Miałem swoje problemy

Leżał na chodniku. Pod wiatą tramwajowego przystanku usytuowanego na niewielkiej wysepce pośrodku ruchliwej ulicy. Zatrzymałem samochód na czerwonym świetle, akurat tuż obok. Przez zamkniętą szybę wyraźnie widziałem ciemny, nieruchomy kształt. „Pewnie jakiś kloszard, pijaczyna, wychlał za dużo i zaległ”– pomyślałem.

Co za wstyd! Pasażerowie czekający na tramwaj najwyraźniej byli tego samego zdania. Na ławce, jakiś metr od leżącego siedziała korpulentna kobieta, obok kosza na śmieci stojącego tuż przy jego głowie jakiś nastolatek gasił papierosa. Wzruszyłem ramionami. Mnie też nie obchodził los obcego. Poleży, wytrzeźwieje i sobie pójdzie. Miałem zresztą na głowie dość własnych problemów.

Cóż, rozwód, przeprowadzka, rozmowy z dziećmi. Do licha, sam tego chciałem, zupełnie się już z Olą nie dogadywaliśmy. Wkurzała mnie na każdym kroku. Niezaradna, rozmemłana, histeryczna kobieta. Gdzie ja miałem oczy, kiedy 15 lat temu się jej oświadczałem? Siedziała w domu, gotowała obiadki, trochę sprzątała, czasem pomogła dzieciakom przy lekcjach – to były wszystkie jej obowiązki. A mimo to była ciągle niezadowolona.

Że za późno wracałem z pracy, że byłem nieczuły, że wydzierałem się z byle powodu. Do cholery! Przepracowałaby jeden dzień na moim stanowisku, z tymi wszystkimi stresami, negocjacjami, włażeniem w tyłek kierownictwu i wiecznym pilnowaniem leniwych podwładnych, toby zrozumiała, co to znaczy prawdziwa harówa. Ale ona tego nie doceniała. Dla Oli liczyło się tylko to, że znów wszyscy razem nie usiedliśmy do kolacji. Głupia baba.

Nagle mnie olśniło

Więc tak, chciałem tego rozwodu. To był mój pomysł. Ale te wszystkie hece z odpowiadaniem na pytania sądu, szukaniem dla siebie kawalerki, no i tłumaczeniem Jankowi i Jasi, że tata nadal je kocha, tyle że z nieco bardziej daleka… To wszystko mnie wykańczało. Nic, grunt, że właśnie się z tym uporałem. Tylko te przeklęte dojazdy! Ze starego mieszkania do pracy miałem pięć minut jazdy. Z nowego tłukę się w korkach prawie godzinę. Przez to ciągle i wszędzie się spóźniam.

No właśnie, światło zmieniło się na zielone, mogłem ruszać. Ostatni raz rzuciłem okiem na śpiącego kloszarda. Leżał odwrócony do mnie tyłem. Plecy, kołnierz kurtki, siwe włosy. Lewa ręka zarzucona w tył. Na niej zegarek. Wrzuciłem jedynkę i zacząłem wciskać gaz. I wtedy nagle do mnie dotarło. Zegarek! Nowoczesny. Duży cyferblat, złote obramowanie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że musiał kosztować kilka tysięcy! Skąd taki gadżet na przegubie bezdomnego pijaczyny? Zatrzymałem się. 

Za mną rozległ się pisk opon, a potem gniewne trąbienie. Jeszcze raz spojrzałem na leżącego. Kurczę, strasznie nie chciało mi się do niego wysiadać. Dzień był pochmurny, wietrzny, no i w końcu kto lubi ściągać na siebie uwagę przechodniów, pochylając się nad jakimś włóczęgą? Zresztą śpieszyłem się jak jasna cholera. A tu trzeba będzie pewnie zadzwonić po straż miejską, tłumaczyć się przez telefon, może nawet zaczekać na przyjazd mundurowych.

Z tyłu rozległo się kolejne wycie klaksonu i jakieś gniewne wrzaski. Najchętniej bym ruszył, włączył przepraszająco światła awaryjne i szybko zapomniał o całej sprawie. No ale już się zatrzymałem. Powiedziałem „a”. Jeszcze parę sekund temu mógłbym sobie wytłumaczyć, że zbyt późno spostrzegłem ten zegarek, że już nie mam gdzie stanąć. Ale teraz dobrze wiedziałem, że jeśli odjadę, będę miał moralnego kaca do końca dnia. A więc… Niech to szlag! 

Najtrudniej było do niego podejść 

Zgasiłem silnik i otworzyłem drzwi. Ignorując przekleństwa stojących za mną kierowców, podszedłem do leżącego. Przykucnąłem, lekko potrąciłem jego ramię. Już pierwsze spojrzenie na jego twarz utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie mam do czynienia z kloszardem. To był starszy mężczyzna. Ogolony, pachnący dobrą wodą kolońską. Normalne rysy twarzy. Tyle że śmiertelnie blady. W kąciku posiniałych ust zebrało mu się sporo różowawej piany.

Poczułem, że krew uderza mi do mózgu. On był nieprzytomny i najwyraźniej potrzebował natychmiastowej pomocy. Tylko jakiej?! Nigdy w życiu nikogo nie reanimowałem, szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, jak w ogóle się do tego zabrać. Rozpaczliwie rozejrzałem się po gromadzących się wokół nas gapiach. Może jakimś cudem któryś z nich zakrzyknie: „Proszę go zostawić, ja się tym zajmę. Jestem lekarzem!”. Niestety.

Pan go zostawi – zaskrzeczała paniusia z ławeczki. – On jest pijany!

– Nie sądzę – odpowiedziałem, rozpaczliwie zastanawiając się, co robić.

– Na pewno pijany – dorzucił ktoś zza moich pleców. – Chory toby poprosił kogoś o pomoc, a nie tak leżał jak kłoda.

Bez przekonania dotknąłem boku szyi nieprzytomnego, poniżej szczęki. Z jakiegoś serialu, który obsesyjnie oglądała Ola, zapamiętałem, że mniej więcej w tym miejscu powinien być wyczuwalny puls. Nic jednak nie wymacałem. Tętno skoczyło mi jeszcze bardziej. Poluzowałem mężczyźnie kołnierzyk koszuli, świetnie wiedząc, że to za mało.

– Chce się szarpać z pijakiem, to niech się szarpie – pańcia z ławki zwróciła się do gęstniejącego wianuszka gapiów i ostentacyjnie odwróciła głowę.

Obróciłem nieprzytomnego na plecy. Właśnie miałem się zabrać do uciskania mu klatki piersiowej, kiedy przypomniałem sobie, że w takiej pozycji człowiek może się łatwo zadławić. A ten starszy człowiek miał pewnie sztuczną szczękę. Przełamując odrazę i zażenowanie, wsadziłem mu w usta dwa palce i rzeczywiście! Wyjąłem półkole zębów… Przez tłumek za moimi plecami przebiegły nerwowe chichoty i westchnienia obrzydzenia. Ja jednak już się nimi nie przejmowałem. W głowie pojawiało mi się coraz więcej zasłyszanych to tu, to tam informacji o postępowaniu z nieprzytomnym człowiekiem. 

Dalej, z każdą sekundą wszystko szło łatwiej, a ja czułem się pewniej. Rytmicznie uciskałem mu klatkę piersiową. Po kilkudziesięciu takich ruchach znowu sprawdziłem puls. Nic! Cholera. Odchyliłem głowę mężczyzny, udrażniając tchawicę, otarłem z twarzy pianę i, czując tylko leciutkie obrzydzenie, zacząłem wdmuchiwać w niego powietrze.

– Hi, hi. Jakby się całowali! – dobiegł mnie wesoły komentarz jakiegoś idioty.

Odwróciłem się z wściekłością. Rozpoznałem nastolatka, który przed chwilą gasił papierosa nad głową leżącego.

– Masz telefon? – warknąłem.

– Kto? Ja? – speszył się.

– Dzwoń po pogotowie. Już! – rozkazałem, a gnojek posłusznie sięgnął do kieszeni po komórkę.

Wróciłem do reanimowania leżącego. Nie miałem pojęcia, że to taka ciężka praca. Zdyszałem się, spociłem. Te kilka minut do przyjazdu karetki ciągnęły się w nieskończoność. W końcu jednak pojawili się ratownicy w czerwonych kombinezonach. Natychmiast się odsunąłem, ale jeden z nich zdążył jeszcze poklepać mnie po ramieniu.

– Dobra robota – powiedział. – Jeśli facet przeżyje, to dzięki panu.

Tłum wokół nas zaszumiał z podziwu.

– Od razu mówiłam: to bohater! – rzuciła pod moim adresem pani z ławki.

– To ja zadzwoniłem po pogotowie! – chełpił się młodzieniaszek.

Ratownicy tymczasem walczyli o życie leżącego. Dwoili się i troili, ale… Po 20 minutach ten sam, który poklepał mnie po plecach, rozłożył ręce w geście rezygnacji.

– Nic z tego – powiedział, patrząc na mnie ze smutkiem i ocierając wierzchem dłoni pot z czoła. – To musiał być rozległy wylew krwi do mózgu

Dało mi to wiele do myślenia

Przez kilka następnych dni nie potrafiłem otrząsnąć się z przygnębienia. Czułem się kompletnie rozbity. „Jaki to wszystko ma sens? – na okrągło prześladowały mnie ponure rozmyślania. – Człowiek haruje jak wół dla kariery, dla dzieci, żeby coś w życiu osiągnąć, a i tak wszystko to kończy się w jednej chwili na brudnym chodniku, wśród ludzi, którzy mają ciebie i wszystkie twoje sprawy głęboko gdzieś”.

Czas mijał i wspomnienie nieudanej reanimacji powoli zacierało się w mojej pamięci. Zwłaszcza że nie brakowało mi na co dzień problemów. W pracy, w nowym mieszkaniu, z dziećmi, które wciąż były oszołomione rozstaniem rodziców. Święta Bożego Narodzenia – ani dla mnie, ani dla nich, ani dla Oli – nie były udane. Ja siedziałem sam, gapiąc się 
w telewizor, oni udawali, że jest im wesoło – u teściów.

Od Oli dowiedziałem się później, że przy rozpakowywaniu prezentów od nieobecnego taty Jasia się popłakała, Janek z kolei obraził się na mnie i kiedy zadzwoniłem w pierwszy dzień świąt, nie chciał nawet podejść do telefonu. A jakby było mało tego wszystkiego, w Nowy Rok szef wysłał mnie w delegację aż do W.

– Trzeba usiąść do rozmów z kontrahentem 2 stycznia rano – tłumaczył. – Musisz więc wyjechać od razu pierwszego i przenocować na miejscu.

– A nie możesz wysłać kogoś innego? – zapytałem, myśląc o zadatkowanej już zabawie sylwestrowej, na którą miałem iść z pewną poznaną w internecie Anią.  Co to za zabawa, skoro będę mógł wypić najwyżej kieliszek szampana o północy?

– No, wiesz… – szef podrapał się w głowę. – Normalnie wysłałbym Konrada. Jest najmłodszy stażem, a do tego kawaler. Ale czasem trzeba mu dać wolne, co nie? A ty przecież też jesteś teraz kawalerem. Z odzysku. Więc, stary, co ci zależy? Nie musisz zajmować się żoną i dziećmi.

Niby miał rację, fakt, nie muszę. Jednak jego słowa sprawiły, że poczułem jeszcze większe przygnębienie. A niech to! Przyłapałem się nawet na tym, że z łezką wzruszenia wspominałem zeszłorocznego sylwestra, którego spędziłem z Olą i dziećmi w domu. Wtedy byłem wkurzony, śmiertelnie się nudziłem. Teraz chętnie zamieniłbym wyjście z Anią na niego… No ale rozpamiętywanie przeszłości nie miało sensu, musiałem na nowo urządzić sobie życie. Klamka zapadła, byłem rozwodnikiem. Tyle że jakoś nie czułem szczęścia z tej odzyskanej wolności.

Wsiadając do samochodu 1 stycznia, byłem niewyspany i zmęczony, ale… z chęcią ruszałem w trasę. Sylwestrowa zabawa okazała się niewypałem. Czy to ja, trzeźwy jak katecheta, okazałem się zbyt drętwym partnerem dla Ani, czy może to ona nieco przesadziła z retuszowaniem swoich przesyłanych mi przez internet zdjęć, w każdym razie oboje byliśmy tą wspólną nocą rozczarowani. O czwartej w nocy grzecznie odwiozłem ją pod dom, a ona równie grzecznie nie zaproponowała mi, bym „wstąpił na kawę”. Cmoknąłem ją w policzek i z ulgą pojechałem przespać się tych parę godzin u siebie.

Z W. jechałem najpierw do C., potem skręciłem na O. Droga była pusta, pogoda znośna, kawa przyjemnie szumiała mi w żyłach, a wóz gładko połykał kolejne kilometry. Zbliżałem się właśnie do skrętu na autostradę, zastanawiając się, do której knajpy wokół rynku najlepiej byłoby pójść na obiad, gdy nagle, zza jadącej z naprzeciwka ciężarówki wyskoczył jakiś sportowy samochód.

„Wyprzedza na trzeciego” – przemknęło mi przez myśl i od razu zrozumiałem, że tamten nie zdąży zakończyć manewru zanim nie zrównam się z tirem. Odbiłem więc kierownicą w prawo, zjeżdżając na pobocze. Tyle że pobocze było jedynie wąskim paskiem pokrytej śniegiem trawy, za którym zaczynał się głęboki rów… „Może się jednak miniemy” – pomyślałem w panice, czując, jak prawe koła mojego auta ślizgają się i zarzucają na zmrożonej powierzchni, a podwozie szoruje o jakieś krzaki.

Niestety. Kierowca tamtego wozu (później się okazało, że nie zdążył wytrzeźwieć po sylwestrowej zabawie) wyprzedzał tak, jakby mnie w ogóle nie było na drodze. Całkowicie wjechał na mój pas! Unikając czołowego zderzenia, skręciłem jeszcze bardziej, balansując na krawędzi rowu, a i tak poczułem potężne uderzenie w bok.

„Otarliśmy się o siebie!” – to była moja ostatnia myśl przed tym, zanim z rozpędem walnąłem w rów, a przed twarzą wybuchły mi poduszki. Poczułem potężne uderzenie w głowę, usłyszałem chrupnięcie kości, ale – o dziwo – nie zemdlałem. Nie czułem też bólu. Zakleszczony w zmiażdżonym samochodzie siedziałem z rękami na pogiętej, uciskającej moją klatkę piersiową kierownicy, wsłuchując się w zapadłą nagle ciszę.

Nagle zacząłem wpadać w nicość

Ile to trwało? Dla mnie – wieczność. Choć widok przez boczne okno zakrywały mi strzępy kurtyny powietrznej, a przez rozbite przednie widziałem tylko ścianę rowu, w który się wbiłem, czułem, że wokół wraku mojego wozu zbiera się tłum. Słyszałem podniesione głosy, odgłos hamujących aut, trzaskających drzwi, rozmowy prowadzone przez komórki. Nikt jednak nie próbował się do mnie dostać, a ja czułem że – jakkolwiek pretensjonalnie by to brzmiało – moja świadomość zaczyna oddzielać się od ciała. Rozpalający się w nim ból jakby mnie nie dotyczył. Rejestrowałem go, ale nie sprawiał mi cierpienia. 

Więcej! Nagle uświadomiłem sobie, że już nie tylko słyszę ludzi otaczających samochód, ale… ich widzę! Patrzyłem na nich z góry, tak jakbym unosił się nad zgniecioną puszką karoserii. Z każdą sekundą stawali się jednak coraz bardziej nierzeczywiści, zamgleni, coraz mniej mnie interesowała ich obecność. Mój umysł zaczęła ogarniać euforia, przeczucie czegoś dobrego, korzystnej zmiany. Zakrwawione ciało poniżej, moje ciało pod pokiereszowanym dachem samochodu, obchodziło mnie coraz mniej.

– Zatrzymaj się! – do moich uszu wdarł się nagle czyjś głos. – Nie umieraj! Oddychaj! Oddychaj głęboko.

Wraz z tymi słowami powrócił ból, strach i… ciasnota wnętrza zniszczonej kabiny. Przewróciłem oczami, usiłując zlokalizować mówiącego. Czyżby do środka ktoś jednak się wcisnął? Tak! Zobaczyłem biały, pewnie lekarski kitel i zatroskaną twarz. Mężczyzna trzymał mnie za rękę, z troską wpatrywał się we mnie. Był już niemłody, miał zupełnie siwe włosy.

– Nie jesteś za stary jak na lekarza? – usiłowałem zażartować, choć z każdym słowem głowę przeszywał mi ból.

Tylko się uśmiechnął.

– Nie zasypiaj – polecił. – Nie zamykaj oczu. Patrz na mnie.

– Ale ja… nie chcę – wystękałem. – Tam jest… Wiesz, w górze… Jest tak spokojnie.

– Tak, wiem – uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Mnie tutaj już nic nie trzymało. Ale ty masz zostać. Musisz do nich wrócić. I naprawić to, co schrzaniłeś.

Nie zdążyłem zapytać do kogo, jego zdaniem, mam niby wrócić, kiedy usłyszałem sygnał karetki pogotowia. „Karetka? – zdziwiłem się. – Przecież obok mnie już jest lekarz”.

I wtedy poczułem, że ogarnia mnie niemoc, senność, bezwład. Nie unosiłem się już jednak w górę. Raczej zapadałem w swoje zbolałe ciało. W ostatnim błysku świadomości, opuszczając oczy ku ziemi, dostrzegłem na dłoni lekarza zegarek. Duży, drogi, pozłacany. Ten zegarek, i ta twarz okolona siwymi włosami wydały mi się dziwnie znajome…

Chciałem mu podziękować

– Lekarz? Siwy? W białym kitlu? Musiał pan śnić na jawie! Jako pierwsze dotarło do pana pogotowie, a to nie dość, że młode chłopaki, to jeszcze noszą czerwone kombinezony – podśmiewał się ze mnie kilka dni później ordynator oddziału neurologicznego, na którym się ocknąłem.

– Na pewno nie było tam żadnego lekarza? – upewniłem się.

– Na pewno. A już na sto procent nie w kabinie pańskiego samochodu. Była tak zgnieciona, że nawet pogotowie udzieliło panu pierwszej pomocy przez boczną szybę. Nikt się nie mógł do pana wcisnąć, dopóki nie przyjechali strażacy i nie rozcięli blach pneumatycznymi nożycami. To właśnie przez to, że załamał się dach, ma pan teraz złamanie podstawy czaszki. Całe szczęście, że mózg został tylko stłuczony, a nie uszkodzony!

„Ty masz zostać. Musisz do nich wrócić. I naprawić to, co schrzaniłeś” – ni stąd, ni zowąd przypomniały mi się ostatnie słowa mężczyzny, który jak duch wcisnął się do mojego zmiażdżonego wozu i nie pozwolił mi umrzeć. Czy to naprawdę był on? Człowiek z ulicy, który powrócił, by zrewanżować się za udzieloną mu kiedyś pomoc? A może to wszystko było tylko złudzeniem, wymysłem mojego umierającego mózgu?

Tak czy inaczej słowa, które wtedy usłyszałem, wciąż, niczym echo, obijały mi się w głowie. Proste, niepozostawiające wątpliwości, a do tego… a niech to! Tak. Naprawdę tego pragnąłem. Już dawno zrozumiałem, że nie chcę być sam. Tylko bałem się sam przed sobą do tego przyznać. 

Dlatego, kiedy kilka godzin później w drzwiach mojej sali stanęła Ola, a do łóżka doskoczyły zapłakane dzieci, ponad ich głowami spojrzałem na żonę.

– Czy… czy potrafiłabyś mi kiedyś wybaczyć? – spytałem bez ogródek.

Ola w odpowiedzi przytuliła do policzka moją rękę z wenflonem.

– Przecież robię to przez całe życie, kochanie – odpowiedziała.