Zdradziłam męża, mój błąd. Żaden powód do dumy, ale do samobiczowania też nie. Oboje, ja i ten facet, byliśmy pijani, a ja miałam dość sytuacji, w której tkwiłam. Od kilku lat bezskutecznie staraliśmy się z mężem o dziecko. Najpierw zupełnie bez stresu, na zasadzie: uda się, to się uda, a jak nie, to nie. Tyle że po roku starań sytuacja się zmieniła. Zbyszek zafiksował się na punkcie spłodzenia potomka. Z jednej strony go rozumiałam. Z drugiej – sprawiał, że czułam się jak klacz rozpłodowa.

Ciągał mnie do lekarzy i znachorów

Przy stole, podczas obiadków u jego rodziny, omawiano moje cykle miesiączkowe i rozkładano na czynniki pierwsze powody, dla których jeszcze nie daliśmy teściom wnuka. Zasypywali mnie radami. Pij codziennie mleko, jedz pietruszkę, orzechy i tłuste ryby morskie, pilnuj wagi, wysypiaj się, nie stresuj. Bardzo chętnie, zwłaszcza te dwa ostanie punkty, ale do tego powinni wszyscy się ode mnie od… krochmalić.

Zbyszek nie był lepszy. Rozpisywał pomiary mojej temperatury, ciągał mnie do lekarzy i znachorów od niepłodności, zapisywał nas na kolejne testy i badania… A współżył ze mną jedynie wtedy, gdy miałam owulację. Jakby nie chciał marnować plemników w inne dni. Nie było w tym grama czułości. W tej niemal mechanicznej czynności był cel i był środek do celu, czyli ja. Nic więcej. A kiedy kolejny raz dostawałam okres, były rozczarowanie i złość. Kłóciliśmy się coraz częściej i bardziej zaciekle, oskarżaliśmy się nawzajem. Właściwie nie rozmawialiśmy o niczym innym, tylko o tym, że nie możemy zajść w ciążę.

Po kolejnej kłótni Zbyszek pojechał po bandzie. Powiedział, że nie zamierza marnować całego życia i daje mi jeszcze miesiąc na zaciążenie, a potem się ze mną rozwiedzie. Mało brakowało, a rzuciłabym w niego w wazonem, więc wyszłam z domu, trzaskając drzwiami. Nie miałam ochoty wracać. Już nigdy. Walczyłam ze łzami. Wszak byłam wśród ludzi, a nie znosiłam płakać publicznie. Wstąpiłam do baru i zamawiałam wódkę za wódką, byle tylko zapomnieć o tym, co mnie czeka po powrocie, bo wiedziałam, że przecież muszę wrócić. Wrócić, żeby się rozwieść… Ta myśl tłukła mi się po głowie i wydawała mi się coraz bardziej sensowna.

– Olej palanta, nie jest ciebie wart – rzucił facet, który też siedział przy barze.

Zaczęliśmy rozmawiać i pić razem, bo razem pije się zdecydowanie przyjemniej, nawet jeśli powód miły nie był. Jego rzuciła kobieta. Ja niby miałam męża, ale godziłam się już z myślą, że to tylko kwestia czasu. Alkohol, żal, ból… Stało się. Wsiadłam z nim do taksówki, pojechaliśmy do niego, no i poniosło nas.

Żałowałam tego. Z obcym facetem, po pijaku? No pewnie, że żałowałam. A jak mnie czymś zaraził? Gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym to. Biłam się z myślami, czy powiedzieć Zbyszkowi o zdradzie. W końcu stwierdziłam, że nie jestem masochistką. Skoro mamy się rozwieść, nie będę mu dawać dodatkowych argumentów do ręki, żeby zwalił na mnie całą winę za rozpad związku. Starczy, że będzie wywlekał przed sądem moją niechęć do zajścia w ciążę. Bowiem dokładnie to mi zarzucał. Skoro fizycznych przeszkód nie stwierdzono, widać nie chcę dać mu dziecka, najlepiej syna i dziedzica. Niech się wypcha. Postanowiłam nic mu nie mówić, ale…

Zobacz także:

Nie umiałam przyznać się do zdrady

Okres się nie pojawił, a dotąd miesiączkowałam jak w zegarku. Jeszcze tego samego dnia zrobiłam test ciążowy. Trzy minuty później nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Dwie kreski! Jak byk! Boże, jestem w ciąży, jestem w ciąży, udało się, zaszłam w ciążę! Cieszyłam się tak, jakby nikomu wcześniej ta sztuka się nie udała. Mamy ciche dni, ale muszę Zbyszkowi, przecież…

I wtedy dotarło do mnie, że najprawdopodobniej nie Zbyszek jest ojcem. Skoro tyle miesięcy próbowaliśmy i nic się nie wydarzyło, a po jednej nocy z innym od razu zaszłam w ciążę… Nie umiałam przyznać się do zdrady nawet wtedy. Przede wszystkim dlatego, że kiedy tylko wymówiłam słowo „ciąża”, mój mąż oszalał ze szczęścia.

– Kochanie, naprawdę? Jesteś w ciąży? Boże drogi, tak się cieszę! Tak bardzo cię kocham! Przepraszam, że byłem podły. Wcale tak nie myślałem. Po prostu okropnie się martwiłem!

Złapał mnie, uniósł i okręcił się wokół własnej osi. Śmiał się i płakał na przemian. Całował mnie po rękach, po brzuchu.

Jak miałam mu powiedzieć? Chciał dziecka, no to będzie miał dziecko. Nieważne, kto spłodził, ważne, kto pokocha i wychowa – tłumaczyłam sobie. Nieważne, kto był ojcem biologicznym, ważne, że rodzina została ocalona, czekaliśmy na bobaska, a tamten facet… Nie planowałam go więcej spotkać. Zresztą byliśmy wtedy pijani, nie sądzę, byśmy się rozpoznali, gdybyśmy przypadkiem gdzieś wpadli na siebie.

Staś przyszedł na świat zdrowy i śliczny, i odtąd żyliśmy jak prawdziwa rodzina. Pełna, więc szczęśliwa. Skończyły się pytania o dziecko, każdy zachwycał się tym, które właśnie się urodziło. A ja patrzyłam w twarz mojego syna i szukałam podobieństwa do Zbyszka. I z każdym dniem widziałam go coraz mniej. Bałam się, że w końcu prawda wyjdzie na jaw, że Zbyszka coś tknie, ale ani słowem o tym nie wspominał. Syna kochał nad życie, mnie ubóstwiał. Było idealnie. Do czasu…

Radź sobie sama

Zadzwoniono do mnie z przedszkola. To był czwartek, akurat miałam trzydniowe szkolenie na Wybrzeżu, gdzie spędzono ludzi ze wszystkich oddziałów firmy. To było pierwsze tak długie rozstanie z synkiem. Mały skończył już cztery lata, lubił chodzić do przedszkola, teściowa obiecała pomóc Zbyszkowi, gdyby miał jakiś kłopot… Trzy dni to nie wieczność, pomyślałam, i zgodziłam się na szkolenie. W końcu byłam nie tylko matką, ale i kobietą pracującą.

– Dzień dobry, dzwonię z przedszkola. Czy dzisiaj ktoś odbierze Stasia?

Dochodziła siedemnasta, o tej godzinie zamykali placówkę… Przekonywałam opiekunkę, że mąż zaraz powinien być, że może korki go zatrzymały, i zapewniłam, że już do niego dzwonię.

Co mnie to obchodzi? To nie jest moje dziecko, a ja już z wami nie mieszkam. Pozew jest w sądzie. Radź sobie sama! – Zbyszek rzucił do słuchawki i zakończył połączenie, a potem chyba mnie zablokował, bo zgłaszała się już tylko poczta głosowa.

Przerażona, obdzwoniłam wszystkie koleżanki, które mogły odebrać Stasia, i sto razy przepraszałam przedszkolankę, która musiała zostać po godzinach, za całą sytuację. Wymyśliłam na poczekaniu jakieś kłamstwo i spakowałam się migiem, by wrócić do domu i być przy moim dziecku, porzuconym przez swojego ojca jak zbędny bagaż. Bo Zbyszek był jego ojcem, do ciężkiej cholery! Innego Staś nie znał!

Nie wiem, jak mąż poznał prawdę. Ale nie zdziwiłam się, że tamta namiętna, szalona noc okazała się owocna… Czyli nasz syn, nasz Staś, biologicznie jest tylko moim dzieckiem. Mimo wszystko… Jezus Maria, co mu dziecko zawiniło?! Rozumiem, że mój mąż chciał odejść, chciał rozwodu, że znienawidził mnie do szpiku kości, ale czemu nie poczekał z decyzjami, aż wrócę? Jak mógł zaprowadzić Stasia do przedszkola, jak zwykle, a potem zostawić go tam jak walizkę w przechowalni? Nie spłodził Stasia, ale, na litość boską, przez cztery lat był jego tatą! Obcego dziecka bym tak nie potraktowała, a co tu mówić o takim, które kilka lat bym wychowywała? Czyli tak naprawdę Zbyszkowi nigdy nie chodziło o bycie tatą, ale o te jego wspaniałe męskie geny, które przekaże potomstwu, o dziedzica. Chryste, ktoś taki nigdy nie powinien mieć dzieci!

Nagle Staś nie jest jego, bo nie dzielą tych samych genów? A gdyby dzielili, ale urodziłby się jako dziewczynka? Nici z przedłużenia rodu i nazwiska, i co wtedy? Kolejna ciąża? A gdyby wymarzony syn nie spełnił oczekiwań tatusia, nie poszedł w jego ślady, nie odziedziczył talentów, nie chciał wykonywać tego samego zawodu, uprawiać tego samego hobby? Egocentryczni, roszczeniowo nastawieni faceci naprawdę nie powinni się rozmnażać. Moje ciało musiało to wiedzieć lepiej ode mnie, dlatego „nie chciało” dać się zapłodnić.

Nie pamiętam dokładnie drogi do domu. Na pewno starałam się nie spowodować wypadku, bo od teraz moje dziecko miało tylko mnie, więc musiałam dotrzeć do niego w jednym kawałku. Kiedy dojechałam do koleżanki i odebrałam przerażonego Stasia, zapłakanego i zasmarkanego, bo bał się, że rodzice o nim zapomnieli, miałam ochotę zatłuc Zbyszka młotkiem.

Po powrocie do domu znalazłam na stole wyniki badań genetycznych. Zatem już od jakiegoś czasu coś podejrzewał. Cóż, jasnowłose dziecko u śniadych rodziców o brązowych tęczówkach powinno budzić wątpliwości. Jednak zamiast zapytać, porozmawiać, wściec się, zrobić awanturę, nie pisnął ani słowa. Po cichu zrobił badania, zostawił mi na stole, a z mieszkania zabrał wszystkie swoje rzeczy. Przekaz był jasny: żadnych szans na pojednanie. I dobrze. Po tym, co zrobił, nie chciałam go znać.

Postąpiłam źle, nie zamierzam się wybielać

A może ten biologiczny ojciec byłby dla Stasia lepszy? Może by go nie porzucił, może chciałby wychować… Zdrada nie jest przestępstwem, ale czynem chwalebnym też nie. Ukrywanie jej i brnięcie w kłamstwo tym bardziej ciężko wybronić, zwłaszcza dobrem dziecka i rodziny. Bo co to za rodzina, zbudowana na oszustwie? Fałszywa, czego Zbyszek dowiódł, zostawiając niewinnego małego chłopca – który mu ufał, który go kochał – jak cudzą walizkę w biurze rzeczy znalezionych.

Postąpiłam źle, nie zamierzam się wybielać. Nie powinnam była tego zrobić, niezależnie od tego, jak kiepsko sprawy się układały w moim małżeństwie, co kłębiło się w mojej głowie i jak dużo alkoholu wypiłam. Ale nie umiałam żałować tego, co się stało, bo… zyskałam Stasia. Wystarczyło jedno zbliżenie, nieplanowane, zwariowane, bez żadnych zabezpieczeń, ale też bez testów owulacyjnych, na luzie, spontanicznie…

Moja sprawa rozwodowa potoczyła się szybko. Sędzia nie miał wątpliwości, że zdradziłam męża, ale też znalazł winę w postępowaniu mojego męża, który wpędzał mnie w depresję staraniami o potomka. To, jak się zachował po odkryciu prawdy, też pokazało, jakim jest człowiekiem, jak traktuje małżeństwo i rodzicielstwo. Sędzia, też facet, a mu to wytknął. Wyszliśmy rozwiedzeni po pierwszej rozprawie. Wtedy ostatni raz go widziałam.

– Nie licz na alimenty! Już zgłosiłem do prokuratury sprawę o zaprzeczenie ojcostwa. Nie chcę nigdy więcej widzieć ani ciebie, ani tego twojego bękarta.

To straszne słowa w ustach kogoś, kto przez cztery lata przyzwyczajał dziecko do swojej miłości i obecności. Straszne i obrzydliwe. Naprawdę byłam wdzięczna losowi, że ten gnojek nie okazał się ojcem Stasia. Nie zasługiwał na niego. Ułożymy sobie nowe życie, tylko we dwoje. Chociaż…

Gdzieś tam jest jego biologiczny ojciec. Może okazałby się kimś wartościowym, może umiałby być tatą dla Stasia, ale… nie mam pojęcia, jak i gdzie go szukać. Nie pamiętam adresu. A nie dam przecież ogłoszenia na fejsie. Trzeba było od razu wrócić do tamtego pubu. No nic. Jak mamy się spotkać, to się spotkamy, a jak nie, to nie.