Wyszłam na taras ubrana w ciepłą kurtkę i czapkę, myśląc, że za chwilę przejmujący chłód zapędzi mnie do domu. Jednak tego wiosennego dnia nieoczekiwanie spadł śnieg. Nagle w ciszę wdarł się warkot silnika. Przybliżał się nieubłaganie i poznałam, że to motorower mojego trzynastoletniego sąsiada. Ojciec mu kupił taki pojazd, aby mógł jeździć do szkoły, oddalonej o siedem kilometrów. Chłopiec był już blisko domu, kiedy nagle usłyszałam głuchy odgłos uderzenia. Od razu wiedziałam, że mały miał wypadek!

Wybiegłam jak oszalała za bramę i pognałam w stronę motoroweru. Silnik warczał, koła się kręciły, a dzieciak leżał kilka metrów dalej, z rozrzuconymi nogami. Podbiegłam do motoru i wyrwałam kluczyk ze stacyjki, po czym dopadłam do chłopca i przyłożyłam dwa palce do tętnicy szyjnej. Dzięki Bogu, wyczułam puls.

– Arturku, żyjesz? – zapytałam, bojąc się go podnieść, aby nie urazić być może uszkodzonego kręgosłupa.

Nie odpowiedział, więc wyjęłam z kieszeni komórkę i zadzwoniłam na pogotowie. Operatorka powiedziała, że wysyła karetkę, po czym kazała mi uszczypnąć chłopca w ramię, żeby sprawdzić, czy jest przytomny.

– Na wezwanie mógł nie zareagować, bo jest w szoku. Na ból zareaguje odruchowo – stwierdziła.

Nie miałam do niego telefonu

Uszczypnęłam. Artur jęknął. Dostałam więc polecenie ułożenia go na boku, aby mu było łatwiej oddychać i by nie zakrztusił się własnym językiem czy wymiocinami, jeśli dostanie nagle torsji. Zrobiłam to więc bardzo ostrożnie, zgodnie z instrukcjami, których przez cały czas udzielała mi operatorka. Mówiła spokojnym głosem, a ja w duchu błogosławiłam komórki, i takich ludzi jak ona. Dzięki niej czułam się znacznie mniej bezradna i przerażona.

Kiedy wykonałam wszystkie polecenia i zastanawiałam się, czy nie pobiec do swojego auta po specjalny termiczny koc ratowniczy, aby okryć Artura przed chłodem, na horyzoncie pojawił się pomarańczowy kogut karetki. Zabrali chłopca do ambulansu. Spytałam, do którego szpitala go zawiozą, żeby poinformować jego ojca, kiedy wróci z pracy. Nie miałam do niego telefonu, a nigdzie nie widziałam komórki Artura. Może miał ją gdzieś w kieszeni?

Zobacz także:

Karetka, odjeżdżając do szpitala, minęła się na naszej wąskiej drodze z policją. Gołym okiem było widać, jak wszystko odbyło się podczas wypadku. Nie wiem, jaką prędkość osiąga taki motorek, chyba około 50 kilometrów na godzinę. Artur musiał wejść dość gwałtownie w zakręt, wpadł w poślizg na ośnieżonej jezdni i wywrócił się. Całe szczęście, że nie uderzył głową w drzewo, wtedy pewnie i kask by mu nie pomógł. Policjanci pomierzyli, porobili notatki i pomogli mi odprowadzić motorower do płotu sąsiada, opierając go o sztachety. Z drugiej strony rzucił się na nas wściekle jego pies.

– Groźna bestia – zagaił jeden z nich. – No, ale w końcu tu takie pustkowie…

To prawda. Stoją tutaj tylko dwa domy, a do najbliższych zabudowań są prawie dwa kilometry. Niby idealne warunki do spokojnego życia, a jednak z utęsknieniem wspominałam czasy, kiedy mieszkała tu stara Marachowa. Ze trzy lata temu dzieci zabrały ją do miasta, a siedlisko kupił pan J. Nie wiem dlaczego, ale od początku jakoś nie zapałaliśmy do siebie sympatią. Uznałam, że sąsiad jest gburowaty. Kiedy ciężarówka z jego rzeczami zniszczyła sumaki rosnące przy mojej bramie, nawet mnie nie przeprosił. Pal sześć sumaki, szybko poodrastały, ale chodzi przecież o zwyczajną grzeczność.

Potem było wiele incydentów, które mnie zniechęciły do pana J. A w szczególności jego szalony wilczur. Już powinien mnie rozpoznawać, a rzucał się za każdym razem na siatkę, gdy tylko podeszłam zbyt blisko. Doszło do tego, że nie mogłam pielić ogródka od strony sąsiada – za każdym razem musiałam prosić go o zamknięcie psa, co czynił niechętnie.

I tak nasza niechęć się pogłębiała. W tym wszystkim, muszę przyznać, jego syn Artur był grzecznym i ułożonym chłopcem. Zawsze mi się kłaniał. A teraz leżał w szpitalu, a ja musiałam poinformować jego ojca o tym, co się stało. Godzinę później usłyszałam jego samochód już z daleka. Wyszłam więc przed bramę, by na niego zaczekać. Zorientowałam się jednak, że przecież ślady wypadku na drodze muszą być nadal widoczne, te połamane części motoroweru… Usłyszałam, że sąsiad zwalnia i zatrzymuje auto, więc kolejny raz tego dnia puściłam się biegiem do zakrętu.

– Artur żyje! Żyje! – dopadłam, dysząc do sąsiada bladego jak księżyc.

Wyjaśniłam mu, co się stało. Pan J. słuchał w milczeniu, po czym wsiadł do auta i wykręcił do miasta. Znów nawet mi nie podziękował…

Znowu zapłakał, rozpaczając

Przyszedł dopiero następnego dnia. Z wielkim bukietem kwiatów.

– Jak syn? – zdołałam tylko wykrztusić, zaskoczona.

– Dochodzi do siebie. Dzięki pani – stwierdził sąsiad.

Na kilka sekund zapadło krępujące milczenie, po czym nagle ten wielki chłop… rozpłakał się jak dziecko. Patrzyłam na niego ze zdziwieniem i skrępowaniem, nagle wydawał się zupełnie bezradny, jak mały chłopiec. I zdałam sobie sprawę, że ja tak naprawdę nic nie wiem o tym facecie. Dlaczego nie ma żony i samotnie wychowuje syna? Miałam ochotę przytulić go i pocieszyć, ale oczywiście się na to nie odważyłam. Zaprosiłam go natomiast na herbatę.

Wszedł do mojej niedużej, przytulnej kuchni i usiadł ciężko przy stole. Aromatyczna mieszanka rozwiązała już niejeden język i tak stało się również i tego wieczoru. Sąsiad wyrzucił z siebie historię swojego życia z taką determinacją, jakby od dawna już mu ciążyła.

Usłyszałam, że był w swoim życiu dwa razy żonaty. Z pierwszą żoną, Olgą, miał syna, który pewnie dzisiaj byłby już na studiach, gdyby nie to, że razem z matką zginął w wypadku samochodowym siedemnaście lat temu. Sąsiadowi zawalił się wtedy świat. Żałował, że tego dnia nie on prowadził to auto. Może by wtedy uchronił rodzinę przed śmiercią albo zginął razem z nimi i nie cierpiał? Pozbierał się jednak jakoś i ożenił ponownie. Na świat przyszedł Artur.
– Kiedy mały miał pięć lat, Ewa, jego matka, także zginęła tragicznie na drodze. Wracała po pracy do domu, kiedy jakiś szaleniec zabił ją przechodzącą na zielonym świetle po pasach. Znowu zostałem wdowcem, ale tym razem los oszczędził mojego syna. A teraz się o niego upomniał…

I sąsiad znowu zapłakał, rozpaczając, że nad jego życiem ciąży fatum! Los po kolei odbiera mu bliskich w wypadkach, a on nic nie może z tym zrobić. Jestem osobą dość pragmatyczną. Nie wierzę w jakieś przeznaczenie, ale… Mam swoją małą teorię, że człowiek ściąga na siebie nieszczęścia, jeśli za bardzo o nich myśli. Może to robił właśnie mój sąsiad? Pogrążony w rozpaczy po pierwszej tragedii bał się kolejnej, gdy założył nową rodzinę i… stało się. Zginęła druga żona. A teraz wypadek miał Artur. Poczułam, że muszę koniecznie coś powiedzieć. Coś, co przekona sąsiada, że nie ma racji i los wcale nie dybie na jego jedyne dziecko.

Ale klamka już zapadła

– Nie wiem, czy pan wierzy w Boga, ale uważam, że wyraźnie dał panu wczoraj do zrozumienia, że nie zamierza zabierać do siebie Artura. Przecież chłopiec wyszedł z tego wypadku właściwie nietknięty. Tylko ze złamaną ręką, a mógłby sobie ją złamać nawet, idąc czy ślizgając się na zamarzniętej kałuży. Myślę, że to jest znak, aby przestał pan rozpamiętywać to, co się stało i zaczął żyć. Dniem teraźniejszym i przyszłością. Artur wchodzi teraz w trudny wiek, wiem coś o tym, bo sama wychowałam syna, mieszka teraz w Stanach i pamiętam, jak bardzo mnie potrzebował, gdy dorastał. Pana syn też pana potrzebuje. Ale nie wieszczącego mu nieszczęście i śmierć, ale optymistycznego. Ojca, który go wzmocni i przygotuje do długiego szczęśliwego życia.

Pan J. spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Psycholog powiedział mi dokładnie to samo… – odparł.

Uśmiechnęłam się w duchu.

– To proszę go wreszcie posłuchać! – poklepałam go po ręce.

Niespodziewanie złapał moją dłoń i podniósł do ust.

– Muszę pani jeszcze coś wyznać. Z reguły nie jestem takim gburem, ale… Wiem, że w stosunku do pani od początku nie zachowuję się tak, jak powinienem. Przepraszam za moje wszystkie wpadki i… może to głupio zabrzmi, ale starałem się trzymać sąsiedzki dystans trochę ze strachu.

– Strachu?! – wykrzyknęłam zaskoczona. – Czy ja jestem taka straszna?

– Znowu strzeliłem gafę... – pokiwał głową. – Nie, to ja jestem tchórzem. Kiedy kupowałem ten dom, nie miałem pojęcia, kto będzie moim sąsiadem. Powiedziano mi tylko, że jakaś kobieta, która akurat wyjechała do syna na wakacje. Wyobraziłem sobie kogoś takiego jak pani Marachowa, a tymczasem, kiedy przyjechałem ze swoimi rzeczami, przez płot przyglądała mi się pani – piękna i młoda kobieta.

– Już nie taka młoda… Mam czterdzieści siedem lat – wybąkałam.

Młoda i piękna – powtórzył z uporem sąsiad. – W dodatku pani oczy przeniknęły mnie na wskroś, poruszając od dawna zastygłe serce. Przeraziłem się tego, co poczułem, tak że natychmiast chciałem uciekać. Ale klamka już zapadła, dom był kupiony. Włożyłem w niego oszczędności całego życia. Musiałem zostać. Dlatego nie chciałem wchodzić w żadne dobrosąsiedzkie relacje, bo… bałem się, że będę dążył do zacieśnienia kontaktów. A ze względu na mojego pecha…

– Chyba już ustaliliśmy, że nie ma żadnego pecha? – przerwałam mu.

Sąsiad zamilkł, znowu unosząc moją rękę do ust w geście wdzięczności i poddania, a ja dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, co tak naprawdę między nami teraz zaszło.

Do trzech razy sztuka

On mi wyznał uczucie, a ja mu dałam przyzwolenie… Lekki atak paniki szybko jednak zastąpił spokój. Bo… właściwie dlaczego nie? Już dawno przecież uznałam, że burkliwy sąsiad jest w gruncie rzeczy przystojny. Nie raz usiłowałam wyobrazić sobie, jak wygląda, gdy się beztrosko śmieje. Nadal miałam na to przemożną ochotę. I po kilku tygodniach ujrzałam w końcu ten upragniony szczery śmiech Przemka. Stało się to tak po prostu. Popatrzyłam wtedy na mojego ukochanego, myśląc, jak dalece zmieniły się nasze relacje – z niesympatycznego sąsiada stał się dla mnie bardzo bliskim człowiekiem. Wbrew pozorom jest czuły i troskliwy. Miałam rację, myśląc kiedyś, że mężczyzna, który z takim poświęceniem wychowuje syna nie może być zły.

Planujemy wspólną przyszłość i wiem, że jeśli nawet gdzieś w głębi serca Przemek boi się, że znowu mu nie wyjdzie, to niepokoi się zupełnie niepotrzebnie. Ja jestem optymistką i potrafię go zarazić swoim patrzeniem na świat. A poza tym do trzech razy sztuka, prawda?