Mój anioł umierał. Faceci różnie zwracają się do swoich kobiet. Skarbie, słońce, królowo, kochanie… Dla mnie Ela była po prostu aniołem.

Ze mnie było niezłe ziółko

Poznaliśmy się w okolicznościach co najmniej nietypowych. Był wieczór, osiem lat temu, szwendaliśmy się akurat z chłopakami. Kiedy staliśmy pod blokiem, czekając na kumpla z samochodem, kiedy pustym o tej wieczornej godzinie chodnikiem przeszła najcudowniejsza kobieta, jaką widziały moje oczy. Szczupła okularnica o długich włosach koloru mysiego. Żadna tam tleniona tipsiara, jakie garściami wyrywało się po robocie na dyskotekach. Po prostu zwyczajna, drobna trzydziestolatka o subtelnej urodzie i pięknych oczach.

– Te lala, lubisz banany? – rzucił w jej stronę Kizior.

Przyspieszyła kroku, rzucając nam spod równo przyciętej grzywki spłoszone spojrzenie. Dziwne, ale wydało mi się wtedy, że kiedy jej wzrok prześlizgnął się po mojej twarzy, jej oczy jakby się leciutko uśmiechnęły.

– Ech, można by ją trochę pomiętosić w piwnicy – westchnął Czaja, największy, najsilniejszy i najgłupszy z nas.

Chłopaki zaraz jednak o niej zapomnieli. Buzowała w nich adrenalina. Tylko ja nie mogłem oderwać wzroku od oddalającej się sylwetki.

– Czekajcie, zaraz wracam – rzuciłem zaskoczonym koleżkom i puściłem się truchtem za znikającą za budynkiem dziewczyną.

– Ale go przypiliło! – zabrzmiał za moimi plecami zbiorowy rechot.

Dogoniłem ją dwieście metrów dalej, zastąpiłem drogę. Stanęła jak wryta, a ja zdałem sobie sprawę, że ma prawo się bać. Byłem łysy, na szyi złoty łańcuch, ciemna bluza opinała wytrenowane ciało. Ale to jeszcze nic. Złamany nos, blizny na łukach brwiowych i sine wstęgi tatuaży wyłażące na szyję świadczyły dobitnie, co ze mnie za ziółko.

Taki wygląd mógł imponować napitym gówniarom w nocnym klubie, ale nie takiej kobiecie. Wziąłem więc wdech, żeby jej powiedzieć coś uspokajającego i… nie wydusiłem z siebie ani słowa. Uniosła wzrok i ujrzałem najpiękniejszy uśmiech na świecie. Była w nim dobroć, ufność, błysk humoru i inteligencja. O dziwo, w jej oczach nie dostrzegłem strachu.

– Koledzy pojadą bez pana – szepnęła.

– A niech jadą sami, choćby i do samego diabła, bylebym tylko mógł cię zaprosić na kawę – odpowiedziałem bez wahania.

Roześmiała się.

– Trafne porównanie.

Ela mnie uratowała

Dalej jakoś tak samo poszło. Najpierw się przekomarzaliśmy, potem zaczęliśmy rozmawiać. Czas stanął w miejscu. W końcu zaoferowałem się, że odprowadzę ją do domu, potem ona mnie i znowu ja ją. Zrobiła się noc, otoczyłem jej szczupłe plecy ramieniem. Na moment zesztywniała, ale nie zaprotestowała. Czułem jednak, że nie wolno mi się na razie posunąć dalej.

Okazało się później, że przegadałem z nią kilka godzin. Noc była ciepła. Koleżkowie oczywiście nie czekali. Pojechali sami psocić, a ja dopiero nazajutrz dowiedziałem się, że stało się nieszczęście. 

Wpadli na durny pomysł żeby kogoś okraść. No i nic nie poszło po ich myśli. Dom, który chcieli oskubać miał być pusty, a kazało się, że w środku są właściciele. Doszło do szarpaniny no i para nie przeżyła ich odwiedzin. Chłopcy niezadługo cieszyli się wolnością. Po podwójnym zabójstwie pismaki i telewizory dostały amoku. Ciągle pisali i trąbili w eter, że bandytyzm, że bezradna policja, że czas zrobić porządek. Gliny zaczęły więc zachowywać się, jakby im kto pieprzu w tyłki nasypał. Zatrzymania, przesłuchania, groźby, szantaże, naciski. Po trzech dniach mieli już wszystkich z mojej grupy. Tylko mnie nie przyskrzynili. Bo mnie tam przecież nie było.

Kiedy moi kumple gnili w więznieniu, ja ukłądałem sobie życie z Elżbietą. Ładne imię, ale ja wolałem mówić do niej Aniele. Pretensjonalne, wiem. To zresztą ona nauczyła mnie tego słowa. Tak, jak i wielu innych: Proszę, Dziękuję, Przepraszam. Ale dla mnie była aniołem. Dzięki niej spojrzałem na swoje życie z boku. I przeraziło mnie to, co zobaczyłem. Byłem zepsutym do szpiku, wrednym sukinsynem. Krzywdziłem ludzi i jeszcze sprawiało mi to przyjemność. Kradłem, rabowałem, łamałem ręce i rozbijałem nosy. Jedynym grzechem, jakiego nie popełniłem było morderstwo. Zrozumiałem jednak, że gdyby nie nagłe pojawienie się w moim życiu Eli, miałbym i to na sumieniu. Zawsze, cholera, wyrywałem się pierwszy do bitki…

Jej bezbronność i kruchość miały jednak w sobie coś takiego, że moje zatwardziałe serce zaczęło mięknąć. Imponowała mi, podziwiałem ją, zazdrościłem czystości, którą nosiła w sercu. Ela płakała nad każdym bezdomnym kociakiem i psiakiem, ujmowała się za każdym obsmarkanym bachorem, który dostał w ucho od wracającego z nocnej libacji tatusia, nawet rumuńskim żebrakom nie skąpiła grosza.

Gdzie ona się uchowała z takim charakterem? Jak to się stało, że w naszej dzielnicy, zwanej filuternie Trójkątem Bermudzkim, nikt jej dotąd nie skrzywdził? Pytałem o to nieraz. Skąd pochodzi, gdzie ma rodzinę, czym się zajmuje. To niesamowite, ale przez osiem lat, tak jakoś manewrowała, tak mi się wymykała z odpowiedziami, że właściwie nie dowiedziałem się o niej nic.

Ja natomiast gadałem o sobie, jak najęty. To znaczy nie od razu, początkowo blokada była za silna. Bo przecież nienawidziłem swoich wspomnień. A nawet się ich bałem. Tak bardzo, że kiedy wcześniej wypełzały z mroków niepamięci, szybko musiałem zrobić coś takiego, by zawstydzone wpełzły z powrotem.

Rany, jacy byliśmy ze sobą szczęśliwi. Choć powodziło się nam skromnie – ja opierałem się o szpadel na budowach, ona sprzątała na czarno – ale nam wystarczyło. Byliśmy razem, kochaliśmy się i mieliśmy poczucie, że idziemy właściwą drogą. Aż tu masz.

Tydzień temu zadzwoniła do mnie taka jedna Jola, koleżanka Eli z roboty, żebym natychmiast przyjechał. Na miejscu dowiedziałem się, że moja kochana zemdlała. Zabrałem ją do domu. Była słaba, ale jak zawsze uśmiechnięta. Na rękach wniosłem ją na trzecie, a ona przytuliła głowę do mojej klaty. „Będzie dobrze, odpocznie, wydobrzeje” – pocieszałem się w myślach. Ale nie było. Ela w nocy dostała wysokiej temperatury, zaczęła majaczyć, z bólu pękała jej głowa. Wezwałem pogotowie.

– Guz mózgu – oświadczył dwa dni później lekarz. – Możliwe, że złośliwy.

Zostawiła mnie

Od tamtej pory właściwie nie wychodziłem ze szpitala. Zaklinałem ją, żeby wyzdrowiała, wygrażałem pięściami niebu. Wszystko na nic. Mój Anioł słabł z każdym dniem, z każdą godziną. Pomimo dwóch operacji i chemioterapii, Elżunia ode mnie odchodziła.

– Dlaczego mi to robisz? – płakałem w poduszkę ostatniej nocy. – Nie zostawiaj mnie! Bez ciebie, bez twojej siły i dobroci… – urwałem, bo nie chciałem jej denerwować, ale oboje przecież wiedzieliśmy, jaką ledwo zabliźnioną otchłań miałem ciągle w sercu i jak łatwo będzie mi się w nią znowu osunąć, gdy jej zabraknie.

Najpierw tylko się do mnie uśmiechnęła. A potem szepnęła:

– Nie panikuj. Będzie dobrze. Jesteś już gotowy.

– Gotowy? Na co?! – zawyłem. – Gówno, nie gotowy! Aniołku, proszę, nie odchodź. A jeśli musisz, to zabierz mnie ze sobą.

Tym razem nie odpowiedziała. Nie mogła. Nie żyła. Wychodząc kilka godzin później ze szpitala, czułem, jak narasta we mnie wściekłość, uraza, chęć odwetu. Czyli wszystko to, czym się żywiłem, zanim poznałem Elę. Postanowiłem się upić, narozrabiać, narobić sobie i temu parszywemu światu wokół kłopotów.

Kupiłem flaszkę, poszedłem do domu i kiedy siadłem z kieliszkiem, spojrzałem na nasze zdjęcie, które stało na komodzie. Popłakałem się, odstawiłem kieliszek i po prostu płakałem do rana. Kiedy już wypłakałem wszystkie łzy, całą złość i frustrację, został tylko smutek. Obiecałem sobie, że dalej będę żył uczciwie, dla Eli, dla siebie. Ona by mi nie wybaczyła, gdybym znowu rozrabiał. Będę grzeczny, ale bez mojego Anioła, życie i tak już straciło kolor i smak. Nie miało sensu. Pozostał tylko smutek.