Powrót po latach

Powróciłam do M. po piętnastu latach nieobecności. Miasto wcale się nie zmieniło. Jezioro, które leżało tuż za granicami, wciąż nie było zagospodarowane. A przecież było piękne, wokół lasy, piaszczyste plaże. Kiedy patrzyłam na nie, widziałam czający się tu potencjał. Ciekawe, że nikt wcześniej tego nie zauważył.

– Luksusowy hotel? Skąd ci to do głowy przyszło? – burmistrz M. patrzył na mnie ze zdumieniem, kiedy wyjawiłam powód mojego powrotu do rodzinnego miasta. Kiedyś był dyrektorem podstawówki, w której się uczyłam, i moim nauczycielem historii. – Kto tu przyjedzie? Daleko od głównych dróg, brak atrakcji historycznych i jakichkolwiek innych. To wyrzucone pieniądze.

– Nie – próbowałam go przekonać. – Potrzebuję zgody na budowę hotelu oraz na ściągniecie inwestorów. Aż taka bogata nie jestem – dodałam wiedząc, że po miasteczku krążą legendy o moich „milionach”. I jeszcze bardziej niesamowite opowieści o tym, w jaki sposób córka bezrobotnego robotnika niewykwalifikowanego, która miała z rodzeństwem dwie pary butów na spółkę, dorobiła się owych milionów. Nawet nie mieli pojęcia, że prawda była jeszcze bardziej niesamowita. 

– To będzie sukces, panie burmistrzu. Ludzie w miasteczku będą mieli nowe miejsca pracy, pojawią się goście. M. rozkwitnie. Czuję to.

– No, skoro czujesz… – prychnął z ironią. A potem nagle spoważniał i popatrzył na mnie w dziwny sposób. – Czujesz to… w ten sposób?

Przypomniał sobie. To było pięć lat wcześniej. Byłam akurat na targach w Wiedniu. W nocy obudziłam się, pamiętając w szczegółach sen. Właściwe koszmar. Czułam smród palącego się człowieka, żar ognia, w uszach miałam krzyki ofiar. Cała się trzęsłam z przerażenia. Jeszcze tej nocy zadzwoniłam do burmistrza M. Wyrwałam go ze snu i powiedziałam, żeby wysłał T., strażnika miejskiego, na urlop, bo w sobotę na obchodzie zaśnie uchlany w stróżówce w masarni i zginie w pożarze.   

Patrzył teraz na mnie poważnie

– Wtedy ci nie uwierzyłem – powiedział. – Ale kiedy straż pożarna w sobotę w nocy jechała do płonącej masarni, przypomniałem sobie o twoim telefonie i kazałem ludziom najpierw biec do stróżówki. Był tam T. i J., obaj pijani i nieprzytomni. Gdyby nie ty, to by zginęli. A gdybym cię posłuchał, to by się masarnia nie spaliła, bo to oni zaprószyli ogień.

Przez długą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. On nie spytał, skąd wiedziałam, a ja nie zamierzałam mu tłumaczyć. W końcu skinął głową. 

– Dobrze, Krysiu. Pomogę ci załatwić formalności i wszystkie zgody. Ale inwestorów musisz znaleźć sama. Tu nikt nie jest aż tak bogaty. I tak szalony, by dać pieniądze na luksusowy hotel w środku zadupia. 

Wróciłam do pensjonatu, w którym wynajęłam sobie pokój, a potem puściłam w internet ogłoszenia o poszukiwaniu inwestora do budowy hotelu nad jeziorem, w samym środku wielkiego zadupia. Podpisałam je imieniem Solwejga. Nic więcej nie mogłam zrobić. Tylko czekać na odzew. Nasze życie jest sumą wyborów, jakich dokonujemy. Gdyby były inne, wyglądałoby inaczej. Ale nie wiemy, co by było, gdyby... A jeśli ktoś by wiedział? Jeśli dostałby szansę dokonywania świadomych wyborów?

Takie sny miałam od dawna

Urodziłam się i wychowałam w M. niewielkim mieście na Dolnym Śląsku. Mieszkałam z tatą i czwórką młodszego rodzeństwa w robotniczych barakach nad rzeką. Kiedy zbliżał się deszcz i ciśnienie w powietrzu spadało, rzeka zaczynała cuchnąć jak kloaka od ścieków, jakie kilometr wyżej wpuszczała tu fabryka papieru.  

W domu było bardzo biednie. Mój ojciec wychowywał nas sam, bo mama umarła przy porodzie najmłodszej Lilki. Pomagałam jak mogłam. Ale co ja mogłam? Może właśnie z tej rozpaczy i poczucia beznadziei zaczęłam śnić? Jeden z pierwszych snów był jak film. Miałam wówczas dziewięć lat. Szłam drogą prowadzącą poza miasto. Czasami i na jawie chodziłam tam z młodszym bratem. Dochodziliśmy do rozstajów, gdzie stała kapliczka, skręcaliśmy w prawo i pół kilometra dalej był już las, w którym jesienią zbieraliśmy grzyby i jagody. 

W tamtym śnie zatrzymałam się koło kapliczki i z krzaków rosnących obok wyjęłam piękną lalkę. Co ona tam robiła? Nie wiem. A potem z tą lalką powędrowałam na drugi koniec miasteczka, tam, gdzie stały wille „prywaciarzy”. Za pięknymi domami ciągnęły się szklarnie, w których kwitły kwiaty, rosły pomidory. Zapukałam do jednej z willi i oddałam lalkę zrozpaczonej stratą dziewczynce. Jej matka pogłaskała mnie po głowie i powiedziała, żebym przyprowadziła tatę, a oni w podziękowaniu za uczciwość jego córki dadzą mu pracę w szklarni.  

Kiedy rano się obudziłam, pamiętałam sen z najdrobniejszymi szczegółami – jak każdy z Tych snów – ale oczywiście nie pomyślałam, że powinnam pójść jego śladem. Dla mnie to było zwykłe senne marzenie i do dziś pamiętam przejmujący żal, że ta piękna lalka rozpłynęła się w niebycie. Pomyślałam, że gdybym naprawdę znalazła zabawkę, to z pewnością bym jej nie oddała.

Patrząc z perspektywy czasu wiem, że moje życie pewnie potoczyłoby się inaczej, gdybym posłuchała sennych wskazówek. Tata dostałby pracę, a na mojej ścieżce pojawiałyby się inne wybory. Ale było jak było. Kiedy skończyłam podstawówkę, zaczęłam pracę w fabryce papieru jako sprzątaczka. Chciałam się uczyć, choćby na krawcową, ale nie było szans. Ojciec, schorowany, bezrobotny nie był w stanie wykarmić pozostałych dzieci. Żyliśmy z jego renty i groszy z opieki społecznej. Musiałam zarabiać. Miałam siedemnaście lat, gdy pojawił się sen o zupie pomidorowej.

W tym czasie już wiedziałam, że moje sny się sprawdzają. Kiedy śnisz, że brat łamie rękę, bo skacze z dachu kurnika – i następnego dnia dzieje się tak naprawdę, to kolejnym razem już reagujesz i zamykasz huncwota w domu, żeby nie wpadł pod rower listonosza. Nigdy nie zastanawiałam się głębiej nad istotą mojego daru. Po prostu miałam sny, w których widziałam, co może się zdarzyć, jeśli temu nie zapobiegnę. Dopiero później zrozumiałam, że od czasu do czasu pojawiają się też sny, które mówią mi, co może się zdarzyć, jeśli o to powalczę. Takie jak sen z lalką czy z zupą. 

Dotknął mnie palec przeznaczenia

W tym śnie stałam w  błyszczącej, wielkiej kuchni restauracji we W. (skądś to wiedziałam), i gotowałam zupę pomidorową. Dokładnie widziałam, jakie składniki i w jakiej kolejności wrzucam do gara. Potem próbowałam zupy i czułam jej wyjątkowy smak. Faktycznie, była to pomidorówka wysokiej klasy. Słyszałam oklaski i czułam triumf. Jakbym coś wygrała. Widziałam swoje rodzeństwo, które chodziło do szkoły w nowych ubraniach. Ojca w nowym garniturze, który patrzył na mnie z dumą. 

Obudziłam się głodna. Do rana zastanawiałam się, co oznacza ten sen. Że mam ugotować zupę? Pamiętałam go szczegółowo, więc przypuszczałam, że ma on coś wspólnego z tymi snami, które przepowiadały przyszłość. Ale W.? Restauracja? Nie widziałam możliwości, bym tam trafiła w najbliższym czasie.

Dwa dni później przebierałam się w szatni do pracy, gdy usłyszałam marudny głos mojej kierowniczki: 

– Muszę zajść w dziesięć miejsc, o szpitalu nie wspominając, a K. uparł się, że mam mu znaleźć tytoń do fajki. Ale ja czasu nie mam, żeby po całym W. latać i szukać. Jakby nie mógł „Sportów” palić, jak każdy porządny mężczyzna. Ale jak mu nie kupię, to mi tu życie utrudni, bo złośliwy jest jak wesz w spodniach.

Z początku słuchałam tego z miernym zainteresowaniem, ale nagle jakby mnie oświeciło. Jaką miałabym inną szansę, by tam pojechać? Poczułam się tak, jakby dotknął mnie palec przeznaczenia: to twoja szansa.

– To może ja pojadę z panią i poszukam tego tytoniu? – spytałam kierowniczkę. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a potem uśmiechnęła się i skinęła głową.  

Pojechałam. Chodziłam po centrum W., w kwartałach otaczających Rynek, szukając sklepów z tytoniem. Nagle na szybie jednej z restauracji zobaczyłam ogłoszenie, że szukają uczniów i kucharzy. I że płacą dobrze. Weszłam. Była tam już kolejka innych poszukujących pracy. Pół godziny później zaprowadzono nas do kuchni i kazano ugotować jakąś zupę. Ja, oczywiście, przygotowałam pomidorową – nie tak, jak zawsze gotowałam w domu, ale według tego przepisu ze snu. Kucharz się zachwycił. I dostałam pracę, a także miejsce w hotelu robotniczym. 

Gdyby nie sen, nawet nie pomyślałabym, żeby pojechać z kierowniczką do W., bo i po co. Nie ugotowałabym zupy, która stała się moją popisową potrawą. Czasami się zastanawiam, skąd mi się wziął ten przepis. Dodawałam do zupy przyprawy, których wcześniej na oczy nie widziałam. Może to była pamięć genetyczna? Może tak gotowała moja mama, której nie pamiętam? Albo babcia, której nigdy nie poznałam? Chcę tak myśleć, dzięki temu czuję obecność moich przodkiń, kobiet, za którymi tęsknię. Ale tak naprawę jest to sekret, którego chyba nigdy nie rozwiążę. 

Moje życie zmierzało w złym kierunku

Sny-drogowskazy, jak je nazwałam, nie pojawiały się często. Ale i tak nie wszystkich słuchałam. Nie zawsze rozumiałam, co też dobrego mogłyby mi przynieść. Niektóre wywoływały mój niepokój, ofiarowując przyszłość może błyszczącą, ale niekoniecznie dobrą. Czasami się zastanawiam, czy mimo ostrożności nie poszłam właśnie drogą jednego z tych kontrowersyjnych snów.

Kiedy miałam dwadzieścia trzy lata zatrudniłam się w firmie cateringowej, bo we śnie widziałam się w limuzynie, otoczoną bogatymi ludźmi. Ta wizja dla wychowanej w biedzie dziewczyny wydawała się spełnieniem marzeń. I przez pewien czas tak było. Odniosłam sukces. Okazało się, że mam talent organizacyjny, gust i smak. Po kilku latach zostałam wspólniczką w firmie. Zarabiałam doskonale. Moje rodzeństwo już nie cierpiało biedy, a ojciec, zanim umarł, w szafie miał trzy nowe garnitury. 

Moje życie zapętliło się, nabrało kosmicznej szybkości, oszalało. Nie było to dla mnie dobre, ale ja tego w tym pędzie nie zauważyłam. Ciągła praca, interesy, wyjazdy. Przyjęcia, bankiety. Mężczyźni. Nie miałam nawet czasu poczuć, jak bardzo jestem samotna i pusta. Z drugiej strony… moją wieczorną przyjaciółką zbyt często stawała się butelka wina. 

To właśnie wtedy – a miałam już jakieś trzydzieści pięć lat – przyśnił mi się sen o hotelu. W tym śnie czułam niesamowity spokój, poczucie spełnienia, szczęścia i osiągniętego celu. Widziałam jezioro, które znajdowało się tuż za granicami mojego rodzinnego miasta, a na jego brzegu wielki hotel. Czułam, że jestem jego właścicielką. Stałam na tarasie własnego domu, i patrzyłam na las. Objęły mnie męskie ramiona, a mnie zalała fala czułości i miłości. Mąż. Z daleka dobiegały radosne głosy, wiedziałam, że to moje dzieci. Usłyszałam głos tuż przy uchu: „Moja ty Solwejgo”.

Obudziłam się z uczuciem rozpaczy. Nagle zrozumiałam, dokąd biegnie moje obecne życie, i że może jestem zamożna, ale wcale nie jestem szczęśliwa. Zatęskniłam za uczuciami z tego snu. Wiedziałam, że muszę zrobić wszystko, by się spełnił. I dlatego wróciłam do M. Namówiłam burmistrza, rozesłałam w świat anonse w poszukiwaniu inwestora. I czekałam. Nie wiedziałam, co więcej mogłabym jeszcze zrobić. 

Mój sen się spełnił

Dwa tygodnie później na jedno z moich ogłoszeń przyszła odpowiedź. Pewien bogaty inwestor z Norwegii pytał, czy może przyjechać i zobaczyć to jezioro. Odparłam, że oczywiście. Pojawił się tydzień później. Kiedy go ujrzałam, zrozumiałam, że całe moje życie, wszystkie sny, wszystkie decyzje, jakie pod ich wpływem podejmowałam, prowadziły do tego punktu – bym spotkała moją drugą połowę.

Thorgill zainwestował pieniądze w hotel, ściągnął także innych inwestorów. Nasze talenty połączyły się i trzy lata później, kiedy pojawili się pierwsi goście, nikt w mieście nie śmiał się już ze mnie i burmistrza, że chcemy hodować gruszki na wierzbie. A na naszym ślubie Thorgill wstał i przed toastem zwrócił się do zebranych gości:

– Wszyscy mnie pytają, dlaczego tu przyjechałem. Co mnie tu przyciągnęło i namówiło na włożenie w hotel wielkich pieniędzy. Przyznaję, z początku rzeczywiście nie widziałem specjalnego sensu w inwestowaniu w tym miejscu. Nędzne miasteczko bez infrastruktury. Bez obrazy – uśmiechnął się, patrząc na burmistrza M.. Ten machnął ręką, że nie czuje się urażony, przecież to czysta prawda. – Dzikie jezioro. Fatalne drogi. Kto miałby tu przyjechać?

Na chwilę zawiesił głos, by po chwili kontynuować swoją historię:

– Przeczytałem w internecie anons, który Krysia wysłała na wszystkie strony świata. Nie poświęciłbym mu chwili uwagi, gdyby nie podpis – Solwejga. To imię mojej ulubionej bohaterki sag. Kobiety wiernej, kochającej, mądrej, wybaczającej. Taką zawsze chciałem mieć żonę. Nigdy nie byłem człowiekiem wierzącym w znaki, dlatego przez kilka dni starałem się przestać myśleć o kobiecie z Polski, która podpisała się tym starym imieniem. Ale nie potrafiłem. Dlatego odpowiedziałem na anons, a potem tu przyjechałem. Gdy spotkałem Krysię i spojrzałem w jej oczy, wiedziałem, że to moja Solwejga. I że tak musiało być.

Od tamtego dnia minęło dwadzieścia lat. Sen o hotelu był ostatnim z moich snów drogowskazów, które wreszcie doprowadziły mnie do celu.