Myślałam, że sobie poradzę

Od chwili, kiedy ojciec Dorotki nas zostawił, a ja uniesiona honorem przestałam korzystać z jego pomocy, cierpiałyśmy na chroniczny brak gotówki. Musiałam więc brać nadgodziny i do domu wracałam późno. Dorotka miała dopiero 11 lat, ale była samodzielna i doskonale sobie radziła, kiedy pracowałam. Poza tym wiedziała, że zawsze może liczyć na ojca. To, że Roman rozstał się ze mną, nie miało żadnego wpływu na stosunki, które łączyły go z naszą małą. Kiedy go potrzebowała, rzucał wszystko i przyjeżdżał.

Tamtego dnia, jak zwykle po cichu otworzyłam drzwi i nie odkładając torebki, poszłam do pokoju córki. Widok jej różowej, śpiącej buzi i rączek, po dziecinnemu zwiniętych w piąstki, rekompensował mi wszystkie trudności, przywracał wiarę, dawał spokój. Tym razem jednak łóżko było puste. Torebka wypadła mi z rąk. Popędziłam do łazienki przekonana, że Dorotce coś się stało. Ale i tam jej nie było. Podobnie w kuchni, gdzie paliła się tylko mała lampka zawieszona nad stolikiem, przy którym kiedyś całą rodziną, a ostatnio tylko we dwie, snułyśmy tyle planów.

Wypadłam z mieszkania i załomotałam do drzwi sąsiadki, na którą Dorotka wołała ciociu. 

– Idąc do szkoły, mówiła mi, że wieczorem wybiera się gdzieś z Romanem – usłyszałam.

Wróciłam do siebie. Z trudem odnalazłam torebkę i wyszarpnęłam z niej telefon. 

– Gdzie jesteście? – krzyknęłam, kiedy mąż odebrał. – Wiesz, która jest godzina?!

W jego głosie usłyszałam przerażenie:

– Dorotki nie ma!? Czekaj, zaraz będę u ciebie!

„Czekaj, łatwo powiedzieć” – myślałam, zbiegając ze schodów. Stanęłam przed blokiem. Zobaczyłam światło w oknach rodziców Kasi, najlepszej przyjaciółki córki. Ale i ona nie umiała nic powiedzieć. Kiedy przyjechał Roman, uznaliśmy, że nie ma rady, musimy iść na policję. 

Byłam przerażona jej zaginięciem

Zaginięcie dziecka postawiło na nogi całą policję w mieście, ale wcale nie dodało mi otuchy. Trzymałam się tylko dlatego, że ręka męża, z którym jak do niedawna myślałam, już nic mnie nie łączy, była tak samo ciepła, jak zawsze. Policjant wziął od nas telefony krewnych, a na zapewnienia, że dziecko jest za małe, by ruszyć w samotną podróż do babci mieszkającej na drugim końcu Polski, machnął ręką.

– Nie doceniacie państwo energii nieszczęśliwego dziecka. Bo chyba Dorotka nie jest szczęśliwa? Rozstaliście się i pozbawiliście ją jedynego, czego była dotąd pewna, rodziny... – zawiesił głos. 

Zamiast zrugać go, że wtrąca się nie w swoje sprawy, przyznałam mu rację. Za mało się staraliśmy, by ocalić naszą rodzinę. Teraz byłam gotowa zacząć od nowa, byle tylko Dorotka znalazła się przy mnie. Policjant kazał nam iść do poczekalni. Usiedliśmy obok siebie, bo ja wciąż nie byłam w stanie puścić ręki męża. Milczeliśmy, ale to milczenie było jak ciąg powtarzających się pytań: A pamiętasz?... Jak Dorotka się urodziła, jak obejmowała nas tłustymi łapinkami, jak uczyła się chodzić, trzymając się nas? Łączyły nas nie tylko splecione ręce, ale i te wspomnienia. Zrozumiałam nagle, że ta więź nigdy nie zniknie.

Wszystko dobrze się skończyło

Podrywaliśmy się na każdy szmer. Wystarczyło, że w dyżurce zadzwonił telefon, a my stawaliśmy na baczność. Ramię w ramię. W tej niedającej się określić rozpaczy byliśmy bliżsi sobie niż kiedykolwiek. Po kilku godzinach wydawało mi się, że widzę wszystkie nasze błędy, że wiem, jak je naprawić, że zrobię to, kiedy tylko Dorotka będzie ze mną.

O siódmej rano była. Odnaleziona w pociągu mknącym do babci, owinięta w za dużą, policyjną kurtkę, zapuchnięta od łez. Kiedy poczuła nasze ramiona obejmujące ją z całej siły, podniosła powieki. 

– Mamusia... Tatuś... Zabierzcie mnie do domu... 

Zabraliśmy ją. I zrobiliśmy wszystko, by znowu był to nasz dom. Taki prawdziwy. Jak chciała. Mówią, że w każdym nieszczęściu można doszukać się ziarnka nadziei. To prawda, chociaż w chwili, kiedy mnie ono dotknęło, bardzo trudno było mi w to uwierzyć. Nasza mała córeczka pokazała, że my, dorośli, nie zawsze wiemy wszystko najlepiej...