piwka się nie umiera. Postaw pan po zgrzewce, a robota pójdzie migiem.

Wylecieli jeszcze tego samego dnia, więc następcy bez gadania przystali na warunki, tyle że robota rzeczywiście szła im strasznie wolno. W którymś momencie usłyszałam dzwonek do drzwi.

– Szefowa zobaczy, co my wykopali – powiedział mężczyzna stojący za progiem i pokazał ręką na wykop.

– A męża tam nie ma? – ociągałam się.

Oczywiście, kiedy był potrzebny, to akurat poszedł z psem na spacer! Musiałam przejąć obowiązki i zajrzeć do tego rowu, ale zastrzegłam od razu: jeśli to jakieś obrzydlistwo, niech lepiej czekają na Radka.

– Żadne obrzydlistwo – zaręczał facet, wydmuchując mi prosto w twarz chmurę tytoniowego dymu.

Podeszłam do wykopu i ostrożnie zerknęłam do środka. Dno usłane było pożółkłymi kośćmi. Było ich strasznie dużo: jedne małe, inne trochę większe, a w samym rogu dostrzegłam nawet połyskującą bielą czaszkę. Odskoczyłam jak oparzona, wytrzepując ręce z ziemi, na której niebacznie się wsparłam. Mężczyźni ryknęli śmiechem.

– To tylko kości psa – uspokoił mnie ten najbardziej rozgarnięty.

– Tyle kości z jednego psa?!

– No, może z dwóch – zgodził się łaskawie.

Myślę, że on nie był rzeczywisty

Przy ekshumacji, którą zarządził Radek po powrocie ze spaceru, okazało się, że musiało być tych zwierzaków co najmniej kilkanaście. Oprócz szczątków wydobyto jeszcze kilka blaszanych znaczków do obroży, na których widniały daty: 1943, 1944 i niemiecka nazwa pobliskiego miasteczka. Wydobywanie kości trwało dwa dni i na miejscu, gdzie miał stanąć garaż, zamiast wykopów pod fundamenty ziała w ziemi wielka dziura. Czy to był wiejski cmentarz dla zwierzaków?

– No co ty, jaki cmentarz? – sprzeciwił się Radek. – U młynarza na podwórku? Poza tym te psy zostały zabite w jednym czasie, świadczą o tym daty na numerkach. Gdyby zwierzaki chowano systematycznie przez parę lat, daty też byłyby różne.

Był podenerwowany, bo na spacerze zgubił się jego ukochany Pędzel.

– Pognał za jakąś sarną – opowiadał Radek. – W ogóle nie reagował na wołanie. Jakby diabeł w niego wstąpił!

– Wróci – pocieszałam go. – Ten pies cię uwielbia, na pewno wróci.

– Słuchaj – powiedział w zamyśleniu mąż.

– Może chodzi o to, co wykopaliśmy?

Zamilkł, a ja uprzytomniłam sobie, że dokładnie nad szczątkami pobratymców Pędzla, postawiliśmy na początku kojec. Może wieczorne wycie oznaczało przerażenie, a ja, głupia, brałam je za psie wyrachowanie? Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia i obiecałam sobie w duchu, że kiedy powsinoga wróci do domu, pozwolę mu się wylegiwać na naszym łóżku. Niestety, dni mijały, a Pędzel nie wracał. Radek łaził coraz smutniejszy i powoli docierało do nas, że już nie ma na co czekać.

– Kupimy młodego wilczura – zadeklarowałam, bo i mnie brak było zwierzaka.

– Możemy kupić – Radek wzruszył ramionami – ale takiego psa jak Pędzel i tak nie znajdziemy. Czasem sobie myślę, że on nie był rzeczywisty, wiesz? Za bardzo przypominał tego psa z dzieciństwa i na tamto imię od razu zareagował jak na swoje… Jakby Pędzel przyszedł z psich zaświatów, by dopilnować znalezienia zwierzęcego cmentarza, i kiedy jego misja się skończyła, po prostu zniknął.

Psie szczątki z naszego podwórka zostały spakowane do worków i przewiezione na górkę za polem. Tam wróciły do ziemi, a nad nimi Radek postawił wielki, polny głaz.

Ocalał tylko jeden

Miesiąc temu mieliśmy przyjemność gościć wnuka byłego właściciela naszej posesji. Młody Niemiec znał mnóstwo miejscowych historii, wiedział także, skąd się wzięło psie cmentarzysko na podwórzu. Masakry na psach dopuścili się żołnierze radzieccy, którzy zimą 1945 roku stacjonowali w naszej wsi podczas marszu na Berlin. Traktowali te ziemie jak wojenną zdobycz, choć konferencja jałtańska przydzieliła je Polsce. Jednego z pierwszych dni rozkazali przyprowadzić wszystkie wiejskie psy na podwórze przy młynie, gdzie rezydowali. Potem paru pijanych krasnoarmiejców otworzyło ogień z pepesz do uwiązanych bezbronnych zwierząt.

Potem już nic nie kąsało ich po łydkach, kiedy przychodzili do niemieckich domów po kobiety, wódkę i, oczywiście, zegarki, których nigdy nie mieli dość. Z całej wsi ocalał tylko jeden, jedyny pies, owczarek, którego córka nauczyciela ukryła w leśnej ziemiance.

– Może to był duch tego psa? – zastanawiał się Radek, tuląc do siebie szczeniaka, którego kupiliśmy na wiosnę. – A przybrał postać Pędzla, bo wiedział, jak go kochałem.